TURA 1
Od strony morza zawiał ciepły i wilgotny wiatr. Mały chłopiec siedzący na kamienistej plaży, podniósł głowę i wpatrywał się przez chwilę w delikatnie falujące morze. Zdawało się, że czegoś wyczekiwał. Jednak oprócz skrzeczącej mewy, która przeleciała nad jego głową nic się nie wydarzyło. Chłopiec westchnął cicho i wrócił do grzebania kijem pomiędzy mokrymi kamieniami. Siedział na plaży już dłuższy czas i zaczęło mu się to nieco przykrzyć, ale był pewien, że lada chwila jego czekanie się skończy. To zawsze trwało znacznie dłużej niż myślał i zawsze przychodził za wcześnie.
-
Może chociaż uda mi się coś znaleźć…- mruknął do siebie i zaczął podważać duży kamień, przy odkryciu którego pracował dłuższy czas. Wsadził patyk głęboko pod jego spód, napiął swoje małe mięśnie i naparł na kij. Głaz drgnął i uniósł się nieco do góry. Chłopiec zachęcony pierwszym sukcesem jeszcze mocniej nacisnął i jego oczom ukazał się mokry i porośnięty morską roślinnością spód kamienia. Pośród zielonych warkoczy glonów tkwiły małe, czarne muszle. To już było niewątpliwe jakieś znalezisko. Może i skorupiaki były za małe, żeby je zjeść, ale zawsze można było je wyzbierać i potem porzucać na przykład w tego starego pastucha, Atellesa. Chłopiec musiał jeszcze tylko odrobinkę przesunąć kamień, aby ten przewrócił się. Powoli i ostrożnie podniósł się na rękach, odczekał chwilę i z całej siły położył się na kiju. Trzask drewna wciąż brzmiał w jego uszach, kiedy zbliżał się do pokrywających plażę kamieni.
Kiedy podnosił się z ziemi, z pokiereszowanymi rękami i wielkim guzem na czole, do zatoki już wpływało kilkadziesiąt małych i zwrotnych łódek. Każda wypełniona była srebrzącymi się w blasku zachodzącego słońca rybami. Tym razem połów się udał, co nie należało jednak do reguły l. Na chwilę przed tym jak lodzie dobiły do brzegu na plażę zaczęli wychodzić poławiacze. W krzepkich dłoniach ściskali worki pełne małży i innych skorupiaków. Stając na lądzie wystrzeliwali, z umiejscowionych za uszami, skrzeli pozostałą tam wodę. Chłopiec dość szybko ujrzał swojego ojca. Mężczyzna z typowymi dla Nesioi białymi włosami uśmiechnął się przyjaźnie do dziecka. Jego śniadą pierś zdobił tatuaż oznaczający przynależność do jednego z rodów - Kammedi. To z nich brali się najlepsi poławiacze wśród Nesioi. Chłopiec podbiegł do ojca, uścisnął go i pomógł nieść zdobycz. Liczył na to, że zostanie uraczony jakąś ciekawą opowieścią z połowów, ale mężczyzna milczał. Wyraźnie był czymś strapiony. Gdy dotarli do Oikeme zostawił szybko zdobycz i ruszył do domu Bahalieusa.
Duchowy i polityczny przywódca Nesioi był człowiekiem mocno posuniętym w latach, ale nadal pełnym życia i krzepkim. Z uwagę wysłuchał opowieści poławiaczy i rybaków na temat zauważonych przy łowiskach obcych. Bez wątpienia byli to przybysze z pustyni, ci sami którzy od pokoleń nękali Nesjan i zmusili ich do migracji do miejsca, gdzie stało obecnie Oikeme. Bahalieus zmarszczył brwi. Wiedział, że w otwartym starciu póki co jego plemię nie ma szans. Po długiej medytacji, w czasie której zasięgnął radę najwyższego z bogów i ojca wszystkich Nesioi – Posedaiona, podjął decyzję. Kilka dni później z Oikeme wyruszyły dwie grupy ludzi. Kilkudziesięciu z nich rozeszło się po okolicznych lasach w poszukiwaniu odpowiednich drzew do budowy palisady wokół osiedla. Dużo mniejsza liczba ludzi, uzbrojona w spiżowe włócznie i wiklinowe tarcze obciągnięte skórami ruszyła w kierunku pustyni. Ci mieli za zadanie wypatrywać zbliżającego się niebezpieczeństwa. Sędziwy Bahalieus odprowadzał ich wzrokiem z drzwi swego domostwa. Miał nadzieję, że podjął dobrą decyzję, która uchroni jego lud od niebezpieczeństwa.
Cała nadzieja leżała w przychylności bogów i w dobrej woli wielkiego Posedaiona.