Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-10-2014, 08:07   #114
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Mieszczanie Kaisernabel przystawali obok pręgierza wyrastającego ze splamionego świeżą krwią bruku, gdzie klęczał zakuty rękoma i głową, w otworach drewnianych dyb, przystojny młodzieniec o zmełłym, brudnym, sfatygowanym ubraniu podróżnym nie byle jakiej jakości.

- Ot i podżegacz... – zakpił ktoś. – Język mu chyba też zakuli w dyby.

- A przeciw czemu podburzał? – padło pytanie.

Odpowiedzią było wzruszenie ramion.








- Zobaczysz, że kłopoty z tego będą. – powiedział posępnie, przejęty nie na żarty aptekarz.

- Wezmę się za to. Posprzątam. – zapewnił z poczuciem winy w głosie chudy dryblas.

- Jakiś obcy pytał mnie o tego podżegacza. – skarżył się niski jegomość dyskretnie wyglądając na rynek przez zamkniętą okiennicę. – Musiał występować przeciw władzy... Przeciw Imperium! I teraz warte to kilku koron na boku? – aptekarz drążył temat z wyraźnymi wyrzutami wobec swojego czarnowłosego rozmówcy.

- Może nie zdążył nikogo otruć. – pocieszał markotnie uczonego.

- Jutro się przekonamy. Ale wtedy może być dla nas za późno.

- Nie, jeśli na wieki zamknę mu usta, nikt o nic cię nie oskarży.

- Jeszcze tego brakowało! Morderstwo chcesz na nasz dom ściągnąć? – aptekarz ściągnął brwi.

- Może tylko chciał wytruć stajnię magistratu i garnizonu.

- Któż by zadawał sobie tyle zachodu dla takiego durnego czynu? I po co?

Chudy zastanawiał się intensywnie. Oczy poruszały się niecierpliwie jakby poganiane myślami.

- Aby utrudnić pościg?

- Niewinne zwierzęta truć na wypadek ewentualnej pogoni? – spytał retorycznie powątpiewający aptekarz. - Bzdura.

- Może to naprawdę pisarz. Może szuka Bestii Reiku. Sam mówiłeś, że to „Jad na Bestie”.

- Na bestie, na bestie... – machnął ręką. – Ale ludziom, krasnoludom i halflingom też zaszkodzić może w zdrowiu. Ludzie mówili, że ten khazad w zmowie być musiał z podżegaczem. Widziano ich razem. Kapitan odkrył ich intrygę i jak na nas wskażą, to będzie nasz koniec...

- Podobno podżegacz złorzeczył prawu imperialnych sądów bożych. Słyszałem od młodego Gunthera.

Aptekarz zbladł. Odwrócił się od okna i w zdumieniu popatrzył ku siedzącemu na krześle szwagrowi.

- Oni chcieli otruć Montaga Niepokonanego. – wyszeptał.

- Ale to dobrze by nam było przecież? Co nie? – ucieszył się czarnowłosy.

- Oj ty durny. – aptekarz ciężko usiadł obok rozmówcy zajmując jedno z trzech pustych krzeseł.

Hans Pharmazeut bał się kary magistrata Burgera bardziej niż widoku uszczuplających się zysków, kiedy niebotycznie podwyższonr podatki i zakaz sprzedaży trucizn, nawet na gryzonie, niemal zatrzymał jego interes w miejscu. Intryga szwagra Dodgera działała przez ostatnich kilka miesięcy przynosząc pod stołem drugie tyle co sprzedawał za szynkwasem apteki. Jednak zawsze czuł, że stąpa na cienkiej linie, zawieszonej między lochem a pręgierzem nad miejską areną. Sprzedaż wędrownemu pisarzowi silnej trucizny na zwierzęta domowe oraz dziczyznę zupełnie nie zapowiadała się być zwiastunem problemów. Takich właśnie kupców Hans lubił najbardziej. Znikali szybciej niż się pojawiali, zabierając mikstury wraz ze swymi problemami poza miejskie mury. Najwięcej ostrożności zawsze zachowywał w interesach z miejscowymi. Jak do tej pory jednak, jego trucizny zastosowanie miały w walce z pasożytami. Podejrzewał tylko pannę Neidish, że pomogła narzeczonemu wyprawić się do Morra, ale pewności nie miał i na szczęście kapłan boga śmierci nie mógł jak orzec w tę czy drugą stronę, bo ciało nieboszczyka nigdy znalezionym nie zostało.

Dzwonek w sklepie zadźwięczał trącony drzwiami zwiastując przybycie klienta. Pharmazeut wstał od stołu szykując się do opuszczenia z zaplecza.

- To koniec. – aptekarz poprawił szaty obciągając rękawy koszuli. – Żadnych podejrzanych transakcji. – dodał ściszonym głosem na odchodne.

Z początku myślał, że ktoś się rozmyślił, lub co gorsza podsłuchiwał ich rozmowę a dzwonek był sygnałem opuszczenia lokalu. Jednak przejęty głos z drugiej strony szynkwasu rozwiał jego obawy.

- Dobry panie, lekarstwa na zatrucie pokarmowe potrzebuję natychmiast! – pod ladą stał nieco zdyszany halfling Tampfoot. – Dobrze zapłacę, byle skutecznym było.

Aptekrza zatkało na chwilę.

- Ach tak... tak... Ale do lekarza trzeba panu najpierw pójść. Nie chcemy leczyć się sami, prawda? Szkodę gorszą wyrządzić sobie lub bliskim można. Kto zachorował? – zapytał uprzejmie.

Halfling strzepał kapelusz jakby od niechcenia.

- Ot najadłem się widać mięsa nieświeżego, bo po kolacji noc całą nie zmrużyłem oka. – wydął usta grymaśnie. - Bebechy skręca bardzo boleśnie. – skrzywił się gładząc wystający brzuszek. – prawdę rzekłszy niedosmażone mięso, surowe prawie całkiem, na me podniebienie, jak widać, jest niezdrowe.

Trapfootowi, tego tylko brakowało, żeby wieść po miasteczku się rozniosła o Montaga Niepokonanego niedyspozycji. Najdłużej jak mógł tylko, trzymać to w tajemnicy zamierzał z wielu powodów, których tylko głupiec nie mógł widzieć jak na dłoni.

- Ach.. To proszę szczyptę do herbaty dodawać lub wody aż do bólów ustania. – aptekarza zdjął z półki mały, acz pękaty, woreczek. – Jeśli nie pomoże, to proszę iść do medyka.

- Da mi pan, tak dla spokojności, więcej tych ziółek. – zawyrokował halfling.

- Więcej?

- Więcej. Ile pan ich ma?

- Mam słój może. Może więcej.

- Biorę. – wesoło zabrzęczała sakwa Doddiego.

Hans zniknął za kotara zaplecza, a gdy wrócił, niósł w obu dłoniach gliniany garniec z wieczkiem.

- Tak jak myślałem. – aptekarz usiał wyraźnie zadowolony obok wpatrującego sie w niego natarczywie szwagra.

- Ogra otruli?

- Tak. – Pharmazeut skrupulatnie liczył srebrniki. – To znaczy nie. – zaprotestował pogodnie. – Co najwyżej wywołali niestrawności, ot najwyżej podtruli bydlę.

- No ale to przecie „Jad na Bestie” był. - Dodger nic z tego nie rozumiał.

- Toksyną na ogry jest „Jad na Trolle”. Szkodzi ogrom, trollom, gigantom i drzewcom. A ten na bestie, to na zwierzęta działa tylko. Słabić ogra może, może uśpić nawet... może... ale nic mu nie będzie... Widzisz... Ogry mają niesłychanie silny żołądek. Strawią niemal wszystko co do niego wpadnie. Ich wielki bebech, tak dumnie przez tą rasę czczony, obciągnięty jest gmatwaniną potężnych mięśni oplatających szczelnie klatkę z kości, które poruszają się trawiąc i krusząc pokarm. Choćby i kawał skały Montag zeżarł, to wszystko się zmieli wcześniej czy później na proszek... – aptekarz zadowolony z wywodu schował srebrniki do sakwy. - Jesteśmy bezpieczni.

Szwagier odetchnął z ulgą i oparł się wygodnie w fotelu.

- Uf... Już myśałem, że tego młodziaka w dybach będę musiał.... khyyyyyyyyyyć – przejechał wskazującym palcem pod swoim gardle. - jak barana...










Pot rzęsistymi kroplami spływał po olbrzymiej gębie ogra. Wielki bęben brzucha zdawał się żyć własnym życiem. Burczał, mielił i mruczał ale dominował odgłos tarcia i trzasku jakby jakaś krasnoludzka machineria wprawiona w ruch ze zgrzytem wykonywała swą mozolną pracę.

Jost pewnie uścisnął widły. Co jak co, ale dobrze wiedział ile w życiu naprzerzucał się obornika, zgnojonej ściółki chlewu rodzinnych świnek oraz ile siana siana nawbijał własnoręcznie, takimi właśnie, zwykłymi widłami. Kilka słów wystarczyło by opisać Montaga. Wielki, ogromnie wielki. Rozmiarami Schlachter przy nim wyglądał niczym małe prosię przy dorodnym knurze. Biberhofianin wzniósł narzędzie oburącz do góry. Trójząb łagodnie zakrzywionych zębów ze stali z impetem uderzył w pękaty bebech ogra.

Jakież zdziwienie przeżył Schalcher, gdy nieoczekiwanie, zamiast wbić się po nasadę rylców, widły zupełnie jakby ugodziły w miękką korę drzewa. Owszem wbiły się jednak na kilka tylko palców zatrzymane czymś twardym niczym drewniana deska. Zdumienie spotęgowane było faktem, że Montag odziany tylko w zwyczajną koszulę leżał bez żadnej zbroi kolczej, czy choćby i skórzanej.

Ogr krzyknął z bólu i natychmiast wielka łapą niczym konarem młodego drzewa zamachnął się patrząc w szoku na Josta. Schlachter przytomnie uskoczył i dobył miecza. Montag, choć rozmiarów niebagatelnych, wcale wolniejszy. Nim stanął na nogi trzymał już w rękach widły, które wygiął aż drewniany drąg pękł na dwoje. Był wyraźnie osłabiony toksyną, z bebecha sączyły sie strugi krwi kapiąc na siano ciurkiem, lecz ból musiał wyzwolić w nim gniew a gdy wzrok padł na nieruchome, zakrwawione ciało Dzikusa, Montag zaatakował otrząsającego się z szoku, szykującego sie do obrony, oceniającego sytuację Stirlandczyka lecz Jost był pierwszy. Miecz głęboko rozorał przedramię Niepokonanego, lecz nie zatrzymał furii rannego olbrzyma. Zwiadowca uchylił się przed pierwszym, zamaszystym ciosem wideł, które z furkotem przecięły powietrze trzymane przez ogra w jednej ręce. Odskoczył przed połamanym trzonem nadlatującym z drugiej strony. Cofnięty, czując za plecami stajenny słup nie miał wyboru innego niż parować kolejny cios wideł. Stal uderzyła o stal. Siła jaką ogr włożył w to uderzenie była nie do zatrzymania. Miecz odleciał wypuszczony z promieniującej bólem ręki. Bibehofian napędzony mocą ciosu odskoczył na bok z trudem utrzymując równowagę. Jost nie wiedział co go trafiło w bok głowy, lecz nie miał jak tego kontemplować. Jeszcze zanim wzniósł się w powietrze wpędzony w bezwładny lot odpłynął w objęcia ciemności. Schlachter wraz ze strzaskanymi okiennicami wyleciał na zewnątrz stodoły.

Montag podążył za ciosem.

- Stój! - krzyk doleciał spod drzwi.

W progu stał halfling trzymając w ramionach Dzikusa.

- Dosyć. - pochylił się by ułożyć truchło na sianie.

Ogr o dziwo usłuchał, choć kipiał z wściekłości.

- Czemu Doodie mnie zabrania zajebać chuja?! - dyszał zupełnie nie zwracając uwagi na ranę brzucha.

- Zaufaj mi! - podniósł rękę. – Z tego nie ma co zbierać, a reszty nie zatrzymamy Montagu. – Halfing mówił pospiesznie. Wszystko ci wytłumaczę po drodze. Czas na nas przyjacielu. – opanowując wzburzenie Trampfoot silił się na łagodność. Jeszcze nam zapłacą wszyscy.

Ogr trzymając się na bebech podszedł do zmasakrowanego pieska. Pokiwał głową.

- Mówiłem mu, psie źle skończysz. Zobacz Doodie, ten kutas dziury mi zrobił w bebechu. – zatykał palcami otwory po widłach grymasząc z bólu.

- Zagoi ci się jak zawsze. – halfing kopnął stojący w wejściu dzban z ziołami. - Chędożone ludzie.

Olbrzym westchnął zgadzając się z Doodim. Niziołek uratował go z więzienia. Przeszli po trupach sześciu strażników uciekając pogoni i nie spowolniły ich nawet dwa bełty, które Montag zaliczył po drodze.

Trampfoot z niejednego pieca jadł i wiele doświadczył w Imperium. To ani pieniądze, ani patroni, ani siła mięśni, ani kunszt oręża utrzymywał go przy życiu. Halfling miał olej w głowie i gadane w gębie. Tylko lub aż tyle. Słyszał plotki o roszczeniach szlachcica, już teraz wiedział, że to nie zatrucie pokarmowe było. Zaczęło się od podżegania a skończy na samosądzie motłochu i wiadomo kto zapłaci, popatrzył na ogra, choć myślał głównie o sobie. Czekać, aż jego wzrost jeszcze bardziej pomniejszy się o skróconą głowę nie zamierzał. W politykę szlachty z możnymi wikłać się nie będzie, bo wcześniej czy później, źle to mu się skończy. U Magistrata Burgera dobrze im było. Zarobili sporo, lecz wszystko co dobre musi mieć kiedyś koniec. W Starym Świecie zazwyczaj szybciej nim później. Przyszedł na nich czas i bez żalu opuści te ziemie, na szczęście w jednym kawałku. Na zabitego psa już nie spojrzał ni razu, bezceremonialnie przestępując nad truchłem.










Tomas przy blasku kaganka obierał ziemniaki wielce naburmuszony. Gładki pinkniuś oszukał go i ośmieszył. Obierki leciały do brudnego wiadra z mętną wodą, z której wystawały kości obrośnięte postrzępionymi resztkami mięsa i ścięgien.

Zgrzyt kratownicy u szczytu schodów wiodących do lochu sprawił, że nie grzeszący rozumem klucznik wstał z ławy i wyszedł na korytarz. Widząc schodzącego na dół kapitana Edwarda schował się szybko i z zapałem wrócił do przerwanej czynności.

Salztinger nie spiesząc się szedł powoli. Nie chwiał się, choć w błyszczących oczach widać było wyraźnie wypity tego wieczoru alkohol. Odpinał sznurowania białej koszuli i zawijał rękawy do łokci. Wstąpił do kwatery Tomasa i nie zwracając uwagi na prężącego sie służbowo klucznika, niedbale chwycił za trzon stojącego na obuchu, opartego o kamienną ścianę młota do zakuwania klinów w kajdanach. Pogwizdując swobodnie melodię sprośnej piosnki altdorfskich rynsztoków, kapitan zatrzymał się pod celą Hammerfista.

Korytarz poniósł pobrzękujące odgłosy zbroi i dudniące na schodach, spieszne kroki. W blasku skaczących po ścianach płomieni, tańczących z cieniem, miejski strażnik biegł ku kapitanowi długim tunelem podziemia.

- Herr Salztiznger! - młody Gunther zatrzymał się przy przełożonym. - Magistrat Burger wzywa pana kapitana.

Edward przechylił głowę strzelając z karku.

- Będę. Zaraz.

- Ale nakazał natychmiast. Zły jest. Znaczy się wzburzony. – poprawił się nie bardzo wiedząc co powiedzieć, żeby ani jednemu, ani drugiemu przełożonemu nie podpaść.

Saltzinger popatrzył na drzwi celi spode łba morderczym wzrokiem machając przy nodze młotem. Westchnął i ustawiwszy bez pośpiechu kowalskie narzędzie pod ścianą, ruszył przodem, prężnym krokiem do wyjścia.










Bert ocknął się nad ranem zdrętwiały. Ból w krzyżu był tak niemiłosierny, że już dawno przestało mu być do śmiechu. Krawędzie desek pod wiotczejącym ciałem wgryzały sie w ciało odcinając krążenie krwi, obcierając skórę. W zakrzepłych ustach spierzchłe wargi i język z trudem odszukiwał wilgoć, jakby coraz trudniej było mu toczyć własną ślinę. Był ranek. Słońce juz wzeszło jakiś czas temu. Zapowiadał o się coś istotnego, bo ryneczek szumiał gwarem bardziej przejętym od zwykłych dni powszednich, co jego doświadczone ucho potrafiło wyłowić od razu.

- Panie, zechciej zaspokoić mą ciekawość proszę wielce. – zwrócił się jak gdyby nigdy nic zagadując do stojącego nieopodal mieszczanina, który pod pachą dzierżył główką kapusty. – Skąd takie poruszenie? Stało się co?

- Tak. – mężczyzna jak gdyby nic popatrzył na podżegacza wcale przejęty losem młodzieńca. - Potomek tutejszej szlachty praw dziś na arenie dochodzić będzie do ziemi tej. Na sąd boży się powołał.

- Z ogrem walczył będzie?

- Nie. – zaprzeczył żywo tamten. – Z kapitanem straży w imieniu magistrata.

Winkel wiele by dał, aby móc obejrzeć to widowisko. Wiedział, że danym mu to nie było. Pocieszeniem jedynym myśl go nawiedzała, że przynajmniej słyszeć będzie wszystko, wszak arena na tym samym placu była.










Schlachter otworzył oczy słysząc ludzkie głosy. Czuł się tak, jakby go kopnął koń w głowę. Leżał z policzkiem przyklejonym do zaschłych rzygowin w wysokiej polnej trawie, w chaszczach cienia stodoły. Zwrócona zawartość żołądka należała do jego trzewi, co stwierdził czując w ustach znajomy poranny kapeć jak po ostrej popijawie z nocnym gubieniem czaszki. Dosyć szybko odnajdywał się w nowych okolicznościach. Ręka i nos narywały bólem tak samo jak głowa. Mógł zginać ramię w łokciu odetchnął z ulga, Te samo to było, co mu je tego roku połamał Łowca Czarownic. Z ulgą stwierdził, że zaschła krew na piersiach nie pochodziła z żadnej otwartej rany. Dopiero gdy dotknął nosa wiedział już, że jest połamany. Oh.. cóż.. mogło być gorzej.

Głosy nie należały ani do halflinga, ani ogra. Nie miał jednak zamiaru sprawdzać kto jest ich właścicielem. Wycofał się ostrożnie za pagórek a potem pod osłoną lasu pobiegł do skrytym w jamie wykrotu ich podróżnych plecaków. Długo zastanawiał się czy wrócić do miasta. Gdyby nie to, że utknęli w nim przyjaciele, nie oglądałby się przez ramię. A tak... Na dobry początek poszedł do strumienia się umyć.










Winkel widział idącego rynkiem młodego szlachcica. Szedł prężnym krokiem wojownika z ręką w czarnej rękawiczce spoczywającą na koszu ciężkiego i zarazem zgrabnego rapieru. Za nim kroczył wysoki wojownik o blond falujących włosach i bujnej brodzie. Na szerokich plecach olbrzyma spoczywał w pochwie wielki miecz. Ubiorem swym zdradzał cudzoziemskie pochodzenie i były domokrążca, wszak człek światowy, od razu poznał w potężnym wojowniku barbarzyńcę z północy. Nors.

Ludwik von Oberweiss nie zaszczycił klęczącego w dybach Berta nawet przelotnym spojrzeniem. Skupiony wzrok szlachcica utkwiony był w platformie, gdzie wśród niecodziennie mizernej świty zamożnych kupców stał magistrat Burger. Potomek wiernego sługi von Oberweissów, który zręcznie wynegocjował uwikłanemu w długi rodowi układ z wierzycielami. Na twarzy urzędnika zagościł nieoczekiwanie lęk, gdy wzrok jego świńskich oczek zatrzymał się na wojowniku z Norski. Czyżby dżentelmen von Oberweiss nie zamierzał w pojedynku własnoręcznie krzyżować oręża?










Jost dosyć dziwacznie wyglądał w najlepszym ubraniu Winkela i dokładnie tak samo się czuł. Z przekrzywionym na bok, złamanym nosem na pierwszy rzut oka wcale nie wyglądał jak Jost Schlachter z Biberhof. Wracając do miasta taki chciał osiągnąć efekt i mu się to w dużej mierze udało. Stał teraz przed dębowym biurkiem w gabinecie miejskiego ratusza wpatrując się czujnie w dostojnika.

Obok zwiadowcy siedział Winkel, doba w dybach to nie przelewki i wciąż trudem przychodziło mu stanie o własnych siłach, tym bardziej, że został oswobodzony zaledwie dwa kwadranse temu. Zaspokojenie pragnienia było jego marzeniem i choć z miejskiej fontanny ożłopał sporo to i teraz nie pogardził ofiarowanym kielichem wina. Jedynym czego w swym położeniu zmienić nie mógł, to swe brudne potargane ubranie, które z lekka zalatywało moczem z krocza spodni. Czasu i możliwości na przebranie nie miał jeszcze a mogło być gorzej. Wszak w dybach człek nie ma możności załatwić żadnych potrzeb fizjologicznych tak, jakby tego sobie życzył. To, że Burger przegrał sprawę Bert wiedział od ręki. To, że kilka godzin zajęło uwolnienie go z dyb, zakrawało na pomstę do nieba.

Arno stał o własnych siłach. Doszedł do siebie i w podarowanej kapocie niegdyś munduru miejskiego strażnika ponuro oglądał przepych gabinetu. Wyciągnięto go dopiero z lochów, lecz przynajmniej plecy umyte zostały i opatrzone przez medyka.

Wszyscy zostali poprowadzi na drugie piętro warowni przez służącego. Pochód zamykała para strażników,którzy zdawali sie być bardziej znudzonymi niż groźnymi. U celu przeznaczenia, pod wielkimi, podwójnymi drzwiami, siedział wartownik na taborecie z halabardą wspartą niedbale o ścianę. Wszyscy zatrzymali się przed zamkniętym gabinetem i dopiero po chwili wyczekującego, wymagającego spojrzenia strażnik ocknął się i stał powoli. Jedną ręką chwycił oręż a druga pchnął ciężkie wrota marudząc pod nosem niezrozumiale.

Po wejściu do środka zastali za masywnym biurkiem, przykrytym licznymi papierami, księgami i notesami nikogo innego jak samego Edwarda von Oberweissa. Zerknął na Chłopców z Biberhof i nim wrócił do przeglądania rachunków, skinął głową na krzesła ustawione na środku pomieszczenia. Z lewej strony szlachcica stał w zbroi wojownik z Norski z w wielkim mieczem przypiętym do pleców. Othar, bo tak zwał się cudzoziemiec, posłał Stirlandczykom chłodny uśmiech, gdy tamci zajmowali swoje miejsca i wyminąwszy ich zajął miejsce przy drzwiach po ich zamknięciu. Kiedy wszyscy byli gotowi do rozmowy, Ludwik skończył czytać i westchnął.

- Obawiam się, że mam dla was złe wieści. – powiedział. – Wiem, że obiecałem wam więcej pieniędzy po spełnieniu waszych usług, lecz obawiam się, że błagać muszę o wasze przebaczenie. Wygląda na to, że pospieszyłem się zezwalając Burgerowi opuścić miasto tak prędko. Studiując rachunki wygląda na to, że magistrat nadużył swych praw czyszcząc skarbiec miejski ze złota podczas swego urzędu. Wygląda to na dowód tych wysokich podatków, które wprowadził niedawno. Wygląda na to, że jestem w pozycji nie do pozazdroszczenia dziedzicząc miasto z długami. – uśmiechnął się blado. – Wygląda na to, że rodzina ma przeklętą jest na wieczne pokutowanie w zadłużeniu. Będę musiał podnieść podatki, ponadto co żądał Burger, aby utrzymać status quo. Rzecz jasna nie ma absolutnie możliwości, abym zapłacił wam pozostałe wynagrodzenie. Me obowiązki względem miasta przeważają me prywatne zobowiązania. Tak mi niezmiernie, strasznie przykro.

- Kiedy mógłby pan być w pozycji, aby wyrównać z nami rachunek? – zapytał Winkel.

- Oh... To nie sposób przewidzieć, kiedy w końcu zacznę zarabiać pieniądze. – rozłożył ręce. – Jest wiele czynników zależnych drodzy panowie zapewne to rozumieją. Wygląda na to, że zależeć to będzie od plonów tegorocznych, tego czy Reik nie wystąpii z koryta w roku następnym i czy szerzące sie na peryferiach coraz liczniej mutactwo i Bestia Reiku, co tak niszczycielsko wpływa na handel, nie będą w końcu wyplenione.. I tak dalej... – westchnął. – Prawdopodobnie miną lata zanim rozsądnie będzie mnie stać, aby wam zapłacić.





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 20-10-2014 o 08:31. Powód: niektóre literówki
Campo Viejo jest offline