Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-10-2014, 08:25   #1
Sayane
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Arrow [D&D 3.5 FR] Polowanie



- Chędożone orki, gobliny ich mać!!! - Warknął Hardul, burmistrz Termalaine, który przejął ten urząd po zabitym w zeszłorocznej wojnie Agorwalu. Wraz z Lacem siedzieli w gospodzie "Drewniana Belka", pustej o tej porze dnia. - Już trzecia grupa myśliwych przepadła, o drwalach czy durnych łowcach skarbów nie wspominając. Mam dość jęczenia bab i sierot pod moimi drzwiami; oszaleć można! Nawet moja własna baba dupę mi truje… Ledwie odbudowaliśmy miejskie mury; nie mam złota by zbrojnych w tundrę słać! - pieklił się. - Zresztą kto by tam chciał iść jak lato w pełni i na łodziach dziesięć razy tyle zarobić można.
- Wieść po karczmach roześlij; na słupie przybij - mruknął Lace, kapitan miejskiej straży, flegmatycznie sącząc gęste piwo, które spływało mu po brodzie. - Pełno tam luda, który mieczem czy magią robić umie, a bez wojny żyć nie ma z czego. Najmiesz ich i za pół darmo. Ominą las, pójdą Bremeńskim Przejściem w stronę Kopca Kelvina i dalej, i sprawdzą co i jak. Pewnie to żadne tam orki - o tej porze roku? Raczej jakieś wściekłe yeti czy inna gadzina, co się przez zimę padliną z wojny żywiła i w ludzinie rozsmakowała się ponad miarę. Pójdą, ubiją, przyjdą… A jak nie wrócą, to przynajmniej żadna baba ci pod progiem nie zapłacze, bo tacy rzadko rodziny mają.
- Mówisz?
- Mówię - potwierdził Lace i dolał sobie piwa.




Dolina Lodowego Wichru, Lonelywood
15 Kythorn (Zielone Trawy), 1358 DR, Roku Cieni
Trzeci dzień wędrówki; wieczorny popas

Niespełna pół dekadnia później uzbrojona po zęby grupa, wiodąca na postronkach dwa muły z przytroczonymi do siodeł namiotami, workami z zapasami i paszą wędrowała wzdłuż Lonelywood, by potem skierować się na kamienistą drogę prowadzącą na drugą stronę Kopca Kelvina, gdzie w jaskiniach i parowach kryły się często zielonoskóre paskudy.

Kinbarak maszerował przez wykroty. Znów na orki, choć zwykle unikał takich zleceń jak ognia. Ale głód zajrzał do brzucha - raz, drugi, dziesiąty - i nie mógł już wybrzydzać. “Ale nie na rzeź”, powtarzał sobie. Rozkaz był jasny: znaleźć i w miarę możliwości wyeliminować zagrożenie lub wrócić z wieścią. Mieszkańcy Dziesięciu Miast nie byli mściwi. Nie byli idealistami. Byli konkretni. Praktyczni. Taki charakter wyrabiała specyfika ludności Dekapolios i klimat Doliny Lodowego Wichru. Żyj i daj żyć innym - póki nie wchodzą ci w drogę. Ukarz zbrodniarzy - nie całe plemię, inaczej ludzie i nieludzie trwaliby tutaj w wiecznej wojnie. Nie było odpowiedzialności zbiorowej; widział to na przykładzie tutejszych barbarzyńców. Pięć lat temu wróg, teraz sprzymierzeniec - jeśli o przymierzu można było mówić w stosunku do wiecznie skłóconych osad rozsianych po mroźnej tundrze.
Brakująca ręka swędziała. Zignorował to, skupiony na własnych myślach. On nie szedł na rzeź, ale pozostali? Ta lalkowata rycerka, którą często widywał na ulicach? Symbol bóstwa dumnie kołysał się na zbroi. Z tego co słyszał była jedną z tych nawiedzonych - pomagała każdemu bez wyjątku (czy tego chciał czy nie), wymachując mieczem, medalionem lub złotem w zależności od potrzeby. Co ona zrobi? Wybierze większe czy mniejsze zło? A gnom, który gadał tak intensywnie, że nie wiadomo było kiedy oddycha? A ta ruda kurwa Beshaby? O barbarzyńskim wielkoludzie nie wspominając, ale ten pewnie zrobi co się mu rozkaże. Kinbarak maszerował, z całych sił starając się skupić na tu i teraz.

Cała drużyna stanowiła dość osobliwą zbieraninę, Lena musiała to przyznać. Przed wyruszeniem w drogę młoda paladynka zasięgnęła języka u dowódcy straży oraz paru znajomych osób z Termalaine. W końcu do tej pory zawsze walczyła ze Złem w dobranych, zaufanych oddziałach, a teraz musiała poradzić sobie z tym co jej Bóg dał. Dyskretnie zerknęła po towarzyszach. Tundar Półgigant, trzydziestokilkuletni wojownik był jej znany ze słyszenia - dzielnie walczył w wojnie z Reghedczykami pięć lat temu i choć marnował życie przepijając kolejne wypłaty w karczmach to zapewne i tym razem sprawdzi się w walce. O wyznawczyni Pani Zagłady, Belisarze Bearbae słyszała od mieszkanek miasta dużo dobrego, mimo że prowadzenie się ognistowłosej kobiety najwyraźniej pozostawiało wiele do życzenia. Sarga znany był z tego, że swoimi czarami zauroczył jednego z wrogich dowódców Kesllera przyczyniając się do rozgromienia sporego oddziału orków w zeszłorocznej wojnie, choć słuchając nieprzerwanego strumienia przechwałek gnoma paladynka miała pewne wątpliwości co do przedstawionej wszystkim wersji wydarzeń. Grisha “Kinbarak” Vovilicz… Ponoć był wojakiem, na którym można było polegać. Ponoć znał się nawet trochę na magii. Ponoć stracił rękę walcząc z orkami, choć mimo to jakimś cudem radził sobie walcząc długim toporem. Lena słyszała o nim wiele dobrego, lecz mimo to przechodziły ją nieprzyjemne dreszcze gdy patrzyła na tego rosłego mężczyznę z dziwnymi zielonkawymi naroślami na niemal łysej czaszce. Podobne odczucia miała gdy spotykała na swej drodze bezbożników, heretyków lub istoty szemranej prominencji. Niby nie miała się do czego przyczepić, lecz instynkt podpowiadał jej, że powinna mieć Grishę na oku.

Podróż mijała spokojnie; większość drapieżników omijała groźnie wyglądającą grupę. Od Lace’a i burmistrza otrzymali dwa muły - z zaznaczeniem, że to własność miasta i mają do miasta wrócić - oraz prowiant na dekadzień w ramach zaliczki. Cały ekwipunek musieli nabyć sami, lecz było to normalne. Informacji również nie otrzymali wiele. Ludzie znikali bez wieści w okolicach Przejścia Bremeńskiego; pojedyncze zaginięcia były normalne, lecz te zdarzyły się w zbyt krótkim czasie by mogły być przypadkiem. Choć trzeba było przyznać, że czasy były niespokojne. Zeszłoroczna wojna, nieoczekiwane nawet przez najtęższe głowy zaćmienie słońca pierwszego dnia Tarsakh i późniejsze fale nieumarłych, które dzień za dniem atakowały Dolinę mocno nadszarpnęły zasobami oraz pewnością siebie mieszkańców Dekapolis. Jednak trzeba było żyć dalej; ludzie, którzy decydowali się sprowadzić na ten kraniec świata trzymali się zwykle życia i własnych domów zębami i pazurami. A jeśli inne pazury próbowały im to wydrzeć… to w tundrę wysyłano właśnie takie zbieraniny śmiałków jak obecna drużyna.

Ścieżka prowadząca wzdłuż lasu była pusta. W pobliżu miasta natrafili na kilka grup myśliwych i drwali, lecz potem w wędrówce towarzyszyły im tylko zwierzęta i ptaki. Co prawda nie ruszył z nimi żaden tropiciel, ale ślad orka każdy głupi potrafił rozpoznać; tak przynajmniej twierdził Hardul. I chyba tak było, bo trzeciego dnia Kinbarak wypatrzył w poszyciu znajome odciski niezgrabnych buciorów. Bestii było z siedem, może dziesięć i wcale się nie kryły. Ślad prowadził na północ i tamże ruszyła drużyna. Wędrówka była monotonna a i nie każdemu chciało się gębę otwierać, zwłaszcza że gnom trajkotał za całą drużynę i przymknął się dopiero przy wieczornym rozbijaniu obozu… a gdy rozpalono ogień zaczął gadać od nowa. Zresztą dużo roboty nie było, a i pogoda dopisywała, zwłaszcza jak na tą porę roku. Co prawda wiatr piździł jak zawsze, ale mrozu ni śniegu już dawno nie było, a deszcz nie padał już od kilku dni. Tundar za to rozmowny nie był, toteż po spożyciu kolacji wyłożył się na ziemi solidnie owijając się kocami. W przeciwieństwie do większości towarzyszy namiotu nie miał i mu to zbytnio nie przeszkadzało. Leżał więc wpatrując się w rozgwieżdżone niebo. Patrzył i patrzył, a gwiazdy były coraz bliżej i bliżej… Otrzeźwił go dopiero przeraźliwy wrzask Sargi. To nie były przedsenne majaki. Gigantyczny księżyc wisiał nad ziemią, a czerwonawe niebo usiane było dziesiątkami… setkami spadających gwiazd.

 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 29-10-2014 o 15:50.
Sayane jest offline