Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-07-2014, 22:09   #104
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Droga dłużyła się niemiłosiernie i Teodor z trudem skupił się na jeździe. Joan zasnęła i spała niespokojnym, nerwowym snem, co dodatkowo dobijało morale pisarza. Nie cierpiał, kiedy ktoś obok niego spał, kiedy on prowadził. Działało to na niego usypiająco, rozleniwiało i kierowało myśli w stronę drzemki.
Z nudów zmieniał stacje w radiu, bo sygnał był dość słaby i często tracili zasięg. W końcu zdecydował się uruchomić kasetę z jakąś muzyką pop, którą znalazł w skrytce. Nie znał wokalistki. W sumie to słabo znał się na muzyce. Nie pogłaśniał za bardzo muzyki. Nie chciał obudzić Joan. Należał się jej odpoczynek. Jemu w sumie też, ale na razie mógł go pozostawić w sferze mrzonek.
Zaparkował, zatankował, przestawił samochód na miejsce pod sklepem i wszedł do środka. Reakcja Indianina trochę zbiła go z roli kupującego, ale szybko się zreflektował.
- Dzień dobry. Chcielibyśmy zapłacić z benzynę i kupić coś na drogę. Macie może kanapki, wodę? – Teodor starał się brzmieć na zmęczonego podróżą. W sumie to nawet nie musiał specjalnie udawać.

Indianin przez dłuższą chwilę stał jak słup soli wpatrzony w pisarza... a może bardziej tuż za niego. Dopiero po kilu sekundach się otrząsnął.
- Tak. Mam wodę. Kanapki. Wszystko tam. - Wskazał ręką na dział spożywczy sklepu.- Wszystko firmowe. Woda gazowana, niegazowana, smakowa i bez smaku. Kanapki z kurczakiem, indykiem, wołowiną...

- Dziękuję – Teodor poszedł we wskazane miejsce i przez chwilę buszował po półkach. Wybrał trzy duże sandwicze z serem, indykiem i warzywami, pepsi, dwie wody mineralne, tabliczkę czekolady i cukierki z prawoślazu. Lubił ten smak. Przypominał mu dzieciństwo. Po namyśle dorzucił jeszcze jedną kanapkę z wołowiną i wrócił do Indianina, który skrupulatnie zaczął podliczać zakupy. Robił to powoli, z namaszczeniem, jak człowiek, któremu niezbyt często zdarza się podliczać aż tak liczne zamówienie.

- Zauważyłem, że przygląda mi się pan dość mocno? Coś nie tak? - zapytał spokojnie Teodor, udając zmartwionego zainteresowaniem Indianina. - Proszę się nie obawiać. Mam zamiar za wszystko zapłacić.
Uśmiechnął się przepraszająco, w odpowiedzi na zdziwione spojrzenie Indianina.
- Po prostu ostatnio mam nieco gorsze dni. Rozumie pan chyba. Stąd zapewne mój nieco niepokojący wygląd. Może mi pan to w coś zapakować?

-Jasne, jasne...- Indianin nadal wydawał się nieswój przy Teodorze. Po czym pokiwał głową i dodał coś w rodzimym języku. Coś, co brzmiało jak "stee-kee-nee".

Po czym zabrał się do pakowania.
Teodor poczuł, że przez krzyż przebiega mu zimy dreszcz. Sam nie wiedział, dlaczego. Może chodziło o to, w jaki sposób Indianin wypowiedział owo dziwne słowo, a może o coś zupełnie innego. Ciekawość wzięła górę.

- Stee-kee-nee - Teodor uśmiechnął się. - Cóż to znaczy?
Nagle olśniło go. Przecież sprzedawca mógł szukać okazji do pogawędki i przedstawił się właśnie. A w języku jego plemienia mogło to przecież znaczyć Marudny Jeleń lub Pijany Bóbr.

- To pana imię? Ja nazywam się Wuornoos, Teodor Wuornoos.

- Nie to nie moje imię – odpowiedział Indianin.
- Co więc takiego? – nie ustępował pisarz.
-Nic takiego. Nic... bajanie starych bab. Nic... nie warto.- wykręcał się Indianin.- Opowieści bagienne. Pan materialista... tak? A może protestant? Wielki biały Bóg w niebie?

- Hmm - uśmiechnął się Teo - Pisarz.

Teodor przyglądał się staremu sprzedawcy z zainteresowaniem.

-Nie znam tej religii... a żartowniś? Ateista?- Mruknął trochę zgorzkniale starzec.- Tym bardziej nie ma co przejmować się bajkami. Ot... w końcu już nie ma nic do podbicia na Florydzie. Seminole wymrą sami.
Teo postanowił poszukać innego tematu do konwersacji.
- Czy my się nie znamy? –zapytał.- Mieszkałem tutaj, jako dziecko. Niedaleko. A jeśli chodzi o moją wiarę, to dziwne, że pana to interesuje. Ale można powiedzieć, ze jestem katolikiem. Wielki Bóg w niebie. Z tym, że nie tak dobrym i gorliwym, jakby zapewne sobie Bóg tego życzył. Myślę, że wiara przychodzi z czasem.

-Nie. Nie sądzę... -zaprzeczył indianin, po czym spytał dla upewnienia. -Joyville? Wilsontown?-

- Silver Ring – odpowiedział pisarz. Trafił w sedno.

-Silver Ring...- Indianin pobladł wyraźnie i dodał nerwowo.- Nie. Tam nikt nie mieszka. Od lat. Od kilku lat. To przeklęte miejsce. Zawsze było odkąd ten Francuz lata temu przywlókł swe demony.

- Jak to nie mieszka? - Teodor spojrzał na Indiana oszołomiony, jakby ten zdzieliło prosto w twarz czymś ciężkim. - Moi rodzice tam mieszkają. Prawie cała rodzina? Jaki Francuz? – w tonie pisarza bez trudu dało się wyczuć podenerwowanie i konsternację.

-Nikt nie mieszka od lat - upierał się przy swojej wersji Indianin. - Odkąd FBI przyjechało. Gdybyś ty mieszkał w Silver Ring, wiedziałbyś, jaki Francuz... to on założył to przeklęte miasto. Ale ty... nosisz na sobie znak ofiary. Stikini już czeka ciebie.- odparł Indianin spoglądając spode łba na Toma.- Strzeż się i módl do swego Boga.

Teo pokręcił głową wyraźnie podirytowany.

- Stikini? Kim lub czym jest Stikini, człowieku?

- Sowia wiedźma... ale tym się martwić nie musisz.- odparł indianin wpatrując się w swoje dłonie.- Masz większe problemy... Ja jestem szamanem. W moim plemieniu... pilnuję rytuałów, przekazuję wiedzę, modlitwy do Duchów. Tyle lat... - w jego oczach zalśniły łzy.- Ale nie wierzyłem w nie. To wszystko był folklor dla turystów i tradycja dla wnuków. A teraz ty wchodzisz i widzę sowę na twoim ramieniu, martwą sowę z błyszczącymi oczami. Znak śmierci.

- Świetnie - pokręcił głową Teodor, jak człowiek, który nie wierzy w to, co słyszy, ale kolejne jego słowa zaprzeczyły mowie ciała.

- Wiesz, od jakiegoś czasu dzieją się ze mną dziwne, straszne rzeczy. Teraz jeszcze ty mnie straszysz, człowieku.
Biały mężczyzna pokręcił głową ponuro i znów zmienił temat.
- Masz tutaj kawę? – zapytał Indianina. - Można się gdzieś napić, porozmawiać? W samochodzie czeka na mnie moja przyjaciółka. Też urodziła się i wychowała w Silver Ring. Jedziemy tam spotkać się z rodziną. Może jednak... - zawahał się. - Jesteś szamanem. Może potrafisz nam pomóc. Pozbyć się tej sowy. Tej stikini.

Popatrzył na Indianina z nadzieją.

-Nie ma Silver Ring, nikt z miasta nie przeżył wtedy. – Indianin wypowiadał te niestworzone historie z kamienną twarzą i pełnym przekonaniem w głosie.
Albo Wuornoos oszalał, albo stary sprzedawca nie miał wszystkich klepek tam, gdzie trzeba.
- Tylko niedobitki FBI wróciły. – głos Indianina był ponury, niczym cmentarny puszczyk.- Teraz mówią, że miasto to teren skażony chemicznie. Że...- dukał indianin nerwowo i machnął ręką.- Nie rozumiesz. Nie ma Silver Ring. To miasto duchów. Wy jesteście duchami. Stikini... to nie wróg. To znak. Sowa to znak... znamię, piętno. To nie ...- zakrył twarz dodając.- To nie choroba. Tylko objaw. To czary Francuza. Obce potężne. Tak jak wasze kule, choroby... Ja ci nie mogę pomóc.

- Jak to jesteśmy duchami, człowieku! – w końcu Teodor nie wytrzymał i uniósł głos. -Jestem pisarzem! Odnoszę sukcesy! Zna mnie wielu, bardzo wielu ludzi. Udzielam się w wielu miejscach. Joan, moja przyjaciółka, jest wykładowczynią akademicką, znaną i szanowaną. Jak możemy być duchami, skoro tylu ludzi nas zna, tylu ludzi z nami rozmawia!? Jakimi duchami, do jasnej cholery, mielibyśmy być!?

-Przeklętymi duchami.- odpowiedział wyraźnie roztrzęsiony Indianin. Po czym rzekł.- Silver Ring... co wiesz o mieście Teodorze? Wiesz... skąd się wzięła nazwa?- zapytał.

- Wychowałem się tam – odpowiedział pisarz. - Chodziłem do szkoły. To małe miasto. Zwykłe, chociaż ubogie. A nazwa wzięła się od kopalni srebra.
- Moi przodkowie znali inną opowieść. – Odpowiedział Indianin dając mu dokończyć. - O Francuzie, uciekinierze z wojny plemion w ojczystych ziemiach. Przybył tutaj z kilkoma podobnymi sobie... Przybył i utworzył krąg wraz z nimi w srebrnych szatach. Przelewając krew niewolników w srebrnych kręgu wezwał złego ducha tak potężnego, że wprawił w przerażenie szamanów mego ludu. Ów obcy duch sprawił, że krew przelana w srebrnym pierścieniu zmieniła się w srebro... w pokłady srebra, których nigdy tu nie było.- Zaczął mówić Indianin nerwowo i często przerywając wypowiedź.- Bo mój lud nie był dzikusami. Znaliśmy srebrzysty metal. Ozdoby z niego wymienialiśmy z naszymi braćmi Arapacho. Poprzez kontakty pomiędzy plemionami... Srebrne ozdoby z Arizony trafiały do nas. W Silver Ring... nie było nigdy srebra. Nie powinno być. To Francuz je sprowadził paktując ze złym duchem. I ta przelana krew... Ciąży na mieście.

- Ciekawa legenda - Teodor starał się zabrzmieć jak najbardziej neutralnie. - I co stało się potem? Jak to tłumaczy to, ze urodziłem się i wychowałem w mieście, które ty uważasz za wymarłe. Jak?

-Nie wiem... Samo miasto wymarło kilka lat temu, gdy FBI okrążyło jakąś sektę.- odparł wymijająco Indianin.- Może opuściłeś je, zanim doszło tam do masakry i śmierci wszystkich mieszkańców.

- Chyba wiedziałbym o śmierci mojej rodziny? Nie sądzisz? A jeszcze kilka dni temu rozmawiałem z moją matką. Mieszka tam. Eh.- westchnął zrezygnowany -Zaczekaj proszę. Zaraz wrócę.

Wyszedł do samochodu. Joan spała nadal. Dwaj metysi dalej rozprawiali o sporcie sącząc leniwie piwo. Teodor zastukał w szybę. Joan obudziła się gwałtownie. Pisarz widział, jak oczy jego młodzieńczej miłości otwierają się w autentycznym przerażeniu. Potrafił ją zrozumieć. Zapewne bała się, że po przebudzeniu zobaczy TAMTO piekielne miejsce. Na widok twarzy Teodora za szybą uśmiechnęła się jednak, maskując pierwszą, naturalną, skrajną reakcję.
-Dojechaliśmy już?- zapytała rozbudzona i przecierając oczy.

- Nie. Jeszcze nie. – Teodor uśmiechnął się czule. - Przepraszam, że cię budzę, ale tutaj jest taki mały sklepik z kawą. Napijemy się? Jest tam też Indianin, który gada dość niestworzone rzeczy. Myślę, że chętnie tego posłuchasz, bo ja nie wiem co sądzić.

-Indianin... a co Indianin ma do tego.- stwierdziła na wpół obudzona Joan.-Ale powiedziałeś magiczne słowo... kawa.
Wyszła z samochodu i ruszyła za Teo.

Indianin czekał tam, gdzie Teodor go zostawił. Przed nim, na ladzie, stała dumnie, spakowana torba. Za Indianinem gotowała się woda w czajniku bezprzewodowym. Kiedy podeszli, sprzedawca nasypał solidną porcję kawy do dwóch ceramicznych kubków i zalał je wrzątkiem. To był dość nietypowy sposób parzenia kawy, jak na Amerykę, ale zapach był przecudowny.
- To przyjaciółka, o której ci mówiłem. Joan. – Teodor przedstawił wykładowczynię.
- Czy mógłbyś jej powtórzyć to o Silver Ring to, co powiedział mi?

-Ja już... Nie płacą mi za gadanie.- Mruknął i zaczął kończąc przygotowywać kawę.- Po prostu zawróćcie i jedźcie do domu. I zapomnijcie o Silver Ring.

- Co takiego powiedział?- Joan zwróciła się do Teodora.- Co cię tak wzburzyło?

-Odpuście sobie Silver Ring, to opustoszałe miejsce zamieszkane przez złe duchy... każdy wam to powie.- odparł sklepikarz podając im kawę.

-Opustoszałe? To niedorzeczność.- burknęła Joan.

-Skąd wiecie... byliście w nim ostatnio?- zapytał retorycznie Indianin.

- Właśnie, Joan? Kiedy ty tam byłaś ostatnio? – zapytał przyjaciółkę Teo. - Albo kiedy rozmawiałaś z kimś z rodziny? Bo ja kilka dni temu.

-Dawno mnie tam nie było, ale dzwoniłam czasem. Dwa trzy miesiące temu. Mój ojciec jeszcze żyje. Jest na emeryturze.- rzekła niepewnie Joan. Jej ojciec... szeryf. Choć z tego co pamiętał Teodor... Jego Joan nigdy nie była związana z policją w żaden sposób. I chciała być baletnicą, a nie policjantką jak jej tato. Nic nie mówił. Dał mówić jej.

-Więc... jestem pewna, że miasto istnieje i ludzie w nim żyją.- rzekła stanowczo na koniec.

-Miasto istnieje- zgodził się Indianin ponuro. - Często zalegają w nim mgły z bagien. Jest miastem duchów i widm i zła czającego się w oparach.
Coraz bardziej poirytowana jego słowami Joan wstała i rzekła:
- To jest czyste wciskanie kitu. Jakie masz dowody na potwierdzenie swych bredni?!

Zaskoczony jej słowami sklepikarz zamilkł.
-Ja niczego nie planuję udowadniać – w końcu odezwał się po krótkiej chwili krępującego milczenia. - Jesteście białymi ludźmi, skażonymi waszą logiką i materializmem. Odrzuciliście świat duchów. Owszem może i wierzycie w jakichś bogów, ale to bardziej metafizyczne byty... konstrukty dla waszego pocieszenia. Coś, co zabierze was po śmierci. Nie wierzycie, że wasz Bóg działa tu i teraz. Podobnie jak zły duch.

- Joan - Teodor przyjął spokojny ton głosu. - Ja też nie wierzę w te opowieści o mieście duchów, ale w świetle ostatnich wydarzeń, których doświadczyliśmy.
Zawiesił głos na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, albo zbierał myśli.
- Może ... gdzieś w tej historii, tkwi jakaś informacja.
Joan potrząsnęła zdenerwowana głową. Upiła łyk kawy i skrzywiła się. Napar był za gorący.

- Ppotrafisz powiedzieć coś więcej na temat tych ostatnich wydarzeń, gdzie weszło FBI? – Teodor skierował pytanie do Indianina.

- Nie widzisz, że on miesza nam w myślach – Joan wbiła w niego wzrok. - Jest kolejną przeszkodą!- Joan zareagowała bardzo nerwowo. Usiadła ponownie i zakryła dłońmi twarz.- Ja chcę do domu.

-Nie wiem... Pamiętam tylko imię dowodzącej akcją agentki... Satami. -odparł Indianin.- Ciężko zapomnieć tak charakterystyczne imię.

- Satami. Rozumiem. –Teo odpowiedział Indianinowi i położył rękę na dłoni Joan dodając jej otuchy dotykiem, ona jednak załamała się i zakrywszy twarz dłonią zaszlochała cicho.

Nie przestając gładzić dłoni kobiety Teo spojrzał na Indianina z miną obwiniającą go za łzy kobiety. Jednocześnie jednak był zbyt dociekliwy i ciekawy, by wstać i wyjść.

- Jakieś szczegóły? – drążył temat. - Musieli tu być dziennikarze, zamieszanie, coś wymknęłoby się do opinii publicznej - nie dawał za wygraną próbując pokazać sprzedawcy luki w jego historii. - W końcu, jak mówisz, zginęli tam wszyscy, łącznie z naszymi rodzinami, z którymi kontaktowaliśmy się oboje z Joan nie tak dawno temu. Wybacz więc to, jak to określasz, materialne i sceptyczne spojrzenie, przyjacielu.

-Byli... nie wiem czemu wy o tym nie wiecie. Całkiem sporo ekip się zjechało. - stwierdził Indianin.- Ale potem wszystko przycichło. Watersonowie byli zamieszani w tą rzeż, więc... nie chcieli rozgłosu. A nazwisko Waterson nadal wiele znaczy na Florydzie.

- Waterson? A może macie tutaj jakąś lokalną gazetę, gdzie możemy o tym poczytać?

-To było kilka lat temu. Starożytna historia. Gdzie chcesz o tym poczytać?- sklepikarz machnął ręką.- Jaka gazeta będzie się tym teraz ekscytować.

- Nie macie jakiś archiwów czy czegoś takiego? Zresztą -machnął ręką. - I tak nie mamy wyjścia. Musimy jechać do Silver Ring. Nie mamy odwrotu.

-Przyjrzałeś się tej stacji, myślisz że w okolicy jest miasto które ma archiwum i gazetę.- zapytał ze śmiechem Indianin, po czym spoważniał.- Oczywiście że musicie. Macie znamię ofiarne. Nie możecie odwrócić swego przeznaczenia. Możecie jedynie się z nim zmierzyć.

- Dzięki za wszystko. Na nas chyba już pora. Zostawię ci numer telefonu do mojego przyjaciela. Gdybym nie wrócił tutaj przez miesiąc, zadzwonisz do niego? Zrobisz to dla mnie?

-Mogę...- stwierdził Indianin.- I co mam mu powiedzieć?

- Powiedz mu, żeby mnie nie szukał. I że dziękuję mu za całą pomoc, jaką mi okazał.

Indianin pokiwał głową na znak zgody i Teo zapisał mu numer do swojego wydawcy. Potem pocieszył, jak tylko potrafił najlepiej Joan, nie odzywając się jednak i pozwalając jej się wypłakać. Kiedy pęka tama, powódź musi się dopełnić. Podawał jej tylko chusteczki, które podał mu sklepikarz.
- Kawa – poklepał Joan po ramieniu, kiedy już się wypłakała.
Wypili ją w milczeniu. Teo zapłacił, zabrał zakupiony prowiant, po namyśle dokupił jeszcze latarkę i zmianę baterii. Wrócili do samochodu. Joan zajęła miejsce pasażera i zapięła pasy. Teo wyjął tabliczkę czekolady z zakupionych rzeczy i podał ją Joan.
- Przepraszam, że musiałaś tego słuchać. Przyda nam się odrobina przyjemności, a nic jej tak nie zapewnia w takie ponure dni, jak czekolada.
Zapalił silnik i opuścił stację kierując się w stronę Silver Ring. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi Indianina stojącego przy wyjściu, lecz samochód pokonał pierwszy zakręt i stacja zniknęła z ich życia.
Teodor posłał uśmiech pocieszenia do Joan.
- W torbie masz też kanapki i wodę. Smacznego.
 
Armiel jest offline