Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-10-2014, 08:57   #261
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
NORA ROBINSON

Nora biegła przed siebie, najszybciej jak potrafiła w takich warunkach.
Ogłuszający huk tsunami docierał do uszy Nory, niczym ryk wściekłej, żarłocznej bestii. Coraz bliżej i bliżej. Wydawało jej się, że czuje podmuch wiatru za swoimi plecami i pierwsze krople wilgoci, ale to zapewne wyobraźnia płatała jej figla.

Mackowate stwory, poza kilkoma sztukami ochraniającymi odwrót zdążyły wejść promień światła.

Czy to szczęście, czy przyzwolenie ze strony tych dziwacznych istot, czy też inne względy spowodowały, że Norze udało się wskoczyć w jaskrawe, oślepiające światło.

Poczuła, że unosi się w górę. Jakby dostała skrzydeł.

Przez rozmazaną falę niebieskawego światła ujrzała ocean, otaczającego go wzniesienia, szerokie równiny, z których w przestworza startowały dziesiątki, jeśli nie setki powietrznych okrętów.

A potem ujrzała potężną masę brudnej, spienionej wody, pędzącą w ich stronę. Nie potrafiła ocenić jej wysokości, ale … ściana tsunami musiała być mierzona kilometrami! Szybkość, z jaką woda parła naprzód powodował oszołomienie.

Obok Nory wznosiła się w powietrze mackowata istota. Jedyne oko, osadzone w plątaninie zwinnych odnóży, wpatrywało się w byłą aktorkę. Co myślała kreatura? Czy uznała ją za zagrożenie? Czy wręcz przeciwnie?

Nagle znalazła się w rozległej, okrągłej komorze ze stali i czegoś, co mogło być szkłem, ale wyglądało na dużo trwalszy materiał. Roiło się tutaj od tych obcych stworzeń, które otaczały teraz Norę ze wszystkich stron. Kobieta czuła ich zapach – dziwny, obcy – niczym polaczenie woni octu z delikatną nutą jakiegoś piżma.

Świecące oczy stworzeń zwróciły się w stronę Nory. Potem poczuła szarpnięcie i przez przeźroczyste okna ujrzała, że statek powietrzny, a może nawet kosmiczny, ruszył w górę, nabierając prędkości.

Udało się jej! Udało!

I wtedy coś szarpnęło lecącą maszyną, a wokół nich zrobiło się ciemno.
To była woda! Fala tsunami uderzyła w nich, nim zdołali wznieść , się na bezpieczną wysokość. Statek kosmiczny stracił sterowność, i Nora –podobnie zresztą jak reszta istot na jego pokładzie – poszybowała w stronę najbliższej ściany zderzając się z miękkimi, gumiastymi ciałami obcych stworzeń.

W pewnym momencie usłyszała potworny huk – to kadłub latającej maszyny pękł pod naporem wody – i poczuła, że spada gdzieś w dół.


CARRY MAY, EDWARD TAKSONY, ROBERT TRAMP

To był szaleńczy plan. Zdawali sobie z tego sprawę. Ale innego planu nie mieli.
Stawiali wszystko na jedną kartę, ale nie mieli innego wyjścia.

Edward ruszył pierwszy. Szybko się okazało, że woda jest za płytka, by miał w niej szansę zanurzyć się tak, by podkraść się niezauważonym do odprawiających rytuał stworów. Jedyne, co mógł zrobić, to czołgać się w niej, niczym błotny żółw. Poza tym w wodzie znajdowały się ciała. Sporo ciał, najwyraźniej przyszpilonych do pokładu jakimiś gwoździami czy czymś podobnym. Było ich tyle, że woda była wręcz czerwona od ich krwi.

Stworzenia ustawione były tak, że nie było sposobności podkraść się do nich niezauważenie. Ale jednak …udało się!

Edward zakradł się za plecy jednego z nich wyprowadzając swoje mordercze uderzenie. Ostrze noża podarowanego przez Paavo przecięło twardą, gadzią skórę z nadspodziewaną łatwością. Z rany wystrzelił … kwas. Taksony zawył z bólu, czując, jak żrąca substancja przeżera mu się przez miękką tkankę dłoni, w której trzymał broń!

Robert zaatakował drugiego z wężowych kapłanów, – bo właśnie tym były te stworzenia. Nie próbował jednak ataku na gardło, zdając sobie sprawę z niedoskonałości swojej osoby do takich działań, lecz najzwyczajniej w świecie, pchnął zajętego inkantacją czarnoksiężnika w plecy. Ostrze broni weszło równie gładko, aż po rękojeść. Kiedy wyciągnął broń, by zadać kolejny cios, z rany wystrzelił strumień kwasu, zalewając klatkę piersiową i ramiona człowieka. Robert upadł na ziemię wyjąc z bólu.

Carry skoczyła w stronę dymiącej „róży”, jak nazywał dziwną kulę Paavo. Z bliska faktycznie przedmiot przypominał jakiś kwiat zrobiony z nakładających się na siebie warstw kryształu i smug cienia. Narzuciła na kryształ bluzę podarowaną jej przez Edwarda, lecz kiedy tylko materiał dotknął „róży” zmienił się w coś, co przypominało fragmenty popiołu, które niewidzialna siła pociągnęła gdzieś górę, aż znikły.

Obok dziewczyny wrzasnął z bólu Robert, a jego krzyk dopełnił ryk Edwarda.
Nie miała zbyt wiele czasu. Nie miała zbyt wiele alternatyw. Wahając się jedynie przez ułamek sekundy, czując że tak trzeba właśnie zrobić, chwyciła czarną kulę własnymi rękami.

Kiedy tylko jej palce zanurzyły się w ciemności otaczającej pradawny kryształ wszystko wokół … zastygło w miejscu, jakby czas zwolnił do jakiejś absurdalnie wolnego tempa.

Carry widziała Roberta, który przewracał się do wody. Jego twarz wykrzywiał grymas nieludzkiej męki, pierś dymiła od zżerających skórę kwasów. Widziała padającego w wodę człowieka – węża, i zieloną strugę kwasu rozbryzgującą się wokół. Krople żrącej substancji wydawały się wisieć powietrzu, niczym toksyczne klejnoty rozrzucone ręką niesfornego dziecka. Widziała Edwarda, z którego dłoni spływały kawałki mięsa i odpadały kości. Taksony zginał się w pół, nie potrafiąc zapewne powstrzymać bólu, jaki musiał odczuwać. Ujrzała, jak wężowy człowiek z przeciętym gardłem pada w bok, prawie dotykając wody.

Ujrzała też, jak wahadłowe drzwi, którymi się tutaj dostali poruszają się wpuszczając do środka potworne bestie – krzyżówki humanoidów i rekinów. Wygłodzone drapieżniki przyszły na żer!

I nagle wszystko znikło. Jadalnia załogi, mężczyźni z którymi dzieliła ten koszmar, wężowi ludzie, rokea -–rekinie hybrydy. Wszystko! Została sama z czarną kulą w rękach.


CARRY MAY

Nagle przestrzeń wokół Carry wypełniły kształty.

Znajdowała się pod wodą! Tego była pewna! W czymś, co wyglądało, jak zatopiona dżungla.

W jakiś niepojęty sposób jednak nie topiła się. Może to była sprawa serca, które trzymała w dłoniach. Tak! Serca!

Kryształ nie był niczym więcej, niż sercem potężnej istoty, niegdyś wielbionej na Ziemi, jako bóstwo wszechmocne, okrutne, lecz sprawiedliwe. Jego imię przypominało syk, jaki wydobywał się z potężnej gardzieli i Carry nie była go w stanie powtórzyć, lecz którego świadomość uzyskała w tym dziwnym, zatopionym miejscu.

Przed nią pojawiła się jakaś postać w szatach z kapturem, a kiedy odrzuciła nakrycie głowy, Carry ujrzała człowieka – węża.

- A więc ty trzymasz klucz do naszego ocalenia w rękach i od twoich decyzji zależy los miliardów istnień – odezwało się stworzenia, a Carry zrozumiała, czyje serce trzyma w swoich dłoniach.

To był bóg! Potężna, pradawna siła, której kształt uformowało wyobrażenie wiernych. To jego chcieli przyzwać wężoludzie. To on był odpowiedzialny za śmierć i cierpienia ludzi na okręcie.

Bożek machnął dłonią i nagle w wodzie, przed twarzą Carry pojawiły się obce światy. Z początku widziała je jako planety orbitujące wokół nieznanych słońc. Potem jednak ujrzała szczegóły. Planet było pięć i wszystkie umierały. Jedna pogrążyła się w tysiącletnim mroku – tą dziewczyna znała. Była tam. Pośród dżungli, które miały przestać istnieć. Druga rozpadała się od środka – potężne wulkany wyrzygiwały z siebie kłęby dymu i ognia, który pochłaniał świat i próbujące na nim przetrwać dziwne, sześcionożne istoty. Na trzecim zagładę przynosiła kometa, na czwartym – tsunami, na piątym – zlodowacenie. Wszędzie obce istoty próbowały przetrwać imając się różnorodnych sztuczek: budując schronienia, statki, które miały unieść je w kosmos, czy czegoś, co można było nazwać magią.

- Trzymasz los tych światów w swoich rękach, ludzka istoto. Kiedy oddasz mi serce, dokonam ocalenia tych wszystkich światów i zamieszkujących je stworzeń. Wtedy jednak wszyscy na pokładzie „DESTINY” zginą. To ich przeznaczenie. Ofiara, jakiej potrzebuję, by mieć siłę zrobić to, o co poprosili mnie moi wyznawcy. Powiedz, czy to nie jest godna śmierć. Śmierć która ocali miliardy innych żyć?

Oczy mężczyzny zalśniły dziwnym blaskiem.

- Możesz je też zniszczyć. Dosłownie. Mój los jest w twoich rękach. Podczas rytuału, ja i moi wyznawcy jesteśmy bezbronni. To dlatego zdecydowali się zmienić swoje ciała w te pełne kwasu pułapki. Jako ostateczna linia obrony, gdy strażnicy zawiodą, tak ja teraz.

Pradawny byt spojrzał na nią, a ona – tracąca wzrok dziewczyna – poczuła siłę tego spojrzenia. Nie zmuszał jej do niczego. Pozostawił jej wybór, wyciągając dłoń w stronę Carry. Czekając, czy odda mu serce, czy też zrobi coś innego.

Czas zatrzymał się w miejscu. Dosłownie. Wszystko było teraz w rękach młodej, ślepnąc ej dziewczyny. Losy załogi i pasażerów na szali z losami nieznanych jej miliardów bytów. Wybór podobny do tego, jakiego dokonała w starożytnej świątyni.

Wydawało się, że światy wstrzymały oddech...
 
Armiel jest offline