Shilah siedział pewnie na koniu w jednej ręce trzymając łuk z nałożoną cięciwą. W ciemności rozświetlanej tylko chybotliwym blaskiem pochodni jego twarz była ciemną plamą zlewającą się z mrokiem nocy.
- Jedziemy. To pewnie Harper strzelał.
Głos miał stosunkowo pewny chociaż było słychać w nim ożywienie. Niejeden z członków ekipy pościgowej zwrócił już uwagę, że kolorowy nigdy nie mówi Dziki Diabeł, zawsze posługiwał się imieniem lub nazwiskiem ich celu.
Mimo pewności w głosie bał się. Ktoś wkradł się do strzeżonego, i to nie przez byle kogo obozu, poderżnął wartownikowi gardło a potem zwiał. Śmierć nie była dla niego niczym nowym. Widział ją nie raz, zdarzało mu się też samemu o nią otrzeć czy wręcz zadać. Sprawa zawsze wyglądała jednak inaczej. W ruch szła broń palna, pięści, noże czy strzały. Nawet jak z ukrycia to było słychać skąd strzelano. Skąd nadleciała strzała. Tutaj jedynym śladem były niewyraźne odciski buta. Shilah może i nie był wytrawnym tropicielem ale potrafił podążyć śladem i podejść cel. Również ludzki. Tutaj jednak zabójca był niczym duch.
Kamień... Prymitywny rysunek przedstawiał chyba grzechotnika. I został wykonany krwią Salomona. Młodzieniec nie wyobrażał sobie kto byłby wstanie zamordować kogoś z zimną krwią gdy wokół śpią ludzie a potem nabazgrać rysunek. A zignorowanie ostrzeżenie (bo tym musiał być rysunek) mogło na nich łatwo sprowadzić gniew Apaczów. Mimo jednak strachu przed nimi poganiacz ani myślał zwalniać kroku przed dotarciem do Harpera.
__________________ [...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...] |