Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-10-2014, 22:59   #143
Sayane
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Rozdział Drugi

Dolina Lodowego Wichru

8-9 Tarsakh (Śródzimie), 1358 DR, Roku Cieni




Kolejna podróż Drogą Królów Północy wyglądała zupełnie inaczej niż wcześniej. Najsamprzód Jehan oświadczył, że jednak wraca do Ybn. Mówił coś o przekazaniu wieści, listów i był chętny do pomocy przy shandowych wozach, lecz dla drużyny sprawiał wrażenie po prostu zestrachanego walką młodzika. Tylko czarodziej przyglądał mu się chwilę z namysłem, rozważając wieczorną rozmowę. Koniec końców z szóstką ybnijczyków przez Wrota przeszedł oddział ponad dwudziestu krasnoludów pod przywództwem Torego, co stanowiło jedną czwartą zdolnych do walki mieszkańców miasta. Część została przy szczelinie by wydobyć zlecone przez Shando dobra, potem zaś załatać przejście; reszta zaś eskortowała ybnijczyków do końca traktu, nieustannie popędzając konie do galopu i urządzając tylko krótkie postoje, by zwierzęta mogły odpocząć. Odbijający się echem od kamiennych ścian huk kopyt był niemal ogłuszający. Powierzchniowcom mogło wydać się dziwne, że zaledwie garstka brodaczy czuła się tak pewnie w tunelu, w którym atakowały wcześniej pajęczaki, jednak krasnoludowie nie bez kozery przetrwali tyle wieków kopiąc w głębinach ziemi. Var widział, że potencjał bojowy towarzyszących im strażników znacznie przewyższał siły odpowiadającej im liczby ludzi. Nie było zresztą powodu do obaw; prócz jakiegoś zabłąkanego szkieletu jeźdźcom nie zagroziło żadne niebezpieczeństwo. Gdy zaś dojechali do celu i rozwarły się wrota prowadzące na zewnątrz podróżnych oślepił blask stojącego nisko nad horyzontem słońca odbity od leżącego wszędzie śniegu.



Ybnijczycy stanęli, oniemiali. Jedynie Var i Kostrzewa byli po ten stronie Grzbietu Świata; tylko oni byli przygotowani na widok, jaki rozpościerał się przed nimi: na bezmiar zasypanej śniegiem tundry, ostry blask słońca i lodowaty wiatr, który zdawał się przenikać przez najgrubsze nawet ubrania. Grzmot zawczasu ściągnął z siebie zbroję, gdyż noszenie na sobie metalu w takim klimacie było jak proszenie się o odmrożenia i to samo doradził reszcie towarzyszy. Kkransoludy nie skorzystały z sugestii, gdyż planowały zaraz wracać. Tore stanął na szczycie opadającego łagodnie w dół wzniesienia i spojrzał w dal.
- Na zachodzie widać dym. To nieopodal starego traktu prowadzącego do Dougan’s Hole i reszty Dziesięciu Miast. Jak na moje oko to Keldabe. Żadna z karawan nie zapuściła by się tak daleko od głównego traktu prowadzącego do Bryn Shander. Zresztą na przyjezdnych jeszcze za wcześnie. Powinniście dotrzeć do obozowiska przed zmierzchem.

Grzmot
, który miał lepsze niż krasnoludy rozeznanie w tutejszym środowisku wiedział, że w tundrze, tak jak i w górach, odległości bywają mylące i kapitan straży się jest w błędzie. Do Keldabe dotrą zapewne dopiero jutro koło południa. Oznaczało to nocleg na otwartej przestrzeni; nie było to nęcące, stracili jednak zbyt wiele czasu, a rankiem barbarzyńcy mogli zwinąć obóz i ruszyć w dalszą drogę jak to mieli w zwyczaju.

Kostrzewa myślała podobnie, choć i jej nie uśmiechało się obozowanie pod otwartym niebem z bandą domorosłych bohaterów. Milczała jednak, gdyż na widok otwierającej się przed nią przestrzeni półorkinię zalała fala wspomnień: samotnej podróży wokół Grzbietu Świata, druidzkiego treningu, młodości wśród Kamiennych Żmij i dalekie, niewyraźne wspomnienie dziecięctwa w otoczeniu zielonych drzew i ulotnych, chichoczących istot. Druidka wytężyła wzrok wpatrując się w snujący się nad równiną dym aż załzawiło jej zdrowe oko. Keldabe. Jedyny dom jaki znała. Wiele dzieliło ją od barbarzyńców, równie wiele jednak łączyło. Miłość i szacunek do Natury i jej praw. Do wolności i niezależności. Pogarda dla właściwej południowcom pogoni za bogactwem i pustki ich egzystencji. Niechęć do magii - podobnie jak krasnoludy barbarzyńcy uznawali jedynie magię płynącą od bogów, czary wtajemniczeń uznając za niebezpieczne dziwactwo. Kostrzewa uśmiechnęła się półgębkiem zezując na Shando. Tacy jak on wymawiali słowo “barbarzyńca” z pogardą, lecz kobieta wiedziała, że Reghedczycy prezentowali więcej duchowej głębi niż większość “cywilizowanych” ludzi. Mieli wszystko co im do życia potrzeba i nie brali więcej. Co prawda słyszała, że po zeszłorocznej wojnie za namową Wulfgara, syna Beoregara większość plemion zdecydowało się zamieszkać za miejskimi murami, lecz nie wierzyła, że bezpieczeństwo drewnianej palisady i niezmienne ciepło murowanych domostw zdoła zatrzymać na długo miłujących wolność i otwartą przestrzeń nomadów. Choć teraz z pewnością wyszli na tym lepiej niż plemię Kamiennych Żmij.

Kostrzewa zachmurzyła się znowu. Słyszała, że młody Wulfgar był niezwykłym wodzem; takim u którego rozum przewyższał siłę mięśni, choć tej też mu nie brakowało. W końcu jakoś musiał pokonać poprzedniego wodza, Heafstaga - w hierarchii klanów jedynie najsilniejszy z mężczyzn, który pokonał poprzedniego przywódcę mógł przewodzić swojemu ludowi. Paradoksalnie stanowiło to o słabości klanów, gdyż wielu mężczyzn miało więcej w spodniach niż w głowie, a kobiety nie liczyły się wcale. Druidka zasępiła się jeszcze bardziej. W klanach kobiety stały w hierarchii niewiele wyżej od niewolnika. Co prawda było tak na całym Faerunie - zamężna kobieta zawsze podlegała swojemu mężczyźnie, a wyjątki były nieliczne i zdarzały się głównie w wyższych warstwach społecznych - jednakże u Reghedczyków było to szczególnie widoczne. Wojowniczki szkolono rzadko, a jeszcze rzadziej przeżywały one szkolenie; zielarki uczono, lecz i tak podlegały one szamanowi. Kostrzewa nie mogła tak żyć.

Głos Torego przerwał rozmyślania półorkini. Krasnoludzki oddział pożegnał się, a dźwięk zatrzaskujących się kamiennych wierzei jeszcze długo niósł się echem wśród śniegów. Potem zaś słychać było tylko wycie wiatru wśród skał; wiatru od którego nie bez podstawy Dolina wzięła swą nazwę.
- Sprowadzimy konie w dół zbocza; co prawda przebiegał tędy trakt, ale nigdy nie wiadomo co kryje się pod śniegiem - rzekł Var i chwycił swojego wierzchowca za uzdę, a reszta ruszyła za nim. Śnieg nie był na tyle głęboki by potrzebne były rakiety (choć te znacznie ułatwiały marsz), lecz wędrówka po śliskim, nierównym terenie była męcząca i wkrótce dla wszystkich stało się jasne, że goliat nie przecenił czasu ich marszu. Szybko otoczyła ich popołudniowa szarówka. W miejscu, gdzie śnieg leżał siedem miesięcy w roku, a wiosna miała dopiero nadejść słońce zawsze stało nisko i szybko zapadał zmrok, poprzedzany często gęstymi chmurami kłębiącymi się wśród szczytów gór. Wiatr przewiewał większość strojów toteż wkrótce prawie wszyscy mieli ubrane na sobie wszystko, co posiadali. Wysiłek włożony w wędrówkę sprawiał, że nieprawionym podróżnikom pot spływał po plecach wywołując zimne dreszcze. Z ust wydobywały się obłoczki pary, a woda w bukłakach zamarzła. Jedynie konie i psy flegmatycznie parły do przodu z łbami zwieszonymi w dół by choć trochę ochronić oczy i nozdrza, lecz wydawało się, że nawet one czekają, aż Shando rozpali ogień, a Burro rozstawi wokół niego swe patelnie i kociołki topiąc w nich śnieg i dając tym samym znak do popasu.

W końcu Grzmot dał znak do rozbicia obozowiska. Wojownik był zmęczony, lecz nie wędrówką, a ciągłą czujnością. Zdawał sobie sprawę, że jest jedyną osobą w grupie, która może wypatrzyć niebezpieczeństwo. Śnieżne niedźwiedzie, potężne yeti, północne wilki, orki, gobliny - wszystko to i wiele więcej mogło czaić się za niewielkimi wzniesieniami, w zagłębieniach terenu, jamach i parowach, udawać śnieżną zaspę czy rachityczny krzak i tylko wprawne oko, które wiedziało na co patrzeć mogło dostrzec zagrożenie. Kostrzewa też to wiedziała, lecz na na wpół ślepą druidkę nie było co liczyć, a zmęczona drużyna hałasowała jak tabun koni, sapiąc, gadając i podzwaniając ekwipunkiem. Ich przejście było słychać na wiele, wiele mil i gdyby coś chciało ich znaleźć nie musiałoby się zbytnio wysilać.

Na szczęście zarówno popas jak i noc minęły spokojnie. Tibor utworzył wokół obozowiska ochronny krąg z podarowanych mu przez Thorgrima składników i żaden nieumarły nie zbliżył się do ybnijczyków i ich koni; podobnie jak żaden drapieżnik, choć nad tundrą niosły się dalekie odgłosy świadczące o tym, że zimowy krajobraz nie jest tak martwy, jakby się mogło wydawać. Większym problemem był wszechogarniający ziąb. Nikt prócz Vara nie posiadał namiotu, a od ziemi ciągnęło mrozem, toteż drużyna zbiła się w kupę wraz z drżącymi na wietrze końmi, starając się dzielić wspólnym ciepłem. Ubrania czy posłania, które były w sam raz na zimową podróż po kotlinie wokół Ybn tu wydawały się cienkie i niewystarczające. A może była to tylko kwestia przyzwyczajenia? Var i półorkini nie wydawali się marznąć; no, przynajmniej nie aż tak jak reszta, choć i oni odkryli, że wygody mieszkania w chacie rozleniwiły ich nieco, a ziąb dokucza im bardziej niż dawniej.



Kolejny dzień przywitał podróżnych czystym niebem i był to jedyny plus poranka. Zesztywniali z zimna i od spania na twardej, nierównej ziemi ybnijczycy ruszyli w stronę Keldabe, które na szczęście nie zmieniło swojego położenia. Nie było nawet południa gdy ujrzeli rozległe obozowisko - a raczej to ich dostrzeżono. Grupa wojowników na krępych kucach patrolujących okolicę ruszyła kłusem w ich stronę, żądając opowiedzenia się kto zacz i po co zdąża do domu Reghedczyków. Na szczęście Kostrzewa znała jednego z nich - młodego wojownika, który swój rytuał przejścia miał w tym samym czasie co ona - toteż strażnicy bez zbędnych pytań zaprowadzili ybnijczyków do obozowiska. Var wiedział, że członkowie Kamiennych Żmij i tak okazują im niewiele niechęci w porównaniu z innymi klanami, jednak nerwowość w zachowaniu tropicieli była bardziej niż wyraźna. Jednak przez chwilę widok imponującego obozowiska wyparł wszystkie inne myśli.



Kilkadziesiąt namiotów ze skór reniferów tworzyło kilka koncentrycznych kręgów: poczynając od małych namiotów na zewnątrz, przez coraz większe, mieszczące rodziny szamana, najdzielniejszych wojowników, łowców i innych znamienitych członków plemienia. Wszystkie otoczone były pierścieniami ognisk, przy których na ziemi sypiali zakutani w futra wojownicy. Największy namiot stał w samym środku - dom króla plemienia Kamiennych Żmij, Aidena Skiraty.

Aiden. Kostrzewa wzdrygnęła się na wspomnienie tego imienia. Potężny wojownik, syn poprzedniego wodza zawsze budził w niej lęk. Nie bez powodu zresztą; jak wielu członków plemienia młodzieniec nie pochwalał przyjęcia do Żmij orczego pomiotu i nie raz dawał temu wyraz, choć nigdy nie ośmielił się bezpośredni sprzeciwić decyzji ojca i zaatakować dziecka, od którego był o dekadę starszy. Niemniej jednak półorkini zawsze schodziła mu z drogi, a widok zakrwawionego Aidena powracającego z pogromu jakiegoś orczego plemienia przez wiele miesięcy prześladował ją w snach.


Druidka wiedziona dziwnym odruchem sięgnęła do kieszeni, do kiełkującego żołędzia, którego nie miała jeszcze okazji zasadzić. Potrząsnęła głową. Teraz była dorosłą kobietą, a król nie był pierwszym “ważnym” mężczyzną, jakiemu musiała stawić czoła. Zresztą przez całe życie otaczali ją mężczyźni - rośli jak dęby, ogorzali, zadufani w sobie. Jednak na widok obozowej krzątaniny kobieta poczuła nutkę nostalgii. Przez niemal dziesięć lat to był jej dom, jej życie. Coroczne migracje śladem stad reniferów - na południowy zachód w zimie, na północny wschód w lecie - wyprawianie skór, suszenie mięsa, zbieranie ziół i żywności, niekończąca się nauka jak żyć i przetrwać w północnym klimacie; niesprzyjającym lecz mimo to mającym w sobie jakiś nieprzeparty czar…

Rzeczywistość znów przerwała Kostrzewie rozmyślania. Podróżnych zaprowadzono do ogniska nieopodal namiotu wodza; Aiden przed świtem wyruszył na polowanie, lecz oczekiwano już jego powrotu. Między domostwami druidka dostrzegła Karla Skiratę, starego szamana, który odszukał ją wzrokiem. Druidkę uderzyło nie tylko jego podobieństwo do Jallera, ale też zasadnicze różnice. W porównaniu z szamanem - ze wszystkimi wojownikami Żmij - kuternogi karczmarz zdawał się taki… udomowiony. W czterech ścianach Złowieszczego Jelenia wydawał się górować nad wszystkimi mieszczanami, rosły i rozłożysty jak stary dąb, a równocześnie niebezpieczny jak złowieszczy niedźwiedź, lecz mimo to blakł w porównaniu z reghedczykami. Życie w Ybn, osiadłe, pełne dobrego jedzenia i materialnych zbytków odcisnęło na nim swoje piętno. Mimo że klan Kamiennych Żmij handlował z Ybn Corbeth i był bardziej niż inne klany Reghed wyrozumiały względem “południowego” stylu życia Kostrzewie wydało się naraz, że powoływanie się na Jallera w rozmowie ze Żmijami niekoniecznie musi być dobrym pomysłem.

Mimo obozowego gwaru Kostrzewa usłyszała charakterystyczne pogwizdywania zwiadowców. Najwyraźniej Aiden wracał z polowania i nie minie wiele czasu nim dowie się o przybyciu niezapowiedzianych - i zapewne niechcianych - gości.

 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 29-10-2014 o 08:52.
Sayane jest offline