Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-08-2014, 22:28   #4
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję wszystkim za świetne dialogi...

Obecnie...

W ciemnym, obskurnym barze, w którym zatrzymali się Jed i Trevor może nie było zbyt wielu atrakcji - poza bilardem, muzyką i burdą wybuchającą średnio trzy razy w tygodniu. Było za to w czym wybierać jeżeli chodzi o trunki - szczególnie wśród różnego rodzaju piw. Dickson nie miał pojęcia skąd szef tej rudery miał takie wtyki, ale porter, który snajper i najemnik sączyli tego wieczoru był więcej niż dobry. Był zajebisty!


Ponad ogarniającą rewolwerowca nudę wybijały się - poza pełnym wyrazu smakiem piwa - tylko raz po raz nieciekawe myśli jak te, że nie mieli obecnie żadnej porządnej roboty czy te, że dojechali do Detroit tylko za wstawiennictwem niedawno wmontowanych do bryki magnetyzerów. To cholerstwo rzeczywiście sprawiało, że ich Hummer palił znacznie mniej.

Kiedy ktoś zaczął się drzeć, a reszta jakby na hejnał zaczęła łamać na sobie okoliczne meble Trevor wstał. Miał szansę przeprostować nieco kości i zamierzał z niej skorzystać. Zrobiłby to gdyby nie Mike, który przekazał mu informacje o jakichś podejrzanych manewrach przy jego wózku. W tamtym momencie twarz Jeda nie wyrażała zbyt wielu pozytywnych emocji. Ktoś kto bawił się z nimi w ten sposób albo ich nie znał albo był cholernie głupi. Albo też jedno i drugie naraz.

Cicho i szybko niczym drapieżniki dwójka wojowników wyszła na parking. Skorzystali z tylnego wyjścia. Chłopaka i laskę przez dwie sekundy oglądali z ukrycia, a po upewnieniu się, że to nie pułapka wyszli im naprzeciw. Trevora nie trzeba było długo przekonywać. Dla niejednego ciecia sama myśl o tym, że najemnik chce jego śmierci mroziła krew w żyłach. Wysoki, żylasty, z nieprawdopodobnym zasięgiem rąk. Ubrany w wojskowe łachy, z bronią i egzotycznym mieczem u boku. Gogle na jego twarzy skutecznie zasłaniały oczy, a wykałaczka w kąciku ust drgała nerwowo. Mięśnie twarzy były agresywnie spięte. Dla pełni obrazu wystarczyło dodać, że snajper również nie wyglądał jak w ciemię bity. Solidny był z niego byk. Nic dziwnego skoro na co dzień posługiwał się kilkunastokilogramowym karabinem wyborowym, który był jedynie małą częścią jego bojowego sprzętu.

Pierwszy płaski liść trafił gościa, który nielekko się zachwiał. Trevor nie celował przesadnie i nie uderzył mocno. Chciał go jedynie ostrzec. Wbrew pozorom wojak nienawidził zabijania bez powodu. Zanim dzieciak zdążył odpowiedzieć Jedediah również zaznaczył swoją obecność. Chłopak był nieco zdezorientowany, a dziewczyna zalała się łzami. Po najemniku nie było widać choćby cienia emocji.

Jak się okazało młodzik i jego dziewczyna - Cindi - przybyli zostawić im wiadomość od Joe McAllana. Trevor nie musiał długo przeszukiwać pamięci aby przypomnieć sobie cwanego lisa o ksywie Doberusk. Z wymienionym znali się z kilku akcji kiedy to Trevor ochraniał karawany, w których skład wchodził handlarz i jego towary. Doberusk był niesamowicie dobrym w tym co robił i Dickson był przekonany, że niejednemu frajerowi piasek na pustyni by sprzedał... Spotkanie z Joe mogło znaczyć tylko, że miał on dla Trevora i jego kompana jakieś zlecenie. I bardzo dobrze, bo najemnicy już nie mogli się doczekać jakiejś - ciekawszej od barowej szamotaniny - akcji.


W barze okazało się, że na Jeda i Trevora czekał zastawiony stół i kilka całkiem ładnych i elastycznych moralnie kobiet. Najemnik nie krył ciekawości z kim będą pracować, bo talerzy było zdecydowanie za dużo jak na nich dwóch. Tego co miało stać się lada moment Dickson nie mógł nawet podejrzewać...

Thomas Veil przybył jako jeden z pierwszych, nie do końca ufając patyczakowi, który służył za posłańca. Ostrożnie wszedł do środka i rozejrzał się dookoła szukając znajomych twarzy. Póki co natykał się tylko na ładne. Ktoś tu szykował drogą imprezkę. Wśród piękności, które przewijały się raz po raz Thomas bez problemu dostrzegł zaopatrzoną w kilkudniowy zarost facjatę Trevora Dicksona. Gość siedział przy sporym stole z innym wojownikiem, którego Veil również skądś kojarzył. Ubrany na wojskowo-pustynny styl Dickson podniósł rękę od razu kiedy dostrzegł kumpla po fachu.

- No proszę. - zawołał z lekkim uśmiechem. - Kogo do nas sprowadza Matka Pustynia. Kolega już nie u Bo?

- Nie. Duży Bo poszedł w piach… bywa. - wzruszył ramionami Thomas.

- Ehh… - zasępił się nieco i spoważniał Trevor. - Samych dobrych ludzi do piachu biorą Thomasie. I nie mówię tego dlatego, że w tamtej okolicy piłem najzdrowsze mleko i jadłem najlepsze żarcie… - pokiwał głową i pokazał na miejsce przy stole. - Siadaj. Zapraszamy.

Rewolwerowiec przysiadł się zerkając kątem oka, ku… obsłudze, zaciekawiony takim rozmachem tego spotkania.

- Ktoś wie z jakiej okazji to przyjęcie?

- W sumie dawno tu nie byłem, ale aż tak lubiany nie jestem. - uśmiechnął się leciutko najemnik. - Ponoć “Doberusk” ma dla nas jakąś robotę. Mam nadzieję, że dla wszystkich, bo nie chciałbym jej stracić przez brak doświadczenia, które cechuje resztę. - dodał z cechującą go skromnością Dickson.

- To niczego nie tłumaczy… - machnął ręką Thomas. - A na pewno nie uśmiechniętych panienek na skinienie ręki. Raczej… wygląda to jak przynęta w pułapce.

- Jeju, Veil... Od kiedy chorujesz na paranoję? - zapytał Trevor. - Rozluźnij się. Jesteś wśród swoich, jest alkohol, są ładne i miłe damy. - uśmiechnął się dziwnie na ostatnie słowo Dickson. - Znając naszego kupca zorganizował nam ten raj nie bez powodu. Misja pewnie będzie z tych ledwo wykonalnych, ale… Raz się żyje, stary.

- Właśnie… a ja lubię znać takie powody. - mruknął enigmatycznie Veil.

- Jestem pewien, że je poznasz. Joe nigdy by nas nie wpakował w pułapkę. - rzucił Trevor. - Jednak jakby tak było… Masz mnie po swojej stronie. - klepnął przyjacielsko w plecy Thomasa najemnik.

- Może… niemniej… - wzruszył ramionami Veil.- Jeśli wyprawa jest trefna, to wolałbym to wiedzieć teraz, a nie gdzieś w połowie drogi. Zobaczymy co Doberusk powie.

Najemnik pokiwał głową i nad czymś się zastanowił po czym rzekł:

- Z tego co pamiętam strzelasz lepiej i szybciej ode mnie, Thomas. Gdyby coś zagrażało Tobie to ja mógłbym już kopać dół dla mnie i Jeda… Też jestem ciekaw co ma nam McAlan do powiedzenia.

- Zobaczymy… - Veil wstał dodając. - Ciekawe ilu będzie zwiadowców w tej grupie. Trochę głupio by było, gdybym tylko sam musiał. No… Miło było widzieć, ale nie będę Cię trzymał dla siebie. Są panienki, głupio by było nie skorzystać. Na pustyni nie będzie takiej okazji. Więc sobie jakąś przygruchaj.

Veil też miał taki zamiar, ale później. Póki co… podejrzliwość co do hojnej oferty wybijała go nieco z nastroju. Trevor uśmiechnął się szczerze i skinął głową. Pomysł rewolwerowca przypadł mu do gustu. Sam jednak był na tyle ciekaw, że zdecydował się poczekać aż zbierze się cała ferajna.

Niedługo później pojawiły się w barze kolejne znajome twarze. Niepozorny Zeke Marsh, który był lokalnym sanitariuszem pracującym z jednym lekarzem przybył do stolika ekipy zbrojnych po czym kiwnął im głową i usiadł. Uczony nie wyglądał jakby chciał z kimkolwiek rozmawiać. Wolał zapewne chwile relaksu z zupą chmielową u boku. Pewnie w tym lazarecie naoglądał się dość ludzi i ich wnętrzności oraz nasłuchał dość ich jęków i zwierzeń.

Przy barze Dickson dostrzegł Robina Carvera nazywanego w środowisku "Dziadkiem". Gość, mimo iż nie był najmłodszy, był znany z wybitnego posługiwania się bronią palną i niezwykłej pewności siebie. Trevor miał nadzieję, że z nim również będzie współpracował. Porządnych i lojalnych nigdy za wiele - szczególnie kiedy potrafili tak zajebiście strzelać. Trevor do teraz pamiętał współpracę z "Dziadkiem" przy transporcie leków i broni z Denver do Casper. Okolica frontu zapewniała od groma emocji, a staruszek pokazał, że posiada zmysł taktyczny i doświadczenie o niebo większe niż Ci młodzi, napaleni, kochający wypierdalać tony ołowiu cwaniacy z jakimi zwykle współpracował najemnik.

Kiedy do baru weszła rudowłosa piękność, której imienia nie sposób było zapomnieć Trevor walczył z chęcią trzymania kciuków za to aby była w zbierającej się ekipie. Mildred miała silny charakter, potrafiła strzelać i machać krowiakiem - a to wszystko w nieporównywalnie ładniejszej niż jego czy Robina oprawie. Dickson nawet nie marzył o tym, że przestanie się cieszyć jak dzieciak na jej widok. Lubił ją i całkiem zabawnie się im gadało do czasu aż ona nie wepchnęła mu w objęcia jednej z wynajętych przez Joe foczek. Trevor niewiele myśląc zaprosił kobietę do tańca. Chciał się nieco zabawić i przestać myśleć o tym co to była za misja, a byle jaka być nie mogła skoro Doberusk zaprosił na salę samych fachowców...

Muzyka nie była wolna, a zgrabna dziewczyna obróciła się tyłkiem w stronę Trevora i zaczęła pięknie nim kręcić. Rewolwerowiec nie szczędził sił. Bawił się aż do chwili kiedy padł pierwszy strzał. Kobieta, którą zasłonił wojownik znieruchomiała. Gdyby spojrzeć na jej twarz ta zaczęła powoli blednąć. Po szybkim rozejrzeniu się po sali najemnik wiedział, że strzelał nikt inny a Thomas Veil. Trevor nie rozumiał dlaczego, ale butelka w ręce Jeda była zbita, a trunek oblał go i Mildred. Dickson wyczuwał kłębiące się w eterze emocje. Nie chciał jednak nic zrobić. Wiedział, że Thomas nie strzeli do Jeda, bo to byłby wyrok. Nawet Veil nie zdążyłby przenieść ostrzału na Trevora zanim ten podziurawi go jak ser szwajcarski. Oczywiście ruda i snajper dobyli broni. Przewaga rewolwerowca zmalała i Dickson był pewien, że Veil schowa broń. Nic bardziej mylnego...

Strzały, które padły ze strony siedzącej pary były celne. Jeden trafił Thomasa przebijając się przez jego ciało i raniąc stojącą na parkiecie prostytutkę. Drugi ze strzałów trafił kowboja w korpus, a jego ciało padło na ziemię bez ruchu. Pierwsze spojrzenie Trevora powędrowało ku Mildred i Jedowi. Oboje byli cali. Rewolwerowiec starał się zrozumieć dlaczego seria strzałów miała miejsce. Stał i nie mógł uwierzyć. Znał i szanował Thomasa Veila i wiedział, że ten nie zabije ani Jeda ani nikogo w tym barze... Trevor zawiódł się na Mildred, która nawet przy tego typu okazji nie potrafiła utrzymać swojej zawziętości na uwięzi. Jed zwyczajnie dał ciała. Był zawodowcem, a zachował się jak zagrożony szlabanem na klocki Lego dzieciak. Dickson nie mógł w to uwierzyć. Zwyczajnie nie mógł...

Gdy Mildred spojrzała na Trevora zauważyła bezimiennego człowieka, którego poznała dwa lata temu na pustyni. Z kamienną twarzą, której sam wyraz wybijał większości ze łba myśl o przesadnym kombinowaniu. Twarz człowieka, która po dostrzeżeniu planu ataku przeciwnika bez emocji przeszła do rzeczy od ataku z flanki, z zaskoczenia, poprzez pół-otwarty bój, aż do walki frontalnej. Gościu powiedział coś na ucho dziwki, która bez słowa przełknęła ślinę i umknęła z parkietu, patrząc na wojownika jak na opętanego… Dickson nawet nie spojrzał na swoją broń co wielu zrobiłoby w sytuacji, gdy padają trupy. Trupy ludzi, których znał i szanował.

Rysy twarzy Mildred stwardniały, nie spodziewała się przecież podziękowań i kwiatów. Sama była doświadczonym żołnierzem, który stracił kiedyś ludzi… kurwa stracił cały oddział przez głupotę, własną głupotę, swoje pieprzone zaniedbanie. Wiedziała jak to działa na psychikę. Stanęła na przeciwko Trevora, bluzę miała rozpiętą, mimo braku czegokolwiek pod spodem. Oporządzenie w nieładzie, a łańcuch ciągle zwisał przy spodniach. Nie szykowała się do bitki, przynajmniej nie do takiej, w której miałaby szanse wygrać.

- Kurwa mać. - zaczął normalnym głosem, nie krzycząc, Trevor. - Wiedziałem, że jesteś popierdolona, ale żeby zabijać Thomasa, który lada dzień miał być z Tobą na zwiadzie? - twarz wojownika zaczęła wyrażać pewne emocje i na pewno nie były one pozytywne. - Jakim, kurwa, prawem? Nie znałaś go za dobrze, ale wiedz, że jeżeli ktoś z nas miał prawo do normalnego życia to właśnie on. Wypasał bydło na ranczu przyjaciela, bezinteresownie chronił miasto, w którym wielu traktowało go jak przyjaciela, bo bronił karawan z tym co sprawiało, że mieli jak i za co żyć. I podobnie jak każdemu z nas pewnego dnia świat mu się posypał... - w trakcie tej wypowiedzi Mild mogła mieć całkowitą pewność, że Dickson patrzy jej prosto w oczy. - Chętnie poznam powód dla którego zajebałaś człowieka, którego tak bardzo szanowałem…

Stali sami na parkiecie, rozmawiali normalnym tonem. Nikt poza ich dwójką nie był zaproszony do rozmowy. Kobieta nie odwróciła wzroku od wbitego w nią spojrzenia nawet na moment. Jej odpowiedzi były krótkie, rzeczowe i całkowicie pozbawione emocji.

- Celował w mojego przyjaciela i towarzysza broni z oddziału. Nie odłożył broni, gdy został ostrzeżony. Nie po to przez pięć lat, w każdej minucie mojego kontraktu, nadstawiałam karku za tych ludzi żeby pozwolić odstrzelić jednego z nich w jakiejś zapadłej knajpie w Detro.

- Wybacz, ale się nie rozpłaczę... - powiedział Trevor nieugiętym głosem. - Przez ostatnie pół roku to ja byłem jego przyjacielem i towarzyszem z oddziału. A gdzie ty byłaś? - zapytał od razu kontynuując. - Czy wiesz ilu ludzi do niego już celowało i mogło zabić bez Twojej interwencji? Ja wiem. I znam Jeda. Thomas nie wycelował w niego bez powodu i nie była to, kurwa, sytuacja, z której Jedediah mógłby wyjść ranny. - Trevor zbliżył się do rudej jeszcze bardziej. - Od kiedy stałaś się Panem życia i śmierci?

Wewnątrz Mild zagotowała się krew. Gdyby nie był to Trevor to pewnie sięgnęłaby już po broń. Jednak stała bez ruchu patrząc mu w oczy.

- Dla Jedediaha zawsze byłam panem życia i śmierci. Byłam jego spotterem. Jeśli chcesz wiedzieć gdzie byłam, to sam go zapytaj.

- Widzę, że sama wiesz najlepiej. - odpowiedział szybko, bez nerwów Dickson. - Jesteś taka bezczelna z natury czy dlatego, że wiesz, że nie potrafiłbym zrobić Ci krzywdy? Lubię Cię dlatego wiedz, że 99% ludzi nie rozmawiałoby ze mną teraz, a leżało we własnych flakach gdzieś tam na sali. Znasz się na broni a nie myślałaś nawet, że tym jednym głupim strzałem z takiego kalibru mogłaś zabić nie tylko Thomasa, ale i mnie. - Trevor zatrzymał się na chwilę po czym kontynuował. - Myślałem, że chociaż trochę Ciebie znam. Chociaż trochę…

Nie wyglądała jakby się bała, ale odwróciła od niego wzrok. Nie chciała żeby widział wyraz jej twarzy. Miała ochotę wyjść, a on miał rację - mogła go trafić.

- Nie myślałam. - przyznała się. Tyle powinno wystarczyć, ale kontynuowała. - Pewne odruchy są zaprogramowane przez lata ćwiczeń, tamten strzał był jednym z nich. Każdy w oddziale znał swoje miejsce i nie było możliwości trafić swojego osłaniając się nawzajem, a tutaj w barze? Wolna amerykanka.

Najemnik powoli skinął głową. Mildred nie widziała jednak w tym geście za grosz zrozumienia. Może to co przeszedł Trevor i to co ona przeszła tak bardzo się od siebie różniło, że nie potrafił on jej zrozumieć. To co zrobił wydawało się jednak uczciwsze, bardziej naturalne i szczere niż sztuczne i nie mające pokrycia “rozumiem” jakie wydukałby nie jeden. Wojownik spojrzał krótko na Jedediaha, na trupa Thomasa Veila leżącego na podłodze baru i wyszedł. Szybko, dynamicznie, bez pożegnań. Jak bezimienny człowiek jakim poznała go Mild.

Tymczasem Jed pochylił się nad ciałem, żeby obejrzeć rany postrzałowe. Nie miał zamiaru nawet sprawdzać czy Thom żyje. To było oczywiste. Przejrzał jego kieszenie i zasobniki, przywłaszczając sobie kilka przydatnych drobiazgów. Nie zgadzał się z jego śmiercią, ale zostawianie gambli na pastwę losu, uważał za zwykłe marnotrawstwo.

Mildred nie oczekiwała zrozumienia, nie chciała go. W tamtym momencie zdecydowała, że weźmie udział w karawanie i nie zbliży się do Jeda. Każdy powinien znać swoje miejsce, jej było na Warriorze z daleka od innych. Każde jej zbliżenie się do faceta kończyło się zawsze złymi decyzjami i alkoholem. Jednego i drugiego dzisiejszego wieczoru było pod dostatkiem więc Mild zamiast szukać czegoś do ubrania wzięła sobie ze stołu butelkę whiskey, schowała zdobyczne rewolwery do torby zrzutowej, usiadła z boku i patrzyła na popisy konferansjerkie Joe, który z szerokim uśmiechem na twarzy wyłonił się z zaplecza i przywitał ich radośnie.


Rewolwerowiec nie wiedział co myśleć. Impreza była porządna dopóki nie zaczęły latać kule. Jedna zbiła szkło, kolejna poleciała w ścianę, ale dobre dwie sztuki trafiły ludzi zabijając Thomasa Veila. Z zebranych chyba znał go najlepiej. Pamiętaj rewolwerowca i to jak potrafił walczyć. Dickson jako jedyny wiedział, że gdyby kowboj chciał śmierci Jeda nawet on, po przygotowaniu, nie zdołałby go powstrzymać. To miał być test charakteru, którego ani jego kompan ani Mild nie zdali. Chociaż… Pewni ludzie sądzą, że to co widzimy zależy od tego gdzie stoimy. A w trakcie strzelaniny Dickson stał na parkiecie zakrywając swoim ciałem Sandie - o ile naprawdę tak się nazywała.

Trevor nie chciał o tym myśleć. Nie chciał walczyć z myślami, że gość, z którym od tak dawna pracuje traci nerwy przy byle przepychance i że jego ulubiona motocyklistka puszcza lejce przy każdym spięciu. Wolał załatwić swoje sprawy. Popytać o brata. Jamesa Dicksona, o którym póki co wiedział, że jest bardzo sprawnym cynglem. Rewolwerowiec nie znał w Detroit zbyt wielu ludzi, ale kojarzył miejsce, którego żaden cyngiel by nie ominął. Bar nazywał się “Mocny zderzak” a jego gospodarz był pośrednikiem w większości tutejszych zleceń dla przyjezdnych cyngli. Może Trevorowi udałoby się czegoś ciekawego dowiedzieć. Ruszył na pieszo trzymając się zapamiętanej do baru trasy.

Na miejscu bar okazał się niemal pustym. Przy stolikach siedziało kilku zakapiorów, a za kontuarem stał znudzony barman. Ostatni nieco zdziwiony spojrzał w stronę Dicksona zapraszając go ruchem ręki. Najemnik niespiesznie podszedł do grubego, ubranego w skóry gospodarza z rzadkim wąsem.


- Witam. - powiedział krótko barman. - W czym mogę służyć? Podać Ci coś?

- Dobry wieczór. - odpowiedział Trevor. - Możesz nalać jakiegoś sikacza i odpowiedzieć mi na jedno pytanko? - zapytał spoglądając na salę rewolwerowiec.

- Pewnie. - powiedział grubas dobywając z jednej z barowych półek kufla i nalewając do niego piwa kiedy Dickson położył mu na kontuarze kilka naboi. - O co chciałeś zapytać?

- Szukam znajomego. Nazywa się James Dickson. Wołają na niego Rączka. Kojarzysz? - zapytał Trevor smakując piwo, które okazało się całkiem znośne.

- Rączka... - zastanowił się barman zabierając powoli naboje. - Nie znam, ale kojarzę.

- Naprawdę? Był u Ciebie? Jak dawno? - zapytał podniecony lekko kowboj.

- Ostatnio jakiś rok temu. - odparł gospodarz nad czymś się zastanawiając. - Pamiętam jak mówił, że wraca do siebie.

- Naprawdę? Skąd pochodził? Nie zwierzał mi się nigdy. - rzucił Dickson spokojniej.

- Mówił jak nowojorczyk. - powiedział barman. - Poza tym opowiadał, że służył kiedyś w armii. Był starszym szeregowym. Jego znajomek kiedyś najebany wspominał coś, że jego matka umarła kiedy Rączka zaczął przygodę z wojskiem.

- Znajomy? - zapytał najemnik. - Wiesz może jak na niego wołali?

- Niestety nie pamiętam. - odpowiedział po chwili zastanowienia wąsaty mężczyzna. - Nie szukasz może roboty? - zapytał grubas sięgając po jakiś notatnik.

- Obecnie nie. - odpowiedział pewnie Trevor. - Mam już coś nagrane. Jakby tamto nie wypaliło cofnę się do Ciebie i opowiesz mi o problemie. Dobre piwo.

- Dzięki. - uśmiechnął się ukazując szereg białych jak śnieg zębów barman. - Robione z prawdziwego chmielu, a nie jakiś pierdolonych koncentratów... Podać coś do żarcia? - zapytał.

- Nie. Jestem najedzony jak smok. Usiądę sobie i podumam jak pozwolisz. - rzucił Dickson.

- Nie ma sprawy. Siadaj. - pokazał ręka na cały bar typek.

Dickson usiadł przy stoliku, z którego idealnie było widać drzwi. Tu usiadłby Jed. Snajper zawsze obserwował wejścia. Trevor tego nie robił, bo osobiście mógłby spokojnie wejść, wystrzelać kogo trzeba i wyjść. W takim przypadku taka obserwacja nic jego celowi by nie dała. Popijając piwo najemnik zastanawiał się nad tym czego właśnie się dowiedział. Zatem jego brat - James Dickson nazywany też Rączką był starszym szeregowym w armii Wielkiego Jabłka, a jego matka zginęła kiedy zaczął służyć. Może to nie do końca było to czego Trevor szukał, ale... jak to mówią po nitce do kłębka. Osoba brata zaczynała nabierać pewnego kolorytu.
 
Lechu jest offline