Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-07-2014, 22:40   #27
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Rozsądek wziął górę nad gorącym pragnieniem zemsty na Dzikim Diable. Mały bunt Wolfa zakończył się fiaskiem. Nie wiadomo, czy to przez zmianę decyzji bankiera Olsena, czy słowa Price’a albo Hawkesa przekonały Wolfa i jego popleczników, ale również oni zrezygnowali z nocnego pościgu.

Mężczyźni, starając się nie tracić nikogo z oczy, rozkulbaczyli konie i rozbili kolejne już dzisiejszej nocy obozowisko. Tym razem jednak bez ognia i jadła, chociaż tu i ówdzie zalśnił w ciemnościach żar cygara lub fajki, a do woni zwierząt i ludzkiego potu dołączył aromat wypalanego tytoniu.

Wolf i jego poplecznicy podkreślali swoje niezadowolenie trzymając się na uboczu, lecz jakoś nikomu to nie przeszkadzało.

W ten sposób, w milczeniu i napięciu, doczekali świtu.



Kiedy pierwsze promienie słońca zaróżowiły niebo na wschodzie, nieśmiało i powoli przeganiając mroki nocy, ludzie wygrzebali się ze swoich derek, rozpostarli kości. Po dwóch lub trzech udali się za okoliczne skały, by oddać naturze poranny hołd. Z zapasów rozdzielono ubywające racje żywnościowe, z rąk do rąk powędrowały piersiówki z whiskey i bukłaki z wodą. Rozpoczęła się dobrze wszystkim znana krzątanina.

Zmęczeni, lecz w komplecie, mogli w końcu znów wskoczyć na siodła i ruszyć dalej. Nieco spokojniejszy Szop Muller prowadził pościg korytem wyschniętej rzeki.

Rozciągnięty sznur jeźdźców z obu stron otaczały zerodowane, prawie pionowe skały, a końskie kopyta niebezpiecznie ślizgały się po pokruszonych kamieniach stanowiących podłoże. W tym starorzecznym kanionie, nawet po wschodzie słońca, panował niepodzielnie mrok, który ustępował zapewne dopiero dużo, dużo później, kiedy słońce wznosiło się wysoko nad skałami mesy. Nic więc dziwnego, że ludzie oglądali się na boki z rękoma na kolbach karabinów i rewolwerów.

Po kilkunastu minutach niezbyt szybkiej, podyktowanej warunkami, jazdy dotarli do miejsca w którym kanion rozwidlał się, niczym język węża, w dwie strony. Szop Muller zatrzymał się i jął uważnie badać okoliczne kamienie szukając przejazdu ludzi Dzikiego Diabła. Szybko skierował pościg w lewą odnogę.

Kolejne pół godziny podążali w nerwowym milczeniu, aż w końcu kanion, którym jechali, rozszerzył się wyprowadzając ich w rozległą dolinę, otoczoną ze wszystkich stron postrzępionymi iglicami skał. Niektóre z tych kamiennych wieży wyglądało tak, jakby bezimienni giganci ułożyli jedne głazy na drugich, czasami w sposób zdający się być jawną kpiną z praw boskich i sił natury.


Przekrwione z niedospania oczy ludzi wypatrywały jakichkolwiek śladów życia pomiędzy tymi dziwacznymi formacjami skalnymi, ale bez rezultatu. W końcu zauważyli coś na drugim końcu doliny. Ostrożnie, nadal gotowi do odparcia potencjalnego ataku, ruszyli w tamtą stronę.


Ciała leżały wszędzie. Było ich kilka, lecz policzenie zakrawało na naprawdę trudną sztukę, z ludzi bowiem pozostały jedynie szczątki i strzępy rozwleczone co najmniej w promieniu dwunastu metrów. Nad miejscem niewątpliwej masakry brzęczały muchy i osy. Lśniące ciała owadów połyskiwały na organicznych ochłapach. Pomiędzy krwawymi plamami i kawałkami pozieleniałego mięsa lśniły łuski – wyraźna wskazówka, że trafili na miejsce wczorajszej strzelaniny.

Kilku ludzi nie wytrzymało i wymiotowało hałaśliwie gdzieś z boku, wszyscy założyli chusty na twarz, by choć trochę ochronić się od smrodu jatki. Resztki śmierdziały już całkiem paskudnie, chociaż słońca nadal znajdowało się zbyt nisko, by nagrzać Mesę Diabła swoim pustynnym żarem.

Szop Muller krążył pomiędzy szczątkami odkopując co cenniejsze znaleziska – dłoń nadal zaciskającą się na kolbie rewolweru, zegarek na łańcuszku, porzuconą dwulufową dubeltówkę z oberżniętą na krótko lufą.

Ci, którzy tropili Dzikiego Diabła od pewnego czasu wiedzieli, czego szuka. Dwóch charakterystycznych rewolwerów, jakich używał bandyta. Ciężkich, o charakterystycznie ozdobionych rękojeściach – posrebrzanych i inkrustowanych w wężowe łby. Strzelając z nich do ludzi Harper śmiał się, że całuje ich wąż. Każde zabójstwo osławiony el banditto zwykł nazywać „pocałunkiem węża”.

- Nie ma go tutaj – powiedział Szop Muller po kilku minutach uważnej krzątaniny. – Jest Derenger, ten jego piekielny pomocnik, ale Harpera nie ma wśród tych …

Nie dokończył. Splunął na resztki, wzbudzając zamieszanie wśród os i much.

- Trzech, czterech ludzi uniknęło masakry i zwiało tam – wskazał ręką labirynt skałek i wąwozów zaczynający się zaraz za doliną. Są pieszo, mają nad nami jakieś cztery godziny przewagi.

Wolf, do tej pory pobladły i milczący poprawił kapelusz na głowie.

- Nie wiem, jak wy, panowie, ale ja mam serdecznie dosyć. Nie wiem kto zmasakrował ludzi Harpera tak, że wygląda to jak atak stada rozszalałych wilków, ale na pewno nie byli to Indianie.

Wolf spojrzał w stronę, z której tutaj przyjechali.

- Ja wracam – oznajmił grupie i milczącemu Tiggetowi. – Mam dość. Żadna nagroda nie jest tego warta.

- Tchórz cię obleciał, Wolf? – Mac Arthur wypluł coś z ust na piasek i kamienie. – Nocą chciałeś rzucić się na ślepo za Diabłem, ale zobaczyłeś kilka trupów i sikasz w portki ze strachu.

- Trupów się nie boję, Mac Arthur – Wolf wydawał się być niewzruszony słowami zastępcy szeryfa. – Szop dobrze wie, że żadne zwierzę nie robi czegoś takiego. Tutaj coś jest, panowie. Pomiędzy tymi przeklętymi skałami. Ukrywa się tutaj jakiś diabeł i nikt, kto tutaj dłużej zostanie, nie przeżyje.

- Skamlesz jak stara, indiańska squaw, Wolf – Tigget w końcu włączył się do dyskusji. – Jedyny diabeł, jaki się tutaj ukrywa to ten, któremu w majestacie prawa, mam zamiar posłać kulkę między oczy. Wiesz co ja o tym sądzę, Wolf. O tej masakrze.

Powiódł ręką po okolicy wskazując rozrzucone szczątki i schlapane krwią skały, kamienie oraz poczerniały piasek.

- To Harper. Zabił swoich mniej ważnych kumpli, by nas wystraszyć. Zabrał pieniądze z rabunku i kilku najbardziej zaufanych ludzi, poszatkował tych, co weszli mu w drogę i skrył się pomiędzy skałami. Ot, cały sekret tej bezrozumnej rzezi. Chcesz, to wracaj. Uciekaj, jak kundel z podkulonym ogonem.

- Idź pan do diabła, panie Tigget. Żałuję, że dałem się panu namówić na ten szaleńczy pościg.

Wolf spiął konia i zawróciło w kierunku, z którego przybyli.

- Ktoś jedzie ze mną? – rzucił, nie patrząc jednak na to, kto go posłucha.
Po chwili jeszcze czterech ludzi – wśród nich Jordan i Black – jego poplecznicy z dzisiejszej nocy, oraz dwóch poganiaczy – Forman i Prood. Cała piątka, nie zatrzymywana przez nikogo, bo pewnym było, że żadne argumenty do nich nie przemówią, zniknęła w wylocie kanionu, którym tutaj przyjechali.

- Nic nam po nich – podsumował incydent Tigget, kiedy po Wolfie i jego grupie opadł kurz. – Nie potrzeba nam tchórzy. Diabeł został z trzema, góra czterema ludźmi przy boku. Nas jest osiemnaścioro. I to nie byle jacy ludzie, lecz ludzie, którzy wiedzą, czemu trzeba dopaść tego wściekłego psa i uczynić wszystko, co w naszej mocy, by dosięgła go sprawiedliwość. Zgodzicie się ze mną panowie i pani, oczywiście.

Odpowiedział mu pomruk aprobaty, mniej lub bardziej entuzjastycznych głosów.

- Szop. Prowadź.

Przewodnik skinął głową, poprawił swój postrzępiony kapelusz i ruszył w stronę skał z nosem przy ziemi.


Poruszali się bardzo powoli, bo teren był niezwykle trudny dla koni i ludzi, a ślad Harpera i niedobitków z jego bandy trudny do wypatrzenia pośród rdzawych kamieni i głazów. Otaczało ich prawdziwe, skaliste pustkowie – zapomniane przez Boga, wyjałowione i niegościnne. Mesa Diabła.

Szybko przekonali się, że nie jest taka pusta, jak im się wydawało.

Grzechotniki – trafiali na nie co i rusz, za każdym razem zmuszeni uspokajać spłoszone konie. Jaszczurki – zwinnie czmychające w cień, kiedy tylko któryś z ludzi zbliżył się do nich zanadto. Owady – głownie żuki o szarych, chropowatych pancerzach. Same pełzające plugastwo.

Godzinę po rozstaniu z Wolfem i jego poplecznikami wpadli w pułapkę, tak dobrze przygotowaną, że nawet Szop w nią wpadł.

Sygnałem ostrzegawczym był potężny huk i nagle jedna ze skał, obok której jechali, wąska u podstawy, przechyliła się w bok, na ich stronę i runęła w dół, niosąc śmierć na spanikowane konie i zaskoczonych jeźdźców.

To był dynamit! Przeklęty dynamit, który ktoś odpalił z ukrycia w stosownym miejscu.

Mac Arthur nie miał szans na ucieczkę. Zginął przygnieciony razem z koniem potężnym, skalnym blokiem, który nagle runął na oszołomionych przedstawicieli prawa. Tigget miał więcej szczęścia. Jego koń, spłoszony hukiem eksplozji, stanął dęba, zrzucając szeryfa z siodła, a potem wyrwał do przodu, prosto pod padające kamienie. Jednak szeryf nie cieszył się szczęściem zbyt długo. Walący się ostaniec jeszcze w powietrzu rozpadł się na mniejsze części i jeden z takich odłamków zmiażdżył Tiggetowi nogi.
W piekle walących się głazów, w zbitym pyle, dało się słyszeć jedynie wrzaski przerażonych i ranionych ludzi oraz kwiki koni.

Kiedy pył opadł oczom ocalonych ukazało się potężne rumowisko, z którego wystawała końska noga.

Straty nie były jednak aż tak wielkie, jak to się mogło wydawać na pierwszy rzut oka.

Poza Mac Arthurem zginął jeszcze Tower oraz Brown. Wesołek był ranny, kiedy sporej wielkości odłamek skały trafił go w głowę, a Spencer stał pośród zadymionego rumowiska i najwyraźniej szukał kapelusza.

Reszta miała szczęście i kiedy skała runęła w dół, znajdowali się za daleko, by zagroziła ich życiu. Olsena zrzucił z siodła spłoszony koń, który teraz uciekał w panice gdzieś w bok, na szczęście bankier nie zrobił sobie nic, poza kilkoma stłuczeniami. Rebeca Reed również spadła z siodła i teraz leżała bez ruchu, pośród piachu i kamieni. Shilah Willkinson próbował zapanować nad przerażonym zwierzęciem, ale bez rezultatu i teraz gnał, trzymając się kurczowo uzdy, próbując nie wypaść z siodła oddalając od reszty pościgu. Wielebny oberwał odłamkiem skały w lewe ramię, ale utrzymał się w siodle, mimo, że ciało promieniowało bólem, jak diabli. Pozostali byli cali i udało im się zapanować nad spanikowanymi końmi.

Tigget klął krzyczał z bólu, a cudem ocalony Szop próbował wygrzebać szeryfa spod sterty kamieni, która przysypała go do połowy ciała.

Spencer w końcu znalazł kapelusz i podniósł go oszołomiony, z radosną miną. Huknął strzał z karabinu i ze skroni Spencera trysnęła struga krwi.

Diabeł tu był! I strzelał do tych, których ominęła skała, bezpiecznie ukryty gdzieś, pośród zerodowanych głazów. On i jego ludzie.

Faktycznie, wpadli w pułapkę!
 
Armiel jest offline