-
W Yezud! W Święto Pucharów! Niech i tak będzie - odkrzyknął Bogdan. Wraz z Julianną oddalili się już znacznie, wciąż kierując się ku lasowi. Z drugiej strony Oleksa i jego ludzie znikali za pierwszym zakrętem starożytnej drogi. Pozostawały kamienie...
Przez chwilę stały nieruchomo, tylko lekko się kiwając w równym rytmie. Wszystkie pokryte były czerwonym, lepkim nalotem - krwią jaką wycisnęły z zabitych, zmiażdżonych bandytów. Znowu zaczęły się poruszać. W ślimaczym tempie, zupełnie ignorując upływ czasu pełzły niczym gigantyczne, czarno-czerwone ślimaki w kierunku porozrzucanych po obozowisku zwłok. Jeden z monolitów, widocznie bardziej łasy na świeżą, ciepłą krew parł wprost w miejsce, gdzie stali poranieni awanturnicy.
Ci, nie czekając na bliskie spotkanie z kamiennym demonem pobiegli, tak szybko jak pozwalały im rany na zbocze, to samo z którego wcześniej obserwowali kotlinkę. Czarne kamienie systematycznie masakrowały ciała poległych nurzając się w fontannach krwi. Tylko ten jeden dotarł do podnóża skarpy i zatrzymał się tam, najwidoczniej nie wiedząc co robić dalej. Jego niezdecydowanie nie trwało długo. Głód krwi zwyciężył i kamienny moloch jeszcze wolniej niż dotychczas, żłobiąc głęboką koleinę zaczął posuwać się w górę zbocza.
Z nieba spadły pierwsze, ciężkie krople deszczu...