Drzwi do karczmy trzasnęły domknięte przeciągiem, w międzyczasie swego otwarcia, jęzorem wichru zamiatając w środku kłębem mroźnego powietrza z setkami wirujących płatków śniegu. Ogień w kominku przygasł, by po chwili buchnąć ze zdwojonym wigorem, żarliwym skwierczeniem liżąc polana. Przy barze stała w oprószonym śniegiem czarnym płaszczu podróżnym, wysoka postać. Przybysz po zdjęciu kaptura odsłonił hebanowe, lśniące włosy tak komplementujące alabastrową cerę wysmukłej twarzy o szlachetnych rysach, wykutych niczym z kamienia dłutem starożytnego mistrza na podobieństwo zapomnianych bogów.
Mężczyzna nieśpiesznie zdjął czarne rękawice, nie zwracając uwagi na patronów karczmy. Kilka sekund wcześniej wystarczyło, by wiedział wszystko czego potrzebował oceniając przybytek i jego gości.
- Grzanego wina gospodarzu. – powiedział melodyjnym głosem, ni to pogodnie, ni smutno, ot tak naturalnie i choć wcale głośno, to wystarczająco, aby każdy to usłyszał wyraźnie. - I pokój z oknem na północ. – utkwił czarne jak noc oczy w karczmarzu.
Zajął miejsce na stołku barowym czekając na zamówienie. Przez zaparowaną szybę upstrzoną wzorami mrozu od zewnątrz, posłał przeciągłe spojrzenie w noc, górującemu w oddali górskiemu szczytowi. Spod poły płaszcza wystawała pięknie, acz oszczędnie zdobiona, by nie rzecz skromnie, pochwa wielkiego miecza.
- Jak cie zwą panie? – zapytał gospodarz położywszy klucz przy dymiącym dzbanie wina.
- Feamen.
- Witaj w Ostatniej Karczmie. Córa ma nagrzać łoże? Rozpalić w kominku?
- Poradzę sobie. – nie patrzył już na człowieka, dotykając elfimi wargami gliniane naczynie.