OLSEN
Ucieczka przez ciemność była czystym szaleństwem. Egon Olsen pędził przez pogrążone w ciemnościach jaskinie nie mając pojęcia dokąd zmierza i gdzie się znajduje.
Zagubiony. Samotny. Posiniaczony i podrapany.
Bał się. Nigdy w życiu tak się nie bał, jak teraz. Nawet gdy w drodze do Ameryki chwycił ich na Atlantyku potężny sztorm i myślał, że za chwilę umrze pochłonięty przez rozszalały żywioł.
W pewnym momencie bankier zahaczył o coś nogą i wywalił się na ziemię, boleśnie obijając kolana i zdrapując skórę na łokciach.
Nie miał sił by wstać, więc uciekał dalej, na czworakach jak zagubione niemowlę. Byle dalej od pełzającego w mroku potwora.
I nagle zobaczył światło!
Pochodnię! Gdzieś w oddali, pośród ciemności, świecił się wątły, rozkołysany płomień, a jego widok był dla Olsena niczym objawienie.
Podniósł się, pobudzony nową nadzieją i ruszył w stronę pochodni, aż w końcu upewnił się, że nie jest ona złudzeniem. Leżała na korytarzu, dopalając się. Porzucona i niepotrzebna, jak on sam.
WIELEBNY, MORTE
Byli Indianami, którzy bronili kobiet i dzieci. Byli wojownikami, którzy walczyli o bezbronnych bliskich. Kilka chwil później dowiedzieli się, kim są napastnicy.
Do sali wpadli zakuci w stal żołnierze w charakterystycznych zbrojach konkwistadorów. Stal ociekała krwią, podobnie jak broń. Żołnierze wyglądali niczym demony wojny.
Żabopodobne stwory, ostatnia nadzieja plemienia na powstrzymanie wrogów, niespodziewanie uciekły. Cofnęły się w ciemność jaskini, znikły pośród mroków i cieni zalegających w jej najodleglejszych zakamarkach. Porzucili swoich ludzkich sprzymierzeńców. Swoim młodszych braci!
Wielebny i Morte czuli z tego powodu nie tyle żal, co gniew i smutek.
Pierwsza linia indiańskich obrońców rzuciła się na okute żelazem demony i zginęła. Obcy zabijali szybko i skutecznie, jak myśliwi nawykli do rzezi.
Winehaw i Komanaw wiedzieli, że podzielą ich los i wtedy ujrzeli jego.
Przywódcę obcych najeźdźców.
To był Red Harper!
Widok znajomej twarzy bandziora w stroju konkwistadora obudził zarówno gniew Indian, jak i Wielebnego i Morte’a. Winehaw i Komanaw skoczyli na wroga jednocześnie.
- Hernando de Alarcón! – jakiś z konkwistadorów zasłonił dowódcę przed atakiem. Przyjmując cios siekierki na szeroką szablę.
Huknęły dwa strzały – jeden za drugim i obaj Indianie padli z dziurami po kulach w piersiach. Nim zdążyli skonać rozjuszeni konkwistadorzy rzucili się na kobiety i dzieci. Powaleni wojownicy usłyszeli jeszcze, jak Harper wydaje rozkazy.
- Dzieci zabić! Kobiety zgwałcić! Należy się wam odrobina rozrywki! Lecz potem też pozabijać!
- Tak jest, senior Alarcón.
Red Harper stanął nad Wielebnym i spojrzał w oczy konającego Indianina, a potem dobił jednym szybkim, śmiertelnym sztychem prosto w serce.
- Dla mojego pana, Yiga. Wielkiego Węża pożerającego dzieci nocą.
Następnie konkwistador przeszedł do drugiego z Indian i dobił takim samym, pewnym pchnięciem.
* * *
Wizja znikła tak samo niespodziewanie, jak się pojawiła. Morte i Wielebny znów stali w opuszczonej komorze, w której spadła na nich wizja.
Podmuch wiatru rozwiał jednak piasek, którym pokryta była komora i ujrzeli, że podłogę zawalona jest kośćmi. Wymordowani mieszkańcy puebla pozostali tam, gdzie dosięgnęły ich mordercze ciosy konkwistadorów. Nawet kości Winehawa i Komanawa, których los i wspomnienia przez chwilę mieli okazję doświadczyć.
Lou Zephyr też tam była. Stała koło szkieletu leżącego pod jedną ze ścian jaskini. Ciało dziewczyny otaczała zielonkawa poświata, jakby wydzielało z siebie dziwaczny dym, a cień rzucany przez dziewczynę nie był cieniem kobiety, lecz mężczyzny z piórami wplecionymi we włosy.
Wukoputwii trzymał coś w ręce. Krótką włócznię, która wydawała się być w połowie dymem w połowie bronią. Obaj rewolwerowcy ujrzeli, że drzewce oplata pas z czarnych i czerwonych paciorków.
Wampum, którego szukali.
Indianin powiedział coś gniewnym tonem i nim oszołomieni Morte i Wielebny zdążyli dojść do siebie po wizjach, jakich doświadczyli przed sekundami, Lou Zephyr jednym pewnym ruchem wbiła sobie ostrze włóczni w podbrzusze.
Dopiero krzyk dziewczyny i jej upadek na ziemię wyrwał obu mężczyzn z tego dziwnego odrętwienia. Tego półsnu.
- Krew z jego krwi – usłyszeli szept Wukoputwiego. – Teraz macie szansę go powstrzymać, nim dopełni rytuału i powróci do piekieł.
REED, HARRIS
Wdowa Reed przełknęła ślinę w wysuszonym gardle i weszła do jaskini dając szansę Harrisowi, by zajął pozycję za plecami Harpera.
- Harper! – krzyknęła by zwrócić uwagę Dzikiego Diabła.
Ten otworzył oczy, w których płonęły ognie piekieł i spojrzał prosto na kobietę.
- Pani Reed – usłyszała swoje nazwisko wysykiwane przez setki węży. – Nie powinno tutaj pani być, ale skoro już pani przyszła, zapraszam.
Wdowa Reed poczuła, jak jakaś nieznana siła wypełnia jej ciało. Wbrew swojej woli ruszyła w stronę kłębowiska węży opasającego Harpera, z którego wysuwały się pierwsze łby grzechotników.
Przyczajony po drugiej stronie pomieszczenia Harris wymierzył i strzelił.
Kula przeszyła tą rękę Dzikiego Diabła, w której trzymał statuetkę, dziurawiąc ciało Harpera w połowie drogi od nadgarstka do łokcia. Statuetka upadła na ziemię, prosto pod nogi bandyty, w kłębowisko grzechotników.
Z gardła bandyty wyrwał się okrzyk bólu i gniewu!
Harris strzelił ponownie, celując w głowę, ale Harper odwrócił się w jego stronę gwałtownie i kula przeleciała obok jego głowy.
Dziki Diabeł wydał z siebie przeciągły syk.
- Yigu! Wzywam cię!
Kłębowisko u jego stóp zadrgało, wypiętrzyło się i po chwili pomiędzy bandytą i Harrisem pojawiła się uformowana z węży ludzka sylwetka, podobna do tej, którą pierwszy raz ujrzeli w wejściu do budynku. Konstrukt ów ruszył w stronę mężczyzny, a wdowa Reed poczuła, że znów odzyskała kontrole nad własnym ciałem. Znajdowała się w połowie drogi pomiędzy wejściem do jaskini, a samym Harperem.