| Droga dłużyła się niemiłosiernie i Teodor z trudem skupił się na jeździe. Joan zasnęła i spała niespokojnym, nerwowym snem, co dodatkowo dobijało morale pisarza. Nie cierpiał, kiedy ktoś obok niego spał, kiedy on prowadził. Działało to na niego usypiająco, rozleniwiało i kierowało myśli w stronę drzemki.
Z nudów zmieniał stacje w radiu, bo sygnał był dość słaby i często tracili zasięg. W końcu zdecydował się uruchomić kasetę z jakąś muzyką pop, którą znalazł w skrytce. Nie znał wokalistki. W sumie to słabo znał się na muzyce. Nie pogłaśniał za bardzo muzyki. Nie chciał obudzić Joan. Należał się jej odpoczynek. Jemu w sumie też, ale na razie mógł go pozostawić w sferze mrzonek.
Zaparkował, zatankował, przestawił samochód na miejsce pod sklepem i wszedł do środka. Reakcja Indianina trochę zbiła go z roli kupującego, ale szybko się zreflektował.
- Dzień dobry. Chcielibyśmy zapłacić z benzynę i kupić coś na drogę. Macie może kanapki, wodę? – Teodor starał się brzmieć na zmęczonego podróżą. W sumie to nawet nie musiał specjalnie udawać.
Indianin przez dłuższą chwilę stał jak słup soli wpatrzony w pisarza... a może bardziej tuż za niego. Dopiero po kilu sekundach się otrząsnął.
- Tak. Mam wodę. Kanapki. Wszystko tam. - Wskazał ręką na dział spożywczy sklepu.- Wszystko firmowe. Woda gazowana, niegazowana, smakowa i bez smaku. Kanapki z kurczakiem, indykiem, wołowiną...
- Dziękuję – Teodor poszedł we wskazane miejsce i przez chwilę buszował po półkach. Wybrał trzy duże sandwicze z serem, indykiem i warzywami, pepsi, dwie wody mineralne, tabliczkę czekolady i cukierki z prawoślazu. Lubił ten smak. Przypominał mu dzieciństwo. Po namyśle dorzucił jeszcze jedną kanapkę z wołowiną i wrócił do Indianina, który skrupulatnie zaczął podliczać zakupy. Robił to powoli, z namaszczeniem, jak człowiek, któremu niezbyt często zdarza się podliczać aż tak liczne zamówienie.
- Zauważyłem, że przygląda mi się pan dość mocno? Coś nie tak? - zapytał spokojnie Teodor, udając zmartwionego zainteresowaniem Indianina. - Proszę się nie obawiać. Mam zamiar za wszystko zapłacić.
Uśmiechnął się przepraszająco, w odpowiedzi na zdziwione spojrzenie Indianina.
- Po prostu ostatnio mam nieco gorsze dni. Rozumie pan chyba. Stąd zapewne mój nieco niepokojący wygląd. Może mi pan to w coś zapakować?
-Jasne, jasne...- Indianin nadal wydawał się nieswój przy Teodorze. Po czym pokiwał głową i dodał coś w rodzimym języku. Coś, co brzmiało jak "stee-kee-nee".
Po czym zabrał się do pakowania.
Teodor poczuł, że przez krzyż przebiega mu zimy dreszcz. Sam nie wiedział, dlaczego. Może chodziło o to, w jaki sposób Indianin wypowiedział owo dziwne słowo, a może o coś zupełnie innego. Ciekawość wzięła górę.
- Stee-kee-nee - Teodor uśmiechnął się. - Cóż to znaczy?
Nagle olśniło go. Przecież sprzedawca mógł szukać okazji do pogawędki i przedstawił się właśnie. A w języku jego plemienia mogło to przecież znaczyć Marudny Jeleń lub Pijany Bóbr.
- To pana imię? Ja nazywam się Wuornoos, Teodor Wuornoos.
- Nie to nie moje imię – odpowiedział Indianin.
- Co więc takiego? – nie ustępował pisarz.
-Nic takiego. Nic... bajanie starych bab. Nic... nie warto.- wykręcał się Indianin.- Opowieści bagienne. Pan materialista... tak? A może protestant? Wielki biały Bóg w niebie?
- Hmm - uśmiechnął się Teo - Pisarz.
Teodor przyglądał się staremu sprzedawcy z zainteresowaniem.
-Nie znam tej religii... a żartowniś? Ateista?- Mruknął trochę zgorzkniale starzec.- Tym bardziej nie ma co przejmować się bajkami. Ot... w końcu już nie ma nic do podbicia na Florydzie. Seminole wymrą sami.
Teo postanowił poszukać innego tematu do konwersacji.
- Czy my się nie znamy? –zapytał.- Mieszkałem tutaj, jako dziecko. Niedaleko. A jeśli chodzi o moją wiarę, to dziwne, że pana to interesuje. Ale można powiedzieć, ze jestem katolikiem. Wielki Bóg w niebie. Z tym, że nie tak dobrym i gorliwym, jakby zapewne sobie Bóg tego życzył. Myślę, że wiara przychodzi z czasem.
-Nie. Nie sądzę... -zaprzeczył indianin, po czym spytał dla upewnienia. -Joyville? Wilsontown?-
- Silver Ring – odpowiedział pisarz. Trafił w sedno.
-Silver Ring...- Indianin pobladł wyraźnie i dodał nerwowo.- Nie. Tam nikt nie mieszka. Od lat. Od kilku lat. To przeklęte miejsce. Zawsze było odkąd ten Francuz lata temu przywlókł swe demony.
- Jak to nie mieszka? - Teodor spojrzał na Indiana oszołomiony, jakby ten zdzieliło prosto w twarz czymś ciężkim. - Moi rodzice tam mieszkają. Prawie cała rodzina? Jaki Francuz? – w tonie pisarza bez trudu dało się wyczuć podenerwowanie i konsternację.
-Nikt nie mieszka od lat - upierał się przy swojej wersji Indianin. - Odkąd FBI przyjechało. Gdybyś ty mieszkał w Silver Ring, wiedziałbyś, jaki Francuz... to on założył to przeklęte miasto. Ale ty... nosisz na sobie znak ofiary. Stikini już czeka ciebie.- odparł Indianin spoglądając spode łba na Toma.- Strzeż się i módl do swego Boga.
Teo pokręcił głową wyraźnie podirytowany.
- Stikini? Kim lub czym jest Stikini, człowieku?
- Sowia wiedźma... ale tym się martwić nie musisz.- odparł indianin wpatrując się w swoje dłonie.- Masz większe problemy... Ja jestem szamanem. W moim plemieniu... pilnuję rytuałów, przekazuję wiedzę, modlitwy do Duchów. Tyle lat... - w jego oczach zalśniły łzy.- Ale nie wierzyłem w nie. To wszystko był folklor dla turystów i tradycja dla wnuków. A teraz ty wchodzisz i widzę sowę na twoim ramieniu, martwą sowę z błyszczącymi oczami. Znak śmierci.
- Świetnie - pokręcił głową Teodor, jak człowiek, który nie wierzy w to, co słyszy, ale kolejne jego słowa zaprzeczyły mowie ciała.
- Wiesz, od jakiegoś czasu dzieją się ze mną dziwne, straszne rzeczy. Teraz jeszcze ty mnie straszysz, człowieku.
Biały mężczyzna pokręcił głową ponuro i znów zmienił temat.
- Masz tutaj kawę? – zapytał Indianina. - Można się gdzieś napić, porozmawiać? W samochodzie czeka na mnie moja przyjaciółka. Też urodziła się i wychowała w Silver Ring. Jedziemy tam spotkać się z rodziną. Może jednak... - zawahał się. - Jesteś szamanem. Może potrafisz nam pomóc. Pozbyć się tej sowy. Tej stikini.
Popatrzył na Indianina z nadzieją.
-Nie ma Silver Ring, nikt z miasta nie przeżył wtedy. – Indianin wypowiadał te niestworzone historie z kamienną twarzą i pełnym przekonaniem w głosie.
Albo Wuornoos oszalał, albo stary sprzedawca nie miał wszystkich klepek tam, gdzie trzeba.
- Tylko niedobitki FBI wróciły. – głos Indianina był ponury, niczym cmentarny puszczyk.- Teraz mówią, że miasto to teren skażony chemicznie. Że...- dukał indianin nerwowo i machnął ręką.- Nie rozumiesz. Nie ma Silver Ring. To miasto duchów. Wy jesteście duchami. Stikini... to nie wróg. To znak. Sowa to znak... znamię, piętno. To nie ...- zakrył twarz dodając.- To nie choroba. Tylko objaw. To czary Francuza. Obce potężne. Tak jak wasze kule, choroby... Ja ci nie mogę pomóc.
- Jak to jesteśmy duchami, człowieku! – w końcu Teodor nie wytrzymał i uniósł głos. -Jestem pisarzem! Odnoszę sukcesy! Zna mnie wielu, bardzo wielu ludzi. Udzielam się w wielu miejscach. Joan, moja przyjaciółka, jest wykładowczynią akademicką, znaną i szanowaną. Jak możemy być duchami, skoro tylu ludzi nas zna, tylu ludzi z nami rozmawia!? Jakimi duchami, do jasnej cholery, mielibyśmy być!?
-Przeklętymi duchami.- odpowiedział wyraźnie roztrzęsiony Indianin. Po czym rzekł.- Silver Ring... co wiesz o mieście Teodorze? Wiesz... skąd się wzięła nazwa?- zapytał.
- Wychowałem się tam – odpowiedział pisarz. - Chodziłem do szkoły. To małe miasto. Zwykłe, chociaż ubogie. A nazwa wzięła się od kopalni srebra.
- Moi przodkowie znali inną opowieść. – Odpowiedział Indianin dając mu dokończyć. - O Francuzie, uciekinierze z wojny plemion w ojczystych ziemiach. Przybył tutaj z kilkoma podobnymi sobie... Przybył i utworzył krąg wraz z nimi w srebrnych szatach. Przelewając krew niewolników w srebrnych kręgu wezwał złego ducha tak potężnego, że wprawił w przerażenie szamanów mego ludu. Ów obcy duch sprawił, że krew przelana w srebrnym pierścieniu zmieniła się w srebro... w pokłady srebra, których nigdy tu nie było.- Zaczął mówić Indianin nerwowo i często przerywając wypowiedź.- Bo mój lud nie był dzikusami. Znaliśmy srebrzysty metal. Ozdoby z niego wymienialiśmy z naszymi braćmi Arapacho. Poprzez kontakty pomiędzy plemionami... Srebrne ozdoby z Arizony trafiały do nas. W Silver Ring... nie było nigdy srebra. Nie powinno być. To Francuz je sprowadził paktując ze złym duchem. I ta przelana krew... Ciąży na mieście.
- Ciekawa legenda - Teodor starał się zabrzmieć jak najbardziej neutralnie. - I co stało się potem? Jak to tłumaczy to, ze urodziłem się i wychowałem w mieście, które ty uważasz za wymarłe. Jak?
-Nie wiem... Samo miasto wymarło kilka lat temu, gdy FBI okrążyło jakąś sektę.- odparł wymijająco Indianin.- Może opuściłeś je, zanim doszło tam do masakry i śmierci wszystkich mieszkańców.
- Chyba wiedziałbym o śmierci mojej rodziny? Nie sądzisz? A jeszcze kilka dni temu rozmawiałem z moją matką. Mieszka tam. Eh.- westchnął zrezygnowany -Zaczekaj proszę. Zaraz wrócę.
Wyszedł do samochodu. Joan spała nadal. Dwaj metysi dalej rozprawiali o sporcie sącząc leniwie piwo. Teodor zastukał w szybę. Joan obudziła się gwałtownie. Pisarz widział, jak oczy jego młodzieńczej miłości otwierają się w autentycznym przerażeniu. Potrafił ją zrozumieć. Zapewne bała się, że po przebudzeniu zobaczy TAMTO piekielne miejsce. Na widok twarzy Teodora za szybą uśmiechnęła się jednak, maskując pierwszą, naturalną, skrajną reakcję.
-Dojechaliśmy już?- zapytała rozbudzona i przecierając oczy.
- Nie. Jeszcze nie. – Teodor uśmiechnął się czule. - Przepraszam, że cię budzę, ale tutaj jest taki mały sklepik z kawą. Napijemy się? Jest tam też Indianin, który gada dość niestworzone rzeczy. Myślę, że chętnie tego posłuchasz, bo ja nie wiem co sądzić.
-Indianin... a co Indianin ma do tego.- stwierdziła na wpół obudzona Joan.-Ale powiedziałeś magiczne słowo... kawa.
Wyszła z samochodu i ruszyła za Teo.
Indianin czekał tam, gdzie Teodor go zostawił. Przed nim, na ladzie, stała dumnie, spakowana torba. Za Indianinem gotowała się woda w czajniku bezprzewodowym. Kiedy podeszli, sprzedawca nasypał solidną porcję kawy do dwóch ceramicznych kubków i zalał je wrzątkiem. To był dość nietypowy sposób parzenia kawy, jak na Amerykę, ale zapach był przecudowny.
- To przyjaciółka, o której ci mówiłem. Joan. – Teodor przedstawił wykładowczynię.
- Czy mógłbyś jej powtórzyć to o Silver Ring to, co powiedział mi?
-Ja już... Nie płacą mi za gadanie.- Mruknął i zaczął kończąc przygotowywać kawę.- Po prostu zawróćcie i jedźcie do domu. I zapomnijcie o Silver Ring.
- Co takiego powiedział?- Joan zwróciła się do Teodora.- Co cię tak wzburzyło?
-Odpuście sobie Silver Ring, to opustoszałe miejsce zamieszkane przez złe duchy... każdy wam to powie.- odparł sklepikarz podając im kawę.
-Opustoszałe? To niedorzeczność.- burknęła Joan.
-Skąd wiecie... byliście w nim ostatnio?- zapytał retorycznie Indianin.
- Właśnie, Joan? Kiedy ty tam byłaś ostatnio? – zapytał przyjaciółkę Teo. - Albo kiedy rozmawiałaś z kimś z rodziny? Bo ja kilka dni temu.
-Dawno mnie tam nie było, ale dzwoniłam czasem. Dwa trzy miesiące temu. Mój ojciec jeszcze żyje. Jest na emeryturze.- rzekła niepewnie Joan. Jej ojciec... szeryf. Choć z tego co pamiętał Teodor... Jego Joan nigdy nie była związana z policją w żaden sposób. I chciała być baletnicą, a nie policjantką jak jej tato. Nic nie mówił. Dał mówić jej.
-Więc... jestem pewna, że miasto istnieje i ludzie w nim żyją.- rzekła stanowczo na koniec.
-Miasto istnieje- zgodził się Indianin ponuro. - Często zalegają w nim mgły z bagien. Jest miastem duchów i widm i zła czającego się w oparach.
Coraz bardziej poirytowana jego słowami Joan wstała i rzekła:
- To jest czyste wciskanie kitu. Jakie masz dowody na potwierdzenie swych bredni?!
Zaskoczony jej słowami sklepikarz zamilkł.
-Ja niczego nie planuję udowadniać – w końcu odezwał się po krótkiej chwili krępującego milczenia. - Jesteście białymi ludźmi, skażonymi waszą logiką i materializmem. Odrzuciliście świat duchów. Owszem może i wierzycie w jakichś bogów, ale to bardziej metafizyczne byty... konstrukty dla waszego pocieszenia. Coś, co zabierze was po śmierci. Nie wierzycie, że wasz Bóg działa tu i teraz. Podobnie jak zły duch.
- Joan - Teodor przyjął spokojny ton głosu. - Ja też nie wierzę w te opowieści o mieście duchów, ale w świetle ostatnich wydarzeń, których doświadczyliśmy.
Zawiesił głos na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, albo zbierał myśli.
- Może ... gdzieś w tej historii, tkwi jakaś informacja.
Joan potrząsnęła zdenerwowana głową. Upiła łyk kawy i skrzywiła się. Napar był za gorący.
- Ppotrafisz powiedzieć coś więcej na temat tych ostatnich wydarzeń, gdzie weszło FBI? – Teodor skierował pytanie do Indianina.
- Nie widzisz, że on miesza nam w myślach – Joan wbiła w niego wzrok. - Jest kolejną przeszkodą!- Joan zareagowała bardzo nerwowo. Usiadła ponownie i zakryła dłońmi twarz.- Ja chcę do domu.
-Nie wiem... Pamiętam tylko imię dowodzącej akcją agentki... Satami. -odparł Indianin.- Ciężko zapomnieć tak charakterystyczne imię.
- Satami. Rozumiem. –Teo odpowiedział Indianinowi i położył rękę na dłoni Joan dodając jej otuchy dotykiem, ona jednak załamała się i zakrywszy twarz dłonią zaszlochała cicho.
Nie przestając gładzić dłoni kobiety Teo spojrzał na Indianina z miną obwiniającą go za łzy kobiety. Jednocześnie jednak był zbyt dociekliwy i ciekawy, by wstać i wyjść.
- Jakieś szczegóły? – drążył temat. - Musieli tu być dziennikarze, zamieszanie, coś wymknęłoby się do opinii publicznej - nie dawał za wygraną próbując pokazać sprzedawcy luki w jego historii. - W końcu, jak mówisz, zginęli tam wszyscy, łącznie z naszymi rodzinami, z którymi kontaktowaliśmy się oboje z Joan nie tak dawno temu. Wybacz więc to, jak to określasz, materialne i sceptyczne spojrzenie, przyjacielu.
-Byli... nie wiem czemu wy o tym nie wiecie. Całkiem sporo ekip się zjechało. - stwierdził Indianin.- Ale potem wszystko przycichło. Watersonowie byli zamieszani w tą rzeż, więc... nie chcieli rozgłosu. A nazwisko Waterson nadal wiele znaczy na Florydzie.
- Waterson? A może macie tutaj jakąś lokalną gazetę, gdzie możemy o tym poczytać?
-To było kilka lat temu. Starożytna historia. Gdzie chcesz o tym poczytać?- sklepikarz machnął ręką.- Jaka gazeta będzie się tym teraz ekscytować.
- Nie macie jakiś archiwów czy czegoś takiego? Zresztą -machnął ręką. - I tak nie mamy wyjścia. Musimy jechać do Silver Ring. Nie mamy odwrotu.
-Przyjrzałeś się tej stacji, myślisz że w okolicy jest miasto które ma archiwum i gazetę.- zapytał ze śmiechem Indianin, po czym spoważniał.- Oczywiście że musicie. Macie znamię ofiarne. Nie możecie odwrócić swego przeznaczenia. Możecie jedynie się z nim zmierzyć.
- Dzięki za wszystko. Na nas chyba już pora. Zostawię ci numer telefonu do mojego przyjaciela. Gdybym nie wrócił tutaj przez miesiąc, zadzwonisz do niego? Zrobisz to dla mnie?
-Mogę...- stwierdził Indianin.- I co mam mu powiedzieć?
- Powiedz mu, żeby mnie nie szukał. I że dziękuję mu za całą pomoc, jaką mi okazał.
Indianin pokiwał głową na znak zgody i Teo zapisał mu numer do swojego wydawcy. Potem pocieszył, jak tylko potrafił najlepiej Joan, nie odzywając się jednak i pozwalając jej się wypłakać. Kiedy pęka tama, powódź musi się dopełnić. Podawał jej tylko chusteczki, które podał mu sklepikarz.
- Kawa – poklepał Joan po ramieniu, kiedy już się wypłakała.
Wypili ją w milczeniu. Teo zapłacił, zabrał zakupiony prowiant, po namyśle dokupił jeszcze latarkę i zmianę baterii. Wrócili do samochodu. Joan zajęła miejsce pasażera i zapięła pasy. Teo wyjął tabliczkę czekolady z zakupionych rzeczy i podał ją Joan.
- Przepraszam, że musiałaś tego słuchać. Przyda nam się odrobina przyjemności, a nic jej tak nie zapewnia w takie ponure dni, jak czekolada.
Zapalił silnik i opuścił stację kierując się w stronę Silver Ring. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi Indianina stojącego przy wyjściu, lecz samochód pokonał pierwszy zakręt i stacja zniknęła z ich życia.
Teodor posłał uśmiech pocieszenia do Joan.
- W torbie masz też kanapki i wodę. Smacznego. |