Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-07-2014, 08:00   #30
killinger
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
Było to niemal dokładnie 20 lat temu. Jeb stawał się powoli mężczyzną, na swoje dwunaste urodziny otrzymał pierwszy sztucer, wykładany macicą perłową europejski cud techniki o dwóch lufach umieszczonych nad sobą. Dostał też ojcowskie błogosławieństwo, by użyć go na dorocznych zawodach strzeleckich w Marietta, gdzie na pewno zobaczy go panienka Lucinda z Broken Willow, posiadłości z którą graniczy Oakridge państwa Harrisów.
Wraz z nadchodzącą dorosłością, zwiększył się ogromnie kredyt zaufania jakim ojciec obdarzał chłopca. Ze swoją fuzją spędzał na grzbiecie łagodnego wałacha o imieniu Cromwell całe dnie, włócząc się po najdalszych zakamarkach ogromnej plantacji, a niejednokrotnie wyjeżdżał daleko poza nią. Trzymać się miał tylko trzech zasad. Nie rozmawiać z obcymi. Nie strzelać do murzynów bez potrzeby. Wracać na kolację.
Rysa w beztroskim poznawaniu świata nastąpiła niedługo przed upragnionymi trzynastymi urodzinami. Jebediah wiedział, że w dniu urodzin otrzyma od ojca prawdziwe cygaro, a podejrzewał, że wkrótce potem nadzorca Hoskins zabierze go do Atlanty, do domu uciech pani Peterborough. Nim jednak na dobre stał się mężczyzną, rzeczony Hoskins poprosił ojca o spotkanie w sprawie niezwykle ważnej.
Ojciec przyjął Azraela Hoskinsa w gabinecie, podejmując go bardziej jak przyjaciela niż pracownika, szklanką doskonałej whiskey i cygarem. Nakazał też chłopcu, by przysłuchiwał się rozmowie, mniemając że tyczyć będzie spraw związanych z zarządzaniem ogromną posiadłością. Poniekąd tak też było, jednak pewny siebie nadzorca plantacji, na widok którego czarni padali niemal na kolana, w nerwowy i niegodny gentlemana sposób, trzęsącym się głosem zdał relację z pewnego wydarzenia.
Otóż o poranku znaleziono ciało niejakiej Margaret Dziewięć, trzyletniej dziewczynki mieszkającej w Folwarku Północnym. Rzecz to nienowa i niestraszna, że czarne dzieci giną. Wiadomo wszak, że Pan Najwyższy pokarał ich słabym rozumem i małą odpornością, za grzechy ich praprzodka Chama, który obaczył nieobyczajnie męskość swego śpiącego ojca, czym zgniewał Stwórcę nie na żarty.
Tak czy owak, dzieci umierały i tyle. Kilka dolarów mniej, niewielka strata dla zamożnego plantatora. Dlatego nie zdziwiły młodego Harrisa ściągnięte brwi ojca, znamionujące rosnące zniecierpliwienie. Podobnie jak ojciec, Jebediah podejrzewał, że imć Hoskins tym razem przesadził z ilością popołudniowego bourbona. Okazało się jednak inaczej.
- Szacowny panie Harris, musi pan to sam zobaczyć. Ja...Mnie... Nie, nie opiszę tego. Proszę, wyruszmy natychmiast, proszę...
- Karz siodłać konie Azraelu, ale niech to będzie warte mojego straconego czasu.
- Oczywiście, oczywiście szacowny panie, to niepojęte, to niepokojące, ja nic z tego nie rozumiem...


Godzinę później Jeb zwymiotował oba croissanty z marmoladą, jakie zjadł na śniadanie, jak i wczorajszego pieczonego kapłona, a pewnie i przedwczorajszą potrawkę z raków i jagnięcinę sprzed tygodnia. O dziwo, gdy minęły torsje, bez większych przeszkód oglądał miejsce kaźni wraz z ojcem. Ciało rozwłóczone było na przestrzeni kilku kroków, jego części tak zmieszane i zniekształcone, że aż nieprzypominające ludzkich zwłok. Purpura pokryła wszystko, ścieląc się koszmarnym całunem na późnoletnich, spalonych słońcem trawach. Na gałęzi pobliskiego drzewa spoczywała dostojnie mała dłoń, ukazując białawe wnętrze, jakże różne od czarnej karnacji niewolniczej skóry. Jeb zdjął ją delikatnie i wyraził życzenie, by jak najszybciej pochować biedaczkę. Ojciec obserwujący syna, nie mniej uważnie niż otoczenie, wyraził aprobatę i z zadowoleniem ścisnął ramię syna, który doskonale panował nad swymi reakcjami, nie licząc jakże naturalnego pierwszego odruchu żołądka.
Jonathan Siedem. Wskazali go sami murzyni, nie trzeba nawet było śledztwa. Starszy Północnego Folwarku, w porozumieniu z nieformalnymi przywódcami innych osad, sami wskazali sprawcę. Był on dość świeżym nabytkiem, prosto z Nowego Orleanu. Wysoki, postawny o wspaniałych zębach. Dziki, prosto z afrykańskiego transportu. W oczach miał jednak coś, co wyróżniało go znacząco spośród tępej hałastry niewolniczego bydła. Jeb widział w ciemnym spojrzeniu mądrość i jakąś niezrozumiałą pychę. Do ostatnich chwil kaźni, kiedy parobkowie smagali go kańczugami pod pręgierzem, ta pycha wyzierała z bezdennej głębi jestestwa dziwnego murzyna. Był jakimś wodzem u siebie, nim został pojmany przez arabskich łowców. Praktykował dziwne rytuały. Malował znaki na piasku, mruczał nocami, pomimo ciszy nocnej. Czarni bali się go jak ognia i unikali. Prze tydzień pobytu w plantacji, przeraził ich bardziej, niż wieloletnie używanie szpicruty przez pana Azraela. Opętany jakimś niepojętym amokiem rozerwał na sztuki gołymi rękoma dziecko i zbeszcześcił jego zwłoki wbrew jakimkolwiek ludzkim zasadom. Wielebny Simmonds z Marietty, wraz z wikarym O'Holloranem przez trzy dni odprawiali modły i jakieś nieznane Jebowi rytuały, póki przekonali czarnych z Folwarku Północnego, że moc Pana Miłosiernego znów panuje nad okolicą.

Teraz Jebediah patrzył oczyma niespełna trzynastoletniego chłopca na dzieło zniszczenia identyczne w swym bestialskim wymiarze, choć zdecydowanie większej skali. Tym razem żołądek już nie oddawał otoczeniu resztek po skromnych porcjach żywieniowych. Metodycznie, choć nie schodząc z siodła omiatał wzrokiem pobojowisko. Oderwane kończyny wymagały siły lwa, lub grizzly, nie były jednak miażdżone w uścisku szczęk zwierza, a zwyczajnie odsztukowane od korpusów. Nigdzie nie widział śladów jakie wielkie kły ostawiłyby wżerając się w ciało, ni śladów pazurów tnących skórę i tkanki. Mięso też nie wyglądało na konsumowane, ot jakby ktoś dla igraszki poodrywał szmacianym lalkom wszelkie wystające fragmenty, a to co pozostało dla uciechy i krotochwili poszarpał bez składu. Siła i furia zdumiewały i urzekały mocą. To, czy raczej może ten co poczynił tak straszne zniszczenia, który dokonał zbrodni niepojętej w swym charakterze, mocarzem był nieziemskim. Diabelskim konkretnie. Zło wnizło pewnie w indiańskie ciała, jak i w Oakridge opanowało Jonathana Siedem.

- To nie zwierzęta – mruknął cicho pod nosem i przeżegnał się z namaszczeniem. Poprawił rewolwer u pasa, zastanawiając się, czy pojmani indianie będą mieli taki sam kpiąco-tryumfujący ognik w oczach, kiedy będą karani na gardle za swe zbrodnicze działania.

Ruszyli dalej bez konfraterni Wolfa, zszokowani i przygnieceni obrazem jatki. Harris widział co może stać się z ludzkim ciałem, asystował przy wielu operacjach, głównie amputacjach po potyczkach, w których meksykańskie kartacze szatkowały naszych chłopców. Po chrześcijańsku sam nawet chodził po polu walki, kiedy to jeden z Wirginijskich regimentów wpadł w zasadzkę, a meksykańskie moździerze pokryły jego pozycje ścianą ołowiu. Dobił wtedy ze dwudziestu dzielnych ludzi, którym pociski poodrywały szanse na przeżycie, tych zaś co szansę mieli operował na naprędce zaimprowizowanym stole od razu na miejscu, bez czekania na baon medyczny. Jego stalowe i mosiężne narzędzia zgrzytały na kościach, zagłuszane to zgrzytanie było nieprzytomnym wyciem operowanych bez znieczulenia żołnierzy. Nijak to się jednak miało do zmielonych zezwłoków ludzi Harpera.

Jego niewesołe rozważania przerwał potężny huk eksplozji. Zamyślenie równało się brakowi czujności, zasadzka była nader dobrze przygotowana. Świst kul był jednak znany i zrozumiały, nie niósł w sobie powiewu grozy, a zwyczajne , pojmowalne niebezpieczeństwo. Ludzie ginęli, pył uniósł się po detonacji, a w Harrisie odezwał się porucznik, tan śmiały i nieustraszny, jeszcze sprzed niszczącej niewoli. Koń na którym jechał miał krótką grzywę i charakterystycznie spleciony ogon. Jeb sięgnął pod derkę i wyczuł stare piętno. Wypalony mark armii przykryto nieumiejętnie nałożonym znakiem jakiegoś fikcyjnego corralu. Harris pojął szybko, że kupił na wyprawę kradzionego konia kawaleryjskiego, było mu jednak to całkiem obojętnym, bo liczyło się tylko ułożenie wierzchowca. Sam fakt, że kary jedynie stulił uszy, a nie puścił się w szalony cwał ucieczki, dobrze mówił o koniu. Skoro to koń wojskowy, to na pewno...
Ścisnął kolanami, szarpnął mocno i przytrzymał wodze z jednej strony. Koń na wykręcenie głowy zareagował regulaminowo. Najpierw opadł na kolana, a następnie ułożył się poziomo w klasycznej pozycji osłaniającej jeźdźca. Jeb zwinnie ułożył się za nim, przygotował karabin, i wykrzyczał do towarzyszy:
Wszyscy na ziemię, przesuwać się pod ściany wąwozu! Kto może niech strzela we wszelkie zacienione miejsca przed nami.

Powoli, wyszukując zagłębienia i kryjąc się za nierównościami terenu zaczął pełznąć w kierunku przywalonego szeryfa. Minął wielebnego dziwiąc się jego spokojnemu obliczu, dostrzegł pana Olsena bohatersko zmagającego się z bezwładnym ciałem kobiety, którą ratował i pomyślał, że chyba źle oceniał towarzyszy, mając ich za bezwartościowych plebejuszy.
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй
killinger jest offline