Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-10-2014, 19:03   #167
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WIELEBNY, MORTE

Światło małej latarenki wskazywało im drogę, wyłuskując z ciemności kolejne dziwaczne czaszki. Korytarz prowadził ich niemal prosto pomiędzy szpalerem milczących, ponurych strażników. Puste oczodoły zdawały się spoglądać na nich oskarżycielsko.

Na korytarzu panowała dziwna cisza. Wręcz nienaturalna. Jakby … ktoś wstrzymał oddech w wyczekiwaniu na coś nieuchronnego.

W końcu tunel doprowadził ich do sporej komory czy też bardziej jaskini, tak rozległej, że nie byli w stanie dostrzec jej całości w wątłym ogniku lekarskiej latarenki.

Czując, jak pot spływa im po karkach – bo powietrze w pomieszczeniu było nienaturalnie wręcz rozgrzane – rozejrzeli się wokół. Niewiele jednak dostrzegli, poza ciemnością.

Gdzie jest wampun?

Nagły podmuch wiatru przetoczył się po pomieszczeniu sypiąc obu mężczyznom gorącym piaskiem po twarzach, zasypując oczy i zatykając nosy. Wicher zgasił też wątły płomyk latarenki pogrążając ich w absolutnych ciemnościach. Obaj zaczęli gwałtownie kaszleć, próbując pozbyć się piasku.

I wtedy otoczyło ich światło – ciepłe płomienie pochodni zatkniętych w ścianach.

Stali zdezorientowani pośrodku dużej sali w której … ukrywały się dziesiątki kobiet i dzieci. Wszyscy mieli czerwoną skórę, czarne włosy i wystraszone twarze. Pomiędzy ludźmi dostrzegli też pokraczne potwory, które zaatakowały ich przy pueblo. Wszyscy patrzyli prosto na ich trójkę z wyraźnie przestraszonymi twarzami.

Gdzieś z głębi korytarza, którym przed chwilą szli dało się słyszeć dzikie wrzaski, szczęk broni, huk wystrzałów – najwyraźniej pod ziemią trwała jakaś bitwa!



REED, HARRIS

Rozstali się i trzymając się pod ramię, szli przez kręty, wijący się niczym wąż korytarz, szybko tracąc z oczu nikłe światełko oznaczające położenie Wielebnego i Morte.

Tunel ozdobiony wężowymi motywami wyrytymi prosto w piaskowej skale, doprowadził ich do kolejnej „pieczęci” i schodów prowadzących spiralnie w dół. Jeszcze niżej, wydawać by się mogło, że do samego serca piekieł.
Stopnie były na tyle szerokie, że nadal mogli iść razem, trzymając się pod rękę. Jak para na salonach, a nie dwójka przerażonych ludzi wrzuconych w wir niecodziennych, strasznych wydarzeń.

Po przejściu trzydziestu schodów usłyszeli przed sobą dziwne dźwięki. Brzmiały, jakby ktoś wygrywał dziki, niepokojący rytm na wielkie, prymitywnej grzechotce. Nie wiedzieć dlaczego od razu wyobraźnia podpowiedziała im widok wielkiego grzechotnika zaczajonego gdzieś ciemnościach, przed nimi.

Instynktownie zwolnili kroki, ale nie zawrócili.

Aż w końcu, po przejściu co najmniej kolejnych trzydziestu stopni, stanęli w wejściu do dobrze oświetlonej, okrągłej jaskini.

To, że powstała ona w wyniku oddziaływania sił natury było jasne od pierwszego rzutu okiem na układ ścian/ To, że ludzkie ręce ukształtowały ją na swoje potrzeby, też było oczywiste.
Ściany pieczary wypełniały liczne nisze – wgłębienia przypominające krypty. Już z daleka widzieli węże wylewające się serpentynami cielsk z owych dziur.

Na środku jaskini stał … Harper.

Otaczała go czerwona, iście piekielna łuna, jakby Dziki Diabeł płonął w ogniach piekieł, jednak nie dostrzegali dymu. Red Harper był dużo większy, niż powinien. Mierzył dobre dwa i pół, a ramiona rozłożone niczym krzyż miały znacznie większą rozpiętość, niż u ludzi. W prawej ręce Harper trzymał szablę o dziwacznym, falistym kształcie. Broń przypominała węża zakutego w stal przez zręcznego zbrojmistrza. W blasku otaczających Harpera płomieni szabla wydawała się być wręcz żywym gadem, który zastygł na moment nieruchomo. W lewej ręce bandyta trzymał złotą statuetkę – jedną rzeczy znajdującej się na liście skradzionych z banku w miasteczku Artesia. Statuetka stylizowana była w … jakże to oczywiste … grzechotnika lub innego węża.

Twarz Harpera zwrócona była w stronę wejścia, lecz bandyta miał zamknięte oczy i raczej nie widział pary, która stanęła w tunelu. Dziki Diabeł wykrzykiwał coś w nieznanym im języku, a jego głos brzmiał władczo i zdecydowanie, jakby wydawał rozkazy.

U jego stóp pełzały grzechotniki! Setki grzechotników! Oplatały swoimi łuskowatymi ciałami nogi bandyty, aż po kolana, unieruchamiając go w swoich splotach. Otaczały go szerokim na dobre dwa kroki rozlanym kordonem wężowych cielsk.

To właśnie ich ogony wydawały się wygrywać ten rytm, który słyszeli schodząc po schodach. Jak to jednak było możliwe, że setki gadów poruszało swoimi grzechotkami ten sam rytm, tak idealnie zgrany, jakby w powietrzu rozbrzmiewały nie setki małych, lecz jedna wielka grzechotka?!



PRICE

Biegł na ślepo czując, jak ostre zęby grzechotników przebijają mu skórę na dłoniach, którymi wyszarpywał je z kieszeni.

Serce dudniło mu dzikim rytmem, niczym pradawny bęben pod ciosami szalonego bębniarza.

Ręce płonęły mu żywym ogniem.

Dusił się.

Z trudem łapał oddech w obolałe płuca.

Zachwiał się raz, drugi, trzeci, ale biegł dalej, aż w panice zderzył się z jakąś ścianą. To go oszołomiło na chwilę.

Kiedy się ocknął czuł, że nie jest sam. Że coś pochyla się nad nim, niczym całun śmierci.

Po chwili wiedział już, co!

Krzyk poniósł się krótkim echem po korytarzu, a potem urwał się gwałtownie, kiedy monstrualna, wężowa paszcza pochłonęła nieszczęsnego Price’a.



OLSEN

Posłuchał ich, kiedy zostawili go samego w ciemnościach. Zbyt zagubiony i przerażony, by protestować. Pozostawili zabierając jedyne dwa źródła światła, bo przecież swoje zapałki bankier oddał wdowie Reed. Zostawili i posłali w ciemność korytarzy – pewnie po to, by zginął.

Oszołomiony Olsen przecisnął się przez wąski korytarz, macając drogę przed sobą wyciągniętą dłonią.

Zagubiony, przerażony, złamany.

Dopiero po chwili uświadomił sobie, co zrobił i w jak beznadziejnym położeniu się znalazł. Odwrócił się z powrotem, ale zaraz trafił ręką na ścianę. W panice szukał drogi powrotnej, lecz nie bardzo wiedział, gdzie jej szukać. Obracał się jedynie w kółko – przynajmniej takie odnosił wrażenie.

Nagle, gdzieś niedaleko od Olsena rozległ się krzyk. Paniczny, urwany wrzask.
Bankier nie był pewien, ale wydawało mu się, że wie, kto krzyczał. Price!

Tylko, co on – u licha ciężkiego robił w podziemiach.

Po chwili Olsen usłyszał jednak coś jeszcze. Odgłos mlaśnięcia i szurania, jakby coś potężnego przeciskało się z trudem przez wąskie tunele.

Spanikowany Egon nie był pewien, czy to coś pełznące w ciemnościach oddala się, czy wręcz przeciwnie – zbliża. Dźwięk dziwnie roznosił się przez podziemia.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 28-10-2014 o 19:06.
Armiel jest offline