Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-09-2014, 22:24   #102
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Pojawił się pierwszy rozłam w jednomyślności ich grupy. Pierwsze pęknięcie w niewzruszonym dotąd murze postanowień.

Czy było to powodem działań Lou Zaphyr? Czy może brało górę zdenerwowanie i zmęczenie? A może to śmierć Shilaha przepełniła czarę? Jakikolwiek nie byłby powód, efektem było rozdzielenie się ich grupy na dwie mniejsze.

Wielebny i Olsen poprowadzili Zephyr by ta pokazała im drogę przez pueblo. Reszta została, podejmując się próby wspięcia na rumowisko.


Wielebny, Olsen

Zephyr nie była głupia. Wiedziała, kiedy się zamknąć. Być może to utrzymało ją przy życiu w kontaktach z Diabłem. Szła z przodu, wyraźnie zesztywniała – w końcu dwóch nieznanych jej mężczyzn prowadziło ją w ruiny trzymając na muszce. Miała powody do obaw. Musieli to zrozumieć.

Dziewczyna prowadziła ich przez ciemne, puste pomieszczenia. Zasypane gruzem podłogi, spękane ściany i w wielu miejscach dziurawe sufity wyraźnie świadczyły, że pueblo stało się ruiną. Że z dawnej świetności miasta dzikich nie pozostało nic. To było oczywiste. Słabsze narody musiały ustąpić silniejszym.

Nie zdążyli ujść i stu kroków, kiedy za ich plecami nocną ciszę przeszyły strzały. Charakterystyczny huk ciężkich rewolwerów. Najwyraźniej czerwonookie bestie dopadły ich pozostawionych kompanów. Teraz jednak nie mogli się tym przejmować.

Z przodu, w ciemnościach, coś się poruszyło. Olsen o mało z nerwów nie posłał w tamtą stronę kulki, lecz powstrzymało go stłumione parsknięcie. To były konie.

- Spokojnie, Jaskółka, to ja. Spokojnie – Zephyr powiedziała w stronę ciemności. Jej głos do złudzenia przypominał teraz głos mężczyzny.

Dziewczyna była najwyraźniej uzdolnioną prestigitatorką.

Osiągnęła jednak swój cel i konie przestały się boczyć.

Stały w jednym z budynków pueblo. Były to dwa wierzchowce. Uwiązane do siebie wzajemnie, nie były w stanie wydostać się przez wąskie przejście, przez które zapewne wprowadzono je pojedynczo. Konie wyglądały na zdrowe i silne. Ktoś zdjął z nich siodła i juki, które leżały obok, pod ścianą. Pod pyskami uwieszone miały worki z paszą.

Lou Zephyr podeszła do mniejszego z koni i pogładziła go po pysku. Koń parsknął zadowolony rozpoznając zapewne właścicielkę. Dziewczyna poklepała wierzchowca po boku, a ten nagrodził jej starania szczęśliwym parsknięciem. Drugi z koni tupnął kopytem w ziemię, wyraźnie podenerwowany jej bliskością, albo zazdrosny o atencję, jaką cieszył się jego czworonożny koleżka.

- Tamtędy – Zephyr wskazała dziurę w suficie. – Kiedy my wchodziliśmy na górę, była tutaj drabina. Ale Harper zabrał ją ze sobą.

Przez chwilę przyglądała się dziurze w suficie, blisko trzy metry nad ich głowami.

- Dam radę wejść po grzbiecie Jaskółki. Mogę poszukać drabiny lub liny.
Strzały nie cichły.


Pozostali

Pierwszy zaczął się wspinać Harris, jeszcze nim Olsen i Wielebny odłączyli się od grupy wybierając ścieżkę przez pueblo. Za nim ruszyła zagniewana wdowa Reed. Pozostała trójka przygotowała się do obrony ich placówki dzieląc swoją uwagę pomiędzy wspinaczy i pogrążony w ciemnościach teren przed nimi.

Harris wspinał się z wprawą i zwinnością, która zadziwiała nawet jego samego. Idąca za nim lekarka też nie natrafiała na większe trudności, chociaż wysiłek związany z podejściem po rumowisku kosztował ją sporo bólu w zmuszanych do tak intensywnej pracy.

Wikebaw, Price i „Morte” nie musieli czekać długo, aż pojawią się wrogowie.
Coś poruszyło się w mroku, ciemność przecięły jakieś groteskowe, rozmyte kształty. Warunki nie pozwalały na czekanie. Nie mogli tracić czasu, aż przeciwnik – kimkolwiek lub czymkolwiek jest – pojawi się w blasku księżyców.

Otworzyli ogień.

Huk rewolwerów przeciął ciszę nocy. Intensywna palba wystrzałów zlała się w jedną, prawie niekończącą się kanonadę.

Zasypali ukrytych w ciemnościach wrogów gradem kul. Ołowiane pociski uderzały w coś, tak im się przynajmniej wydawało. Nie potrafili stwierdzić, czy ostrzał powstrzymał atak, czy też napastnicy rozmyślili się w ostatniej chwili, ale żaden niezidentyfikowany stwór nie wyskoczył na nich z ciemności.
Uszy bolały od kanonady, a proch drapał w gardła i szczypał w oczy, ale poza tym nic złego się im nie stało.

Ze zdumieniem przyglądali się postrzępionym, niewyraźnym konturom skał i ruin, ale nic więcej się pośród nich nie poruszało.

Jednak trójka mężczyzn nie traciła czujności. Przeładowała broń i dalej wypatrywała zagrożenia w ciemnościach.


Reed, Harris

Kanonada nie cichła nawet na chwilę, a po pierwszych sekundach niepewności ruszyli dalej w górę. Pierwszy na szczyt osuwiska dotarł Harris. Ostatni odcinek pokonał nawet bez zadyszki, ale z ulgą przyjął do wiadomości fakt, że już nie musi się wdrapywać po wystających skałach i kamieniach.
Wdowa Reed była mniej więcej w trzech czwartych dystansu, strzelanina na dole ucichła zupełnie. Harris był jednak zbyt wysoko, by poznać jej rezultat.

Pani Reed była coraz bliżej – widział jej twarz siną w świetle księżyców, majaczącą kilka metrów poniżej. Pięła się w górę z mozołem, ale pewnie i zdecydowanie.

I wtedy Harris to zobaczył. Jakiś pokraczny, lecz zarazem zwinny kształt, posuwający się bokiem w stronę lekarki. Z odległości i pod kątem jakim patrzył na niego Harris, kształt ów przypominał wielkiego, dwunożnego pająka lezącego do upatrzonej muchy.

Ziemia pod stopami Harrisa zatrząsła się gwałtownie. W dół posypały się drobne kamienie i kawałki skał. Wdowa Reed też to poczuła. Serce zabiło jej szybciej i z nadzieją spojrzała w stronę widocznej już krawędzi osuwiska. Ostatnim, czego pragnęła, to lawina, która ściągnęłaby jej ciało w dół, razem z tonami skał i kamieni.
 
Armiel jest offline