Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-07-2014, 10:56   #19
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Decyzja została podjęta, ku niezadowoleniu licznej grupy tych, którzy mieli obawy przed wyruszeniem w nocy kierując się jedynie echem strzałów.

Jednak większość chciała inaczej i po krótkim rozkazie – „ruszamy” – wykrzyczanym przez Tiggeta, rozciągnięty wąż koni i jeźdźców zanurzył się w plątaninę skał i kanionów.

Mesa Diabła była jedną z dzikszych i mniej zbadanych formacji w tym regionie. Krążyło o niej wiele ponurych opowieści – o duchach, diabłach czyhających pośród skał, tajemniczych odgłosach słyszanych nocą. Ci mniej zabobonni zrzucali te wszystkie opowiastki do tego samego wora, do którego wrzucali historie o włochatych małpoludach zamieszkujących ponoć północną część gór Colorado, czy też o zjawach przepowiadających czyjąś śmierć. Owszem – mesa to nie był teren dla słabeuszy czy głupców. Zdradliwe podłoże, osuwiska, brak wody i warunki atmosferyczne stanowiły zagrożenie, które tylko idiota by bagatelizował.

Dzisiejszej nocy jednak, jadąc pośród skał Mesy Diabła liczna grupa uzbrojonych ludzi czuła dziwny niepokój. Szybkie najpierw tępo zmalało, ludzie rozglądali się wokół trwożliwie próbując bez skutku wypatrzyć cokolwiek w spowijających skały ciemnościach. Teren był idealny na zasadzkę i nawet ostatni kretyn musiał rozważyć taką opcje, że Dziki Diabeł szykuje dla nich jakąś niespodziankę i wszystkie te strzały, krzyki, wrzaski niesione wiatrem są niczym innym, jak teatrem mającym zwabić ich w pułapkę.

Prowadził Szop Muller, co rusz zatrzymując się, by podjąć decyzję, w którą stronę mają się skierować.

Teren mesy stawał się coraz trudniejszy. Konie poruszały się pośród pokruszonych kawałków skał, musiały wspinać się na - na szczęście niezbyt ostre – podejścia. Trasa pozwalała zazwyczaj jechać trzem a nawet czterem konnym obok siebie, jednakże zdarzały się na niej zwężania, które zmuszały ich do jazdy gęsiego przez zdradliwe szczeliny między skałami – wąskie gardła i kamienne bramy, ledwie widoczne w nocy.

Po jednym z takich przejazdów przez zwężenie okazało się, że stracili kolejnych dwóch ludzi – Jacoobsona i Hemerlaya – dwóch twardych poganiaczy, którzy zamykali kawalkadę. Pierwszy na ten fakt zwrócił uwagę Shilah Willkinson jadący tuż przed nimi. Mieszaniec miał nawyk odwracania się co jakiś czas, by mieć pewność, że wszystko jest w porządku, więc pierwszy miał okazję zauważyć dwa konie z pustymi siodłami, które podążały tuż za nim. Jego ostrzegawczy okrzyk został przekazany dalej i po chwili pościg zatrzymał się.

Milczący mężczyźni mierzyli w noc ze swojej broni, czekając na więcej informacji.




Krew na siodłach sugerowała odpowiedź, – co stało się z Jacobsoonem i Hamerlayem. Dużo krwi. W blasku pochodni wyglądała jak dwie rozległe, czarne plamy. Jeszcze ciepłe i gęste.

To, że nie słyszeli żadnych strzałów mogło sugerować użycie łuków, a więc dzikich. Według posiadanych przez nich informacji nikt z bandy Dzikiego Diabła nie używał tak niestandardowej broni opierając swoją siłę na pistoletach, karabinach i – okazjonalnie – dynamicie. To, że zwierzęta nie spłoszyły się, wykluczało atak pumy. Zresztą żaden drapieżnik nie jest na tyle sprytny, by przeczekać, aż kolumna koni przejedzie obok i zaatakować dwóch ostatnich ludzi. To musieli być Indianie. Tylko, co oni tutaj robili? Przecież, według obiegowych opinii, dzicy trzymali się z daleka od Mesy Diabła uznając ją za nawiedzaną przez demony.

Ta ostatnia myśl wśród niektórych budziła kolejne obawy i lęki. A co, jeśli dzicy mieli rację, i na terenie mesy poluje coś dużo gorszego, niż Indianin żądny skalpów? To była niedorzeczna myśl, ale utrata dwóch kolejnych ludzi nie podnosiła morale.

Tigget wyczuł chwilowe załamanie nastrojów i postanowił zadziałać.

- Jeśli są martwi, nie pomożemy im. Jedziemy dalej, ale, panowie, nie pozwólcie, by to się powtórzyło! Panie Morte – szeryf zwrócił się wprost do znanego rewolwerowca. – Czy mógłbym pana prosić, by od teraz to pan jechał w ariergardzie? Panowie Spencer i Tower – wybrał dwóch kolejnych ludzi znanych z tego, że śpią z jednym okiem otwartym i doskonale wywiązywali z obowiązków wartowniczych.

Prośba nie była miła, ale dobór takiego składu dawał szansę na uniknięcie kolejnych zaginięć i gwałtownych zgonów. Przynajmniej taką mieli nadzieję.

- Jedziemy! Szop, prowadź! Powtarzam, panowie, oczy wokół głowy. Nie chcecie chyba, aby wasze skalpy przyozdobiły wigwamy tych dzikusów, co!?

Nie chcieli.

Wybrani do tylnej straży ludzie popatrzyli na siebie, udając pewność i zajęli pozycję na końcu grupy jeźdźców. Kiedy ruszyli naprzód ich głowy, co rusz odwracały się w tył, a oczy zerkały na ciemne skały i załamania terenu, które przed chwilą minęli. Broń mieli w pogotowiu gotowi użyć jej, kiedy tylko zobaczą coś podejrzanego – ot, jak chociażby dzikus z łukiem wychylający się zza skał by posłać ze śmiercionośną precyzją strzałę w gardło jeźdźca. Bo tylko trefienie w szyję spowodowałoby to, że zaginieni ludzie nie zaalarmowali reszty pościgu i ilość krwi na siodłach. Tak czy siak, zważywszy na to, jak celne oko i precyzję oddania strzału musiał mieć wróg ich sytuacja nie wyglądała najlepiej.



Po kolejnych dwóch kwadransach pościg znów się zatrzymał. Tym razem nie brakowało nikogo, a powodem postoju okazała się być karkołomna rozpadlina, nad której brzegiem się zatrzymali – prawdopodobnie koryto jakiejś wyschniętej rzeki.

Tigget zaklął paskudnie, nie zwracając uwagi na siedzącą niedaleko od niego wdowę Reed.

- Musimy znaleźć jakiś bezpieczny zjazd lub przeczekać do rana. W nocy konie połamią sobie nogi, a my karki.

Szop Muller myślał przez chwilę żując maniok.

- Zjazd jest. Jakąś milę na południe od nas. To koryto rzeki Grzechotnika. Tak sądzę.

- Co sugerujesz, Szop? – zapytał Mac Arthur.

- Nie traćmy czasu. Wydaje mi się, że kanonada mogła dochodzić gdzieś z tej okolicy. Dajcie mi chwilę, postaram się poszukać śladów bandy.

- Dwóch ludzi ma cię nie odstępować ani o krok – zakomenderował Tigget. – Reszta, nie traćmy czujności.


Poszukiwanie śladów zajęło nieocenionemu Szopowi niespełna dziesięć minut. Przez ten czas nikt nie zsiadał siodeł, a oczy ludzi bez skutku próbowały dostrzec coś w ciemnościach. Ale widzieli jedynie skały, suche krzaki, kaktusy i przecinające nocne niebo nietoperze. Ich piski, wołania kojotów i parskania koni były jedynymi dźwiękami rozchodzącymi się w nocy. I pierdnięcia, które solidnych rozmiarów Tex Owles – brudny łowca nagród znany na pograniczu meksykańskim – serwował im w równych odstępach czasu. Wielu miało ochotę władować mu kulkę w ten nabrzmiały gazami i żarciem kałdun, lecz oczywiście, nikt tego nie robił. Większość jednak odsunęła się od rozbawionego swoją odrażającą naturą łowcy nagród, pozostawiając go samego, kawałek od reszty ludzi.

I wtedy zdarzyło się coś niewytłumaczalnego. Po którymś z kolejnych, wyjątkowo gromkich pierdów, wierzchowiec Owlesa podskoczył gwałtownie, a zaskoczony tym jeździec próbował utrzymać się w siodle. Bez skutku i ważący grubo ponad dwieście dwadzieścia funtów jeździec zwalił się na kamienie, pierdząc przy tym raz jeszcze. Ten spowodowany upadkiem bąk rozbrzmiał tak dziwacznie, jakby jakieś zwierzę próbowało przecisnąć się przez wielki tyłek Texa jęcząc przy tym żałośnie. Nic, więc dziwnego, że kilku ludzi zareagowało śmiechem na ten niecodzienny wyczyn.

Owlesowi jednak nie było do śmiechu. Poderwał się z ziemi i pewnie, gdyby nie ciemności, zobaczyliby jego twarz poczerwieniałą z gniewu. Gwałtownym ruchem łowca nagród sięgnął po rewolwer, który nosił u pasa. Nim zdążył odbezpieczyć kurek szczęknęło kilka innych rewolwerów, które pojawiły się w rękach ludzi wyraźnie zaniepokojonych dobyciem prze broni przez kompana.

- Co masz zamiar z tym zrobić? – zapytał Wesołek, który śmiał się chyba najgłośniej.

- Zastrzelę głupie bydlę! – warknął Tex, ale opuścił broń w stronę ziemi. Kilka osób postąpiło za jego przykładem.

- Daj spokój, Tex – zaśmiał się Wesołek. – Koń po prostu wyraził swoją opinię. Nie dość, że musi dźwigać takiego grubasa, to jeszcze go podtruwasz, człowieku – wtrącił się Jordan.

- I nas, kur … de – szczupły Thomas Brown z grdyką wystającą z szyi, jak grot strzały, chciał skwitować pierdy Owlesa ostrzejszym słowem, ale w porę zerknął w stronę pani Reed i nie odstępującego jej nawet o krok starego, jednookiego rewolwerowca – Price’a.

Tex chciał coś powiedzieć, ale nim zdążył postawił o jeden krok w tył za dużo. Niespodziewanie zachwiał się nad krawędzią urwiska i nim ktokolwiek, w jakikolwiek sposób zdążył mu pomóc, poleciał w tył. Przez chwilę słyszeli, jak stacza się – wrzeszcząc, pierdząc i przeklinając jednocześnie – aż w końcu dało się słyszeć rumor i wszystko ucichło.

- Cholera! – zaklął szeryf Tigget.

W tej samej chwili wrócił Szop Muller.

- Jest zjazd. Niedaleko. Całkiem dogodny dla koni, jeśli zachowamy ostrożność. Co się stało?

- Pomocy – dało się słyszeć wołanie z dołu. – Niech mi ktoś pomoże! O kurwa! Moja noga!

Tigget miał ponurą minę. Podjechał ostrożnie do postrzępionej krawędzi i spojrzał w dół.

- Cud, że przeżył – mruknął.

- Pomocy! – znów wydarł się Tex.

- Szybciej dojedziemy tym zjazdem, który znalazłeś, Szop, czy ktoś do niego zejdzie.

- Szybciej dojedziemy.

- Więc nie traćmy czasu. Jedźmy!

- Pomocy!

- Zaraz po ciebie przyjedziemy, Tex! Nie ruszaj się.



Zjazd faktycznie znajdował się niedaleko. Był dość szeroki, ale wymagał uwagi od jeźdźca, szczególnie nocą, kiedy blask niesionych pochodni i światło gwiazd nie pozwalały dokładnie przyjrzeć się trasie.

Tigget przez chwilę przyglądał się nierównej, postrzępionej stromiźnie.

- Panowie Morte, Spencer i Tower – wy jedziecie na końcu. Nie chcemy kolejnych wypadków. Ja prowadzę. Ostrożnie.

Ruszyli w dół. Koń za koniem, schodząc z siodeł, dla bezpieczeństwa. Przez chwilę słychać było toczące się w dół kamienie, przekleństwa ludzi, prychnięcia koni, nawoływania i cmokania zachęcające do większego wysiłku. Mimo tej niedogodności ludzie z grupy pościgowej obserwowali czujnie okolicę. Gdzieś mógł czaić się wróg.

W końcu wszyscy, łącznie ze strażą tylną, znaleźli się na dole i mogli ruszyć po Texa. Na szczęście obyło się bez incydentów i wypadków.



- Cholera, Szop, jesteś pewien, że to tutaj?

- Tak. Widać ślad po upadku.

- To gdzie jest, powiedz mi, Tex?

- Są ślady krwi - Szop kucał przy ziemi badając tropy. – O tutaj, Owles wstał, przeszedł parę kroków i …

Tropiciel zatrzymał się z nosem prawie przyklejonym do ziemi. Milczał.

- Ktoś go dopadł- dokończył po dłuższej pauzie.

- Jak to, dopadł?

- Zabrał? –odpowiadał jakoś lakonicznie Muller.

- Kto? Gdzie? Znów mokasyny.

- Tak – Szop wstał pośpiesznie. – Mokasyny.

- Sukinsyny bawią się z nami.

- Pieprzone dzikusy! Niech się tylko pojawią.

Po zdenerwowanych głosach mężczyzn słychać było, że się boją. Stracili kolejną osobę- szóstą – a nawet nie wiedzieli kawałka Indianina.

- W tym tempie wyrżną do rana – warknął Jordan.

- Słuszna uwaga, panie Jordan. Minęło już wystarczająco dużo czasu, byśmy stracili szansę na dopadnięcie Diabła przed Indiańcami. Albo odparł atak, albo nie. Przekonamy się rano. Straciliśmy kolejnych trzech ludzi przez nocne ciemności, a wróg zdaje się być wszędzie wokół nas. Zatrzymamy się tutaj i przeczekamy do rana.

- Ale, Harper…

- To rozkaz, panowie – wtrącił surowym głosem Tigget. – Podjąłem decyzję i koniec. Noc jest sprzymierzeńcem ukrytych wrogów. Widać, że ciemności dają im nad nami przewagę. Ktokolwiek to jest, ludzie Diabla czy kolorowi, nie mam zamiaru tracić kolejnych ludzi przez głupotę. Czy to jasne?

- Dla mnie nie! – milczący Wolf wysunął się do przodu. – Jeśli to dzicy zaatakowali Diabła, to chcę być pierwszy, który znajdzie jego oskalpowane ciało. Nie boję się dzikich. W razie czego, mam karabin. Jadę dalej! Kto jedzie ze mną?

Do Wolfa przyłączył się Jordan, Wesołek i Black. Po nich powoli, mniej chętnie, do grupy dołączyli jeszcze Brown, Spencer i Tower. Razem siedem osób z liczącej obecnie dwadzieścia trzy osoby grupy.

- Ktoś jeszcze? – Wolf spoglądał po reszcie ludzi.

Tigget, Mac Arthur i Szop Muller spoglądali na nich z nieskrywanym gniewem. Pozostała trzynastka osób wyraźnie się wahała.

- Przemyślcie to dobrze – powiedział Szop Muller dziwnie ponurym głosem spoglądając w dół, na miejsce, gdzie ostatnio szukał śladów po Texie Owlesie. – Ci, którzy polują na ans w ciemnościach, naprawdę znają się na rzeczy. Zaczekajcie do świtu. Słońce będzie naszym sprzymierzeńcem.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 13-07-2014 o 21:22.
Armiel jest offline