Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-11-2014, 09:16   #180
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


EPILOG



Muzyka w saloonie przyjemnie wypełniała uszy słuchaczy, chociaż mało kto w tej chwili wsłuchiwał się w jej dźwięki. Czterech mężczyzn grało w pokera przy stoliku w rogu sali. Przed nimi piętrzyły się stosy monet i lśniły wyłożone na blat stolika rewolwery. Przy innych stolikach inni bywalcy tego przybytku niewyszukanych przyjemności upijali się do nieprzytomności lub obściskiwali na kolanach chętne panienki od madame Butterfly. Ludzie śmiali się rechotliwie, przekrzykiwali wzajemnie, domagali następnych kolejek.

Tylko przy jednym stoliku stary mężczyzna w zniszczonym kapeluszu, którego nie zdjął nawet w saloonie, kończył swoją opowieść, którą słuchała garstka słuchaczy zmożonych późną porą i wypitą whiskey.

- I co było dalej? Jak skończył się ten atak na Dzikiego Diabła?

Stary gawędziarz popatrzył wymownie na pustką szklaneczkę stojącą przed nim na blacie, niczym oskarżenie w stronę publiczności. Jeden ze słuchaczy, pół krwi Meksykanin w szarym trenczu i długich, zwisających wąsiskach zdobiących jego brązową twarz dolał starcowi alkoholu. Ten chwycił szklaneczkę w poznaczone plamami wątrobianymi ręce i szybko pochłonął zawartość. Westchnął zadowolony i wrócił do swojej opowieści.

- Harris i Morte odciągali uwagę potworów chroniących Dzikiego Diabła, wykrzykując i robiąc tyle zamieszania, ile tylko byli w stanie. Harris nawet posłał kulkę w stronę odprawiającego swoje czary Harpera, lecz bez skutku. Chciał jedynie skupić uwagę piekielnika na sobie. W tym czasie Wielebny przemknął się bokiem. I wtedy został zdradzony.

- Jak to zdradzony? Przez kogo? Któryś z jego kompanów w końcu uciekł, prawda? – zapytał wąsaty Meksykanin.

Stary spojrzał na niego z niechęcią.

- Nikt z nich by nie uciekł. To byli twardzi ludzie. Mężczyźni i kobieta. Wszyscy, co do jednego.

- Więc kto zdradził? Nie rozumiem.

- Zdradził ich Wukoputwii – wyjaśnił opowiadający historię. – I ta zdrada kosztowała ich życie.




Wielebny biegł szerokim łukiem, podczas gdy Harris i Morte skupiali na sobie uwagę węży i samego Harpera. Kiedy uznał, że już czas ruszył do szarży, mierząc ostrzem dziwnej włóczni w bok Diabła. I wtedy poczuł, że nie jest w stanie zapanować nad własnym ciałem, jakby ktoś inny, coś innego, chwyciło go w niewidzialne pęta i ciągnęło gdzieś w stronę, w którą nie do końca chciał podążać.

Szabla Harpera wykonała pionowe uderzenie spadając na bark Wielebnego z góry.

Widzący to z boku Morte, opędzający się przed konglomeratem węży, jak i Harris krzyknęli w rozpaczy, lecz Wielebny nie krzyknął, mimo że z rany bryznęła czerwienią krew. Nie zważając na potężną ranę, niczym mityczny heros, Wielebny pchnął włócznią prosto w bok Harpera.

Dziki Diabeł wrzasnął. Ziemia pod jego nogami rozbłysła i rozpadła się na kawałki otwierając … czeluść. W jedno uderzenie serca zarówno Rod Harper, jak też Wielebny, znikli w otworzonej otchłani.

W stronę czeluści zaczął wiać potężny wiatr, wpychając do rozwartej ziemi wszystko, co udało mu się wepchnąć. Węże, kamienie, nawet mniejsze ułomki skał. Wokół otworzonej czeluści odpadały kolejne kawałki ziemi, poszerzając średnicę diabelskiej jamy – tych wrót piekieł.

Morte i Harris rzucili się o panicznej ucieczki w górę schodów. Za nimi otchłań pochłaniała kolejne fragmenty podziemi.

Pędzili, jak szaleńcy, pomagając jeden drugiemu, nie zważają c na nikogo, ani na nic. A za nimi podziemia waliły się w huku rozdzieranych skał.
Jakim cudem udało się im wydostać z rozpadających się podziemi pueblo, nie mieli pojęcia. Ale nawet na zewnątrz nie byli bezpieczni. Musieli uciekać dalej, przed rozszerzającą się zagładą.

Cudem dopadli konia Lou Zpehyr, który okazał się dość narowisty, ale chyba zwiedzony wolą ucieczki, pozwolił dosiąść swego grzbietu.

Uciekali dalej, przed furią niszczącą najpierw pueblo, potem całą dolinę, która zapadała się w czeluść ziemi, w przeraźliwych konwulsjach, w huku i tumanach kurzu.

Koń zrzucił ich przed szczeliną w skale, która wydawała się węższa, niż wtedy, gdy przemierzyli ją wchodząc do tej przeklętej doliny. Przecisnęli się przez nią sami, nie mając szans na przeprowadzenie wierzchowca, aż w końcu udało im się wydostać na Messę Diabła. Dosłownie w kilka chwil później ściany wąskiego wąwozu zeszły się ze sobą i przejście znikło. A kiedy spojrzeli na niebo widzieli tylko gwiazdy i pojedynczy księżyc oraz chmurę pyłu, która podniosła się nad pożartą przez ziemię doliną.

Dopiero po kilkudziesięciu minutach obaj mężczyźni podnieśli się na nogi. Dużo starci, niż przed wejściem do doliny, posiwiali, zmęczeni i wyniszczeni w środku, przypominali prawie duchy, niż żywych ludzi. Potępieńców wyplutych przez zaświaty.

Czekała ich kilkudniowa wędrówka przez pustynię – bez wody, z resztką amunicji i terytoria wrogich Indian. Szanse na przeżycie mieli niewielkie.


- Więc jak przeżyli? – zapytał wąsaty Meksykanin.

- A kto powiedział, że przeżyli? – Stary znów zasugerował dolanie kolejki, a jakiś słuchacz skwapliwie skorzystał z tej okazji.

- Inaczej skąd znałbyś tą opowieść? – zapytał szyderczo Meksykanin.

- Wierzysz, że to wydarzyło się naprawdę. Że opowiedziałem wam coś, co naprawdę miało miejsce.

- Znam tą opowieść – wtrącił się inny mężczyzna, podchodzący pod sześćdziesiątkę, ale nadal elegancko ubrany i mimo wieku, spoglądający bystro na ludzi wokół niego. – Wiem, że piętnaście lat temu z Atresi w Teksasie wyruszyła wyprawa za Rodem Harperem zwanym Dzikim Diabłem, z której wróciło zaledwie sześciu ludzi. Z kilkudziesięciu osób biorących udział w pościgu wróciła ledwie garstka ludzi. Wiem to, bo sam brałem w niej udział.

- Ty? – zaśmiał się ktoś.

- Tak. Skrewiłem wtedy. Porzuciłem swoich kompanów, kiedy sprawy zaczęły się komplikować. Ale potem wróciłem, i to dzięki mnie Morte i Harris przeżyli. Miałem wodę i zapasy. Miałem konie. Miałem kilku uzbrojonych i zawstydzonych ludzi przy boku. Nazywam się Adam Wolf. I kiedyś byłem wielkim tchórzem. To ja po raz pierwszy opowiedziałem tą historię w saloonie w Artresi. Oczywiście nikt w nią nie uwierzył.

- Bo to historia wyssana z palca. Skoro przeżyli tylko Morte i Harris to skąd wiadomo o złocie, które okazało się węzami, o pochodni, która zwabiła Olsena? Przecież nikt z nich nie widział ich śmierci. Nikt z tych, którzy rzekomo przeżyli te niestworzone historie, nie widział jak skały zmiażdżyły Wikebawa.

- Owszem – powiedział rzekomy Wolf. – Nie widział. Ale przecież mogło tak być. Prawda.

- Idź pan, panie starszy, w chuj – odpowiedział pijany w sztok, chudy pijaczek zasłuchany w opowieść o Dzikim Diable. – I daj pan słuchać, jak mądrze ktoś opowiada. A ta dolina, ze złotem … hick – czknęło mu się potężnie - … to nadal tam jest? Szukali jej.

- Owszem – odpowiedział stary gawędziarz. – Ale nikt inny nie trafił już nawet na jej ślad.

- Bo pewnie jej nigdy nie było – powiedział jakiś młody mężczyzna, ledwie po pierwszym goleniu, sądząc po gładkim obliczu.

– Wujku – zwrócił się młodzik do starszego mężczyzny siedzącego pośród słuchaczy. – Obiecałeś mi cipki z salonu madame Butterfly. Nie jestem już dzieckiem, by słuchać bajek.

Kilka osób zaśmiało się rechotliwie.

- To już koniec tej historii – powiedział gawędziarz. – Dziki Diabeł wrócił do piekła, gdzie jego miejsce. Czy osiągnął to, co chciał, nie mam pojęcia.
Ludzie zaczęli się rozchodzić. Ktoś dobrotliwy pozostawił niedopitą flaszkę przed starym opowiadaczem. Ktoś pozostawił kilka dolców. Pozostał tylko mężczyzna, który przedstawił się, jako Wolf.

- Więc teraz tak zarabiasz na życie – Wolf spojrzał na starą twarz gawędziarza. – Opowiadaniem historyjek za kilkadziesiąt centów i kolejkę wódki. Marnej zresztą.

- Wódka, jak wódka – gawędziarz wzruszył ramionami. – Czego chcesz, Wolf?

- Postanowiłem skorzystać z zaproszenia Harrisa, Morte. Zaszyć się w jego posiadłości na stare lata. Właśnie się tam wybierałem, kiedy usłyszałem ciebie opowiadającego tą historię. Może wybierzesz się tam ze mną? Harris na pewno ucieszy się na twój widok.

Gdzieś obok, jakiś gringo zaczął grać i śpiewać.

Morte spojrzał w jego stronę, potarł postarzałą przedwcześnie twarz i dopił wypełnioną bursztynowym płynem szklaneczkę. A potem odpowiedział Wolfowi na jego pytanie.

KONIEC PRZYGODY
 
Armiel jest offline