Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-09-2014, 19:45   #108
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Wielebny, Olsen

Zephyr nie zareagowała na ostre słowa mężczyzn. Jej twarz w półmroku zdawała się pozostawać niezruszona i pusta, niczym oblicze posągu. Tylko błyszczące oczy zdradzały, że dziewczyna usłyszała groźby.

- Elisa Bath – powiedziała nagle cicho, prawie szeptem. – Nazywam się Elisa Bath, panowie. Córka pastora Tomasa Batha z New Hope w Teksasie.

Spojrzeli na nią nieco zdezorientowani.

- To na wypadek, gdybyście panowie jednak zdecydowali się mnie zamordować. Wolałabym leżeć pod nagrobkiem ze swoim własnym imieniem i nazwiskiem.

Wielebny podszedł do konia, który należał do Harpera.

- Niech pan lepiej wybierze moją Jaskółkę. Wicher należy do Harpera. Z pozoru spokojny zrzuci pana z siodła w najmniej oczekiwanym momencie. Jaskółka będzie spokojna, kiedy ja jestem przy niej.

Wielebny spojrzał na Wichra i coś w oczach zwierzęcia mówiło mu, że Elisa może mieć rację. Rozsądnym wydawało się jej zaufać, przynajmniej w tej kwestii.

Osiodłali konia i podprowadzili pod dziurę w dachu. Potem pozostała trudniejsza część zadania. Wielebny wspiął się na siodło i – nie bez trudu – stanął w strzemionach. Jaskółka parsknęła niezadowolona, lecz Elisa uspokoiła ją kilkoma łagodnymi słowami. Olsen próbował zrobić to samo, lecz kłapnięcie zębami tuż przy palcach nieco ostudziło jego zapał w tym kierunku.

- Jaskółka nie lubi obcych. Przepraszam – powiedziała Elisa głosem grzecznej dziewczynki. – Lepiej niech jej pan nie drażni. I tak pana kolega wystawia cierpliwość mojej klaczy do granic możliwości.

Ton głosu młodej kobiety był łagodny, wręcz delikatny i pieszczotliwy, lecz Olsen doskonale rozumiał, że o ile słowa kierowane są do niego, to ton głosu przeznaczony był dla Jaskółki.

Olsen obserwował poczynania młodszego mężczyzny z rosnącym niepokojem. Widać było, że nie jest to łatwe zadanie. Wielebny chwiał się prostując coraz bardziej w siodle. Utrzymywał równowagę z najwyższym wysiłkiem i dzięki skupieniu woli. Pot zrosił mu czoło, a płuca paliły od instynktownie wstrzymanego oddechu. W końcu jednak udało mu się wyprostować na siodle. Do krawędzi dziury w dachu pozostało już tak niewiele. Zaledwie kawałek.

Jeremiash skoczył. Ktoś mniej sprawny i mniej wysportowany zapewne zrobiłby sobie tym skokiem krzywdę, ale Wielebny dał radę. Przez chwilę udało mu się złapać palcami krawędzi dziury, a potem z wysiłkiem podciągnął się w górę. Po chwili zniknął na kolejnym piętrze.

- Wow. – wyrwało się z ust Elisy. – Niezły skok.

Olsen otarł pot z czoła. Zmęczył się nie mniej, niż sam Wielebny.

- Panie Johnston – rzucił Olsen w górę, do towarzysza. – Panie Johnston, niech pan poszuka jakiejś drabiny lub liny.

Odpowiedziała mu cisza.

- Panie Johnston – serce bankiera zabiło szybciej z napięcia.

Znów nic.

- Panie … - Olsen chciał powtórzyć wołanie, kiedy przerwał mu zdyszany, zmęczony głos Wielebnego.

- Poszukam. Proszę jej pilnować, panie Olsen.

Olsen kiwnął głową i spojrzał groźnie na trzymaną na muszce młodą kobietę.

W tej chwili nie wyglądała groźnie. Przywarła do piersi Jaskółki i gładząc zwierzę po sierści szeptała mu ciepłe, uspakajające słowa.

Ziemia pod nogami Olsena zadrżała raz jeszcze, tym razem zdecydowanie silniej. Wielebny też to poczuł, a koło niego upadło kilka drobnych kamyczków, które wstrząs oderwał od spękanego sufitu.


Harris, Reed

Harris upewnił się, że pani Reed znalazła się na górze i jest bezpieczna, a potem ruszył ostrożnie przed siebie.

Kobieta po osiągnięciu celu leżała na brzuchu na krawędzi półki skalnej, z trudem łapiąc oddech. Potrzebowała chwili odpoczynku. To było wręcz pewne. Wspinaczkę przypłaciła nie tylko zmęczeniem, ale również ułamanym paznokciem, który zdarła sobie na jednej ze skał. Nie była jednak typem kobiety, której to przeszkadzało.

- Proszę tutaj zostać i pomóc reszcie – powiedział Harris prawie szeptem do pani Reed, a ta z ulgą przyjęła tą propozycję.

Harris upewnił się, że broń jest sprawna i ruszył w mrok.


Harris

Kierował się w stronę poblasku ogniska klucząc i lawirując pomiędzy skałami i kamieniami, których sporo znajdowało się na rozłożystej skalnej półce, na której się znaleźli.

Szedł ostrożnie, rozglądając się dookoła, gotów zareagować na najmniejszy chociaż szmer czy hałas. Bębny, które słyszał wcześniej, ucichły. Jedynymi dźwiękami były: odgłosy jego bijącego zbyt szybko serca oraz szmer wiatru pomiędzy spękanymi kamieniami. I jeszcze coś. Grzechoty dochodzące zza skał – charakterystyczny dźwięk dziesiątek ogonów grzechotników wybijających swoje „werble śmierci”. Mimo, że Harris słyszał je wyraźnie to jednak nie widział nigdzie żadnego węża. A to niepokoiło jeszcze bardziej.

Ognisko płonęło przy wejściu do kanciastego, brylastego budynku – zapewne najwyższemu poziomowi w całym pueblo. Ogień już przygasał, chociaż przyczajony za skałami Harris widział jeszcze pomarańczowe płomyczki łapczywie pożerające resztki drewna lub innego paliwa. Teren przy ognisku nie był pusty. Ktoś ustawił przy nim trzy tyczki – wysokie, chude badyle, na które zatknął jakieś obłe przedmioty. Dopiero po chwili Harris rozpoznał w tyczkach włócznie lub wampumy Indian. Na szczycie każdego zatknięto czaszkę, ale chyba tylko jedna była ludzka – przynajmniej tak to wyglądało z odległości dziesięciu kroków, w jakiej znajdował się od ogniska Harris. Do tyczek przywiązano tez jakieś wstążki, pióra i inne prymitywne ozdoby, co podkreślało indiański charakter przedmiotów.

Poza wampumami przy ognisku Harris wypatrzył jeszcze dwa posłania i jakieś porozrzucane klamoty. Wyglądało na to, że Harper i Zephyr zmuszeni byli w pospiechu, być może nawet w popłochu, opuścić to miejsce.

Ziemia pod stopami Harrisa zadrżała wyraźnie, tak jakby ktoś niedaleko rozwiercał ją wielkim świdrem górniczym.



Reed

Oddychając ciężko wdowa Reed zabrała się za opatrzenie krwawiącego palca.
Rana nie była groźna, lecz bolesna i irytująca. Odgłosy z dołu wyraźnie świadczyły, że kolejna osoba wspina się już po osuwisku. Wychyliła się przez krawędź skalnej półki, ale panujący mrok uniemożliwił rozpoznanie wspinającego się mężczyzny. Stawiała jednak na pana Hawkesa – najmłodszego z pozostałej grupki, bo wspinający się posuwał się w górę w dobrym, równym tempie.

Usiadła na ziemi, starając się nie rzucać niepotrzebnie w oczy i wtedy go dojrzała.

Zamarła na ułamek sekundy, a potem przetarła oczy ze zdumienia.

To był Harper. Stał tuż przy skale, jakieś dziesięć kroków od niej. Musiał jakoś wyminąć Harrisa lub zwyczajnie go zabił. Stał tam spokojnie, mierząc w jej stronę z rewolweru – swojego słnnego „pocałunku węża”.

Widziała jego lśniące niczym u zwierzęcia oczy, charakterystyczny meksykański wąs, ufryzowaną w szpic brodę nadającą bandycie „diabelskiej” aparycji. Zimne oczy lśniły, a Reed wiedziała, że zaraz umrze.

Harris mógł nie żyć, wspinający się na górę mężczyzna był zbyt daleko, by powstrzymać Diabła przed oddaniem do niej strzału. Ona nie miała szans ani sięgnąć po broń, ani tym bardziej strzelić szybciej, niż owiany złą sławą zabójca. Była martwa.

Wilczym grymasem błysnęły zęby Diabła w ciemnościach.

- Muchas gracias senoirita – powiedział bandyta.

Po chwili tak samo niespodziewanie, jak się pojawił, Harper znikł w ciemnościach. Jak jakaś zjawa lub istota pozbawiona krwi i ciała. Lub jak ktoś doskonale znający się na sztuce podkradania.

Ziemia pod stopami pani Reed zadrżała wyczuwalnie, podobnie zresztą jak jej kolana.




Hawkes


Wspinaczka nie była, aż tak trudna, jak tego się obawiał. Z dołu osuwisko wyglądało groźniej, ale kiedy już zaczął się wspinać, Hawkes zorientował się, że teren daje sporo podpór, chociaż niektóre z nich były raczej zdradliwe.

Co jakiś czas stopa czy ręka trafiała na luźny fragment skały i strącała kawałek kamienia na ludzi czekających na dole.

Tym, co najbardziej irytowało łowcę nagród we wspinaczce, była bezsilność. Na osuwisku nie dałby rady się bronić. Był wystawiony na strzał, jak cel na strzelnicy.

Na szczęście to nie ludzi uzbrojonych w karabiny musiał się obawiać tylko, Bóg jeden wiedział czego, jakiś nieznanych zwierząt walczących za pomocą pazurów i kłów.

Kiedy był przy krawędzi poczuł drżenie przechodzące przez całą ścianę. Kilka luźniejszych kawałków skał oderwało się od niej i poleciało w dół osuwiska. Jeden z kamieni o mało nie uderzył go w głowę, mijając ciało rewolwerowca dosłownie o centymetry.

Kiedy drżenie minęło Hawkes pokonał kilka ostatnich metrów dzielących go od celu i wdrapał się na szczyt osuwiska.
Bez trudu zauważył panią Reed, która z pobladłą twarzą wpatrywała się ciemność przed nią.

- Gdzie Harris? – zapytał kobietę Hawkes, kiedy tylko złapał oddech po ostatnim wysiłku i przesuwając się na bezpieczną odległość od krawędzi grani.



Price, Wikebaw

Zostali we dwóch. Dwóch starych, zmęczonych życiem ludzi. Dwóch nie do końca sprawnych mężczyzn – jeden okulawiony, drugi pozbawiony oka. Reduta zabójczych emerytów – nie ma co. Brakowało im do kolekcji jedynie tego całego Olsena.

Jednak gdyby ktoś podszedł bliżej do obu mężczyzn przestałby się śmiać.
Jedyne oko Price’a pozbawione było jakiegokolwiek śladu ciepła, kiedy stary rewolwerowiec wypatrywał powrotu bestii. Wikebaw też był spokojny. Ręce trzymające sztucer nawet nie drżały.

Mężczyźni milczeli. Wsłuchiwali się w okolicę ignorując strącane przez wspinającego się Hawkesa kamienie.

Ziemia pod ich stopami zadrżała dość gwałtownie wprawiając w ruch drobne kawałki skał i kamienie zaścielające teren u stóp osuwiska. Te drżenia nie zwiastowały niczego dobrego, tego byli pewni. Oznaczały, że okolica pueblo nie jest stabilna tektonicznie.

Kiedy wstrząs ucichł obaj mężczyźni usłyszeli coś, co postawiło dęba włosy na ich karkach. Znajome już, przerażające odgłosy ogromnego, wężowego cielska pełznącego przez ciemność. Szmer łusek trących o kamienie, odgłosy miażdżonych łupek skalnych, przypominające trzaskanie suchych patyczków lub kości. Z ciemności doszedł ich również grzechot, jakby w sporym worku ktoś potrząsał tuzinem sporej wielkości kamieni.

Cokolwiek wydawało te dźwięki, zbliżało się w ich stronę. Obaj mężczyźni w zrodzonej z uśpionych instynktów pewności czuli, że czymkolwiek jest pełzająca przez noc bestia, kieruje się prosto na nich!
 
Armiel jest offline