| - Niech się pan nie rusza, teraz zdejmę szwy – Rebecca przysiadła na łóżku rannego przywiezionego przed trzema tygodniami i otworzyła kanciastą medyczną torbę. - Swoją drogą miał pan sporo szczęścia, że się pan z tego wykaraskał. Prawdziwa opatrzność boska.
Pacjent nie skomentował tej opinii choć pani Reed miała wrażenie, że jeden z kącików jego wąskich warg ledwie zauważalnie wygiął się ku górze. Oczy mężczyzny były wielkie i czarne na kształt bezdennych studni i błyszczały niepokojąco niby trawione maligną chociaż ta odpuściła mu już wiele dni temu. Rebecca nie lubiła tych jego oczu. Wodzących za nią czujnie i natrętnie, upiornych, niemal jeżących włosy na karku. Te oczy sprawiały, że we własnym lekarskim gabinecie czuła się nie jak u siebie. Te oczy budziły irracjonalny niepokój i przywodziły na myśl straszne opowieści jakie dzieci opowiadają sobie wieczorową porą.
Profesjonalizm jednak i wrodzony altruizm nakazywał jej zignorować te przesądne dyrdymały i doglądać go przez cały okres rekonwalescencji jak i teraz, dokończyć zabieg. Sprawnie wyciągała kolejne nici rejestrując, że pacjent zachowuje się tak jakby ból nic a nic go nie obszedł albo, co gorsza, w ogóle takowego nie odczuwał. Mimo iż wróżyła mu, że nie przeżyje pierwszej nocy a z jego ciała wyciągnęła dziewięć kul on, na przekór rozsądkowi i statystyce, dochodził do siebie a rany dosłownie goiły się na nim jak na psie. Cały ten przypadek jawił się rzeczą niebywałą i choć Rebecca nie była rada, że typ ów trafił pod jej lekarskie skrzydła to jednak odczuwała pewną satysfakcję a nawet dumę z własnych umiejętności. Pacjent podziurawiony jak sito, na granicy życia i śmierci to było wyzwanie, z którym ambitna część jej natury chciała się zmierzyć i trochę teraz pyszniła się na myśl o wygranej. Ona, Rebecca Reed, dokonała niemożliwego. Wyciągnęła człowieka stoczonego niemal całkiem do otchłani śmierci, wyrwała go z jej zachłannych trzewi i przywróciła do życia. Ilekroć jednak na niego spoglądała, ilekroć zamieniała z nim zdawkowe zdanie zawsze... wątpliwości powracały. I myśl, że może powinna była zostawić go śmierci. Może kostucha za długo już pochylała nad nim swoje zakapturzone oblicze? Odcisnęła na nim swoje mroczne piętno? Albo zrobiło to samo piekło z którego ona, Becca Reed, wyciągnęła go siłą jak odbija się z więzienia groźnego przestępcę?
Tego dnia jej pacjent pierwszy raz stanął o własnych siłach.
Nie odczuwała nic ponad ulgę kiedy opuszczał, zdawało się raz na zawsze, jej gabinet i jej spokojne poukładane życie.
Kolejnego dnia usłyszała o napadzie na bank.
Dziewięć śmiertelnych ofiar.
Po jednej za każdą wyciągniętą z niego kulę, za każdą wygojoną skrupulatnie ranę.
Zbieg okoliczności czy skalkulowana w wiadomość liczba?
Nie mogła pozbyć się wrażenia, że Rod Harper śmiał jej się w twarz.
Dziewięć żyć, które obciążały po części i jej sumienie. A ile istnień miało powiększyć tą statystykę?
Dziewięć ofiar. Klienci i pracownicy banku. Kobiety i dzieci. A pośród nich szanowany bankier i najuczciwszy człowiek jakiego znała Rebecca. Jej mąż, William Reed.
Przypadkowe spotkania, pojedyncze decyzje potrafią wywrócić życie do góry dnem.
Gdyby wtedy zadrżała jej dłoń przy wyciąganiu jakiejś z kul. Gdyby nie zdołała zatamować krwotoku. Gdyby wdała się infekcja. Gdyby przyłożyła się choć odrobinę mniej...
* * *
Pogoń trwała już kilka dni i znużenie przyćmiewało umysł tępym monotonnym woalem. Bolało ją wszystko ale nie była to żadna nowość. Kilka dni w tej grupie, kilka w innej, od dość dawna otaczające ją twarze zmieniały się jak kolory w kalejdskopie, tylko Peter Price trwał u jej boku, jedyna stała na morzu zmiennych. I cel. Dominujący, determinujący. Zapuścił korzenie głęboko, zadomowił się w jej umyśle, niemal go opętał. Diabeł. To dziwne jak trafne było to miano. Niewielu wiedziało to tak dobrze jak Rebecca. Niewielu miało okazję spędzić z bezlitosnym bandytą tyle czasu i nie zapłacić za ten zaszczyt głową.
Nie lubiła słowa „wendetta”. Traktowała to zadanie raczej w ramach społecznego obowiązku. Ciężkiego kamienia współodpowiedzialności, który z pokorą dźwigała. Czy jej się podobało czy nie krew ofiar Roda Harpera splamiła po części również jej dłonie. Gdyby go nie uratowała, wtedy przed kilkoma miesiącami... Gdyby posłuchała swoich przeczuć i pozwoliła mu zwyczajnie umrzeć...
Gdyby, gdyby.
Wszystkie noce wyściełane były myślami o powtarzającym się tytule „Co by było gdyby”. Dociekliwymi, uporczywymi analizami przeszłości, której nie miała szans już zmienić. I przyszłości, która wykuwała się na ich oczach.
Pani Reed podniosła wzrok na jednookiego kowboja uśmiechając się uprzejmie.
- Zaparzę kawę, panie Price.
Nawet w polowaniu na żywych ludzi, mimo bolących kości i stawów, mimo całego wyczerpania, trzeba zachować pogodę ducha i elementarne maniery.
Rebecca rozsiodłała swoją rudą klacz samodzielnie, nie zwykła prosić mężczyzn o pomoc choć przypuszczała, że dostałaby takową z racji swojej w tej grupie wyjątkowości.
Pani Reed była kobietą już nie pierwszej młodości ale i nie leciwą, ot dojrzały owoc, który nasiąkł już mądrością życiową ale jeszcze czas miał by z mądrości ów korzystać. Po samych ruchach, gestach jak i zdawkowych wypowiedziach, w których kobieta nie była przesadnie wylewna można było poznać, że wywodzi się z możnego domu i nie brak jej ogłady, jest jednak na tyle elastyczna aby wpasować się w pościgową zgraję, nie wywyższać, nie wymagać, ba, nie narzekać nawet i będąc jedyną córą Ewy w całej tej ferajnie starała się z całą pewnością zachowywać tak, by nie prowokować do komentowania tegoż ewenementu.
Rebecca zazwyczaj nosiła się zasadnie do swego wieku i pozycji, w nobliwe acz skromne i suknie, w których rząd paciorkowych guziczków biegł wartką stateczną strugą od kibici aż po samą szyję a tam wieńczyła go kunsztowna kamea z kości słoniowej. Przez jednak ostatnie dni, wiedząc w jaką podróż się pakuje, wybrała ubiór mniej formalny, jednocześnie bardziej męski i praktyczny, z bluzką prostą o bufiastych rękawach, kamizelą z zamszowej skóry i spódnicą do ziemi z jedną ledwie halką spod której wystawały czubki kowbojskich butów. Panna Reed była co prawda posiadaczką dwóch rewolwerów, jednego colta jak i maleńkiego deringera, oba jednak zamiast przy pasie spoczywały w końskich jukach tuż obok charakterystycznej torby lekarskiej.
Kobieta wypiła kubek kawy i oddaliła się, jak miała w zwyczaju każdego wieczoru, na stronę aby dokonać prowizorycznej toalety z dala od męskich spojrzeń. Marzyła o kąpieli ale wszystko na co mogła sobie pozwolić to zwilżona wodą chusteczka, którą ścierała z siebie pył i pot.
- Dobranoc panie Price – okryła się derką i złożyła głowę na zgiętym ramieniu.
Wiedziała, że nim nadejdzie sen będzie jeszcze długo błąkać się po szlakach okrytej klątwą krainy „Co by było gdyby”.
Ostatnio edytowane przez liliel : 08-07-2014 o 11:31.
|