Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-07-2014, 15:24   #28
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Kiedy był w banku, bo był wtedy w banku owego feralnego dnia, kiedy banda Harpera niszczyła cały dorobek jego życia, nie wierzył by kiedykolwiek dane mu było znaleźć się w większych tarapatach. Huk wystrzałów, krzyki, ogień...!
Te w sumie niedawne wydarzenia Olsen poświęcając całą uwagę na tym co dzisiaj i przed nim, zatracony w pogoni za złodziejami spychał w niepamięć i choć powracały, zwłaszcza w snach, uważał że szczęśliwie pozostawały gdzieś dalej i dalej. Za nim. Tam gdzie ich miejsce. W przeszłości. Dawnych wspomnieniach z których kiedy wszystko dobrze się skończy, być może kiedyś będzie się śmiał przy szklaneczce burbona rozparty na leżaku w cieniu swojej werandy.

Liczył na to i powoli nawet zaczynał wierzyć. W końcu jakże mogło by być inaczej? Zimne zasady statystyki wskazywały na jedno. Wszyscy bandyci kończą źle. Rabują, gwałcą, zabijają, a koniec końców zawsze i tak kończą z kulką w plecach, na stryczku a jeśli mają szczęście to w więzieniach. Nie wróżył Harperowi długiego życia. Nie żeby pokładał w obecnej grupie pościgowej jakiś szczególny rodzaj wiary. Byli to bądź co bądź ludzie tacy sami jak bandyci których ścigali. Ludzie Diabła byli pewnie bardziej brutalni. Pozbawieni kręgosłupa moralnego i zasad, jednak niewiele się różniący od całej reszty populacji Nowego Meksyku, gdzie żeby przeżyć trzeba było zwyczajnie nie dać się zjeść innym. Sam nie był święty. Kradł i oszukiwał kiedy nadarzała się okazja i szanse na uniknięcie konsekwencji. Nie z bronią w ręku, nigdy w konflikcie z prawem a jednak czuł się, był już synem tej ziemi. Dzikiej, pełnej miejsc takich jak Mesa Diabła. Miejsc o których krążyły opowieści a jedynym sposobem żeby je zweryfikować było zapuścić się tam i szczęśliwie wrócić z powrotem.

Był jednym z nich i był taki jak oni. Kilku dni wystarczyło by przekonać się, że jak pozostali bał się i odczuwał trudy podróży. Że jak inni posiadał silną motywację by dognać i dopaść Harpera, i że jak on, pozostali mają też chwile słabości. Wolf, Jordan, Black, Forman i Prood... Nawet osławiony Szop Muller... Olsen wstydził się za swoją nieoczekiwaną woltę, jakiej dopuścił się kiedy mieli już wyruszać w dalszą pogoń. Może... może i dobrze zrobił, bo wciąż żył, ba, nie zginął ani nie zaginął tej nocy nikt więcej, a jednak wstyd palił go nie mniej niż pragnienie i ból w mięśniach... zwłaszcza przed miss Reed, której przypadkowych spojrzeń unikał. Co się zrobiło, tego się nie cofnie, a tłumaczenia swojej decyzji banalnym rachunkiem prawdopodobieństwa, szansy na powodzenie osiągnięcia celu w liczniejszej grupie jak sądził mało tu kogokolwiek obchodziły. Nie był bohaterem, żadnym samotnym łowcą zbiegów i bandytów potrafiącym odszukać, osaczyć i schwytać wyjętego spod prawa. To pustkowie to nie był jego ogródek. Tak jak wielu z otaczających go ludzi bezradnie rozłożyło by ręce mając do czynienia z wekslami, prawem własności czy zastawem lokaty, tu on był całkowicie zależny od nich. Miał za zadanie dopełniać stan liczebny grupy, nie dać się zabić i w odpowiedniej chwili dopilnować by Diabeł nie wyzionął ducha nim nie wyciągnie z niego gdzie przechowuje jego zrabowane dolary.

Dobre sobie.... nie dać się zabić.... W obliczu ostatniej nocy gdzie śmierć rozdawała razy na prawo i lewo brzmiało to makabrycznie. I jakoś naiwnie. Ilu ludzi stracili? Czterech? Sześciu? W takim tempie zostało im z górą trzy - cztery dni nim nie będzie komu łapać Harpera, a oni się cholera jasna nawet nie zbliżyli do bandy Diabła na odległość strzału! Jedno na co liczył, to że szczęśliwie opuścili już terytorium dzikich, albo że tamci nasyciwszy się krwią odpuszczą. Różne rzeczy słyszał o Indianach i choć nie było w tych opowieściach nic o ich miłosierdziu, łudził się że kolejnej nocy doskwierać będą mu najwyżej złe sny.

Łudził się do momentu, kiedy dotarli na miejsce.... jak nazwać to co zastali.... masakry?.... krwawej jatki?.... Zgroza nie pozwalała znaleźć odpowiedniego słowa. To było... makabryczne.... skromne śniadanie samo znalazło drogę wyjścia i to wcale nie tę typową, do ogólnego makabrycznego obrazu dodając kolejny, nic nowego nie wnoszący ornament. Ten widok... i smród! Wiara i podziw dla umiejętności tropiciela wracały, kiedy z oddalenia, z obrzydzeniem patrzył jak Szop Muller przetrząsa pobojowisko, mało tego, zwięźle raportuje ilu ludziom i którędy udało się wyrwać z tej rzezi. Sam nawet nie zsiadł z konia. Nie miał ochoty przyglądać się zmasakrowanym trupom. Nie chciał ich pamiętać. Nie chciał, by twarz któregokolwiek z nich tej nocy zerkała na niego z cienia tak, jak twarz Solomona Craiga. Odłączenie się Wolfa i jeszcze czterech skwitował niczym. Mało go to w obecnych okolicznościach po prostu obeszło. Bardziej wstrząsnęły nim słowa Wolfa zanim odjechał. O diable, co się ukrywa między skałami i o tym, że nie przeżyje nikt kto tu pozostanie. Nie mógł cholerny pastuch znaleźć lepszej scenerii do wygłaszania tego rodzaju wieszczeń!

Ale miał rację. Diabeł w istocie czaił się między skałami, Dziki Diabeł Rob Harper mianowicie. Przynajmniej dla niektórych przepowiednia Wolfa co do niechybnej śmierci okazała się prawdziwa. Mac Arthur, Tower i Brown zginęli pod gruzowiskiem. Olsen gramoląc się w żwirze zobaczył jak odpada odstrzelony kawałek głowy Spencera. Ludzie padali, inni pędzili na oślep lub kryli się w rozpadlinach, wrzask i kwik koni mieszał się z echem wybuchu i łoskotem osuwających kamieni.
BYŁY większe tarapaty niż te w jakie popadł przed kilkoma dniami w Artesia! BYŁY. I on tkwił w nich po uszy!!
- Matko przenajświętsza!! - darło się coś w Olsenie, człowieku wcale przesadnie nie religijnym – Co robić? Co do stu tysięcy diabłów robić?!!
Przyklejony do ziemi przez trwającą wieki chwilę patrzył z przerażeniem na chaos wokół siebie. Widział uciekającego konia, z którego dopiero co spadł, Szopa Mullera i szeryfa z wyciem próbującego wydostać połamane nogi spod kamieni, Rebecę Reed leżącą bezwładnie i Spencera walącego się w piach z odnalezionym kapeluszem.
- Strzelają! Schowaj się!! Skąd? Gdzie? - nie wiedział. Wszystko stało się tak nagle i potoczyło tak szybko. Przez chwilę, krótką jak mgnienie przeszła mu przez głowę myśl by nie robić nic. Leżeć i udawać trupa. I choć była to myśl nęcąca, nie wiedział czy starczyło by mu resztki samokontroli by długo uleżeć.
Zerwał się nagle i jakby bez udziału woli zaczął biec nawet nie szukając celu, gdy nagle potknął o coś miękkiego i poszorował po kamieniach. To była Rebeca Reed. Kobieta – memento – wobec której czuł ogromny wstyd. Czy żyła? Była przytomna? Nie wiedział i puki co nawet nie zamierzał tego sprawdzać. Zerwał się by ją unieść i osłonić przed ostrzałem w szczelinie skalnej jaką upadając dostrzegł niedaleko przed sobą.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 17-07-2014 o 11:50. Powód: Estetyka nic więcej
Bogdan jest offline