Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-11-2014, 14:23   #13
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Mimo iż obudził się już dobre pół godziny temu, nadal leżał w łóżku. Rzadko mógł sobie pozwolić na takie lenistwo. A teraz nic nie stało na przeszkodzie, żeby sobie pofolgować. Dzieciaki rączki mają. I uznał, że to pierwszy dzień. Nie będzie im zawracał głowy. Niech się przyzwyczają z nowy miejscem sami ze sobą w swoim zakresie. Przyda im się dziś trochę luzu. A i on choć nadal miał na dziś sporo pracy zaplanowane, to żadna z nich nie była jakaś wyjątkowo pilna. Leżał więc delektując się tym, czym nie udało mu się wczorajszego wieczora. Ciszą... spokojem... rześkim powietrzem... zapachem drewna… słońcem… widokiem… nawet samym faktem, że się wyspał, co z różnych względów było dla niego luksusem. W zasadzie wszystkim i niczym. Czym tylko się dało. Na koniec także, a może nawet na początek, również tym, czym od dawna nie umiał w domu w Chicago…
Leżał i patrzył przez okno za którym szumiały sękate gałęzie zasadzonego tu chyba dawno temu czarnego orzecha.

Gdy schodził na dół po wzięciu niespiesznego prysznica i ubraniu się, Jake’a i Maddie już nie było. Steve chyba właśnie wstawał, bo słychać było jego kroki na górze, a Megan pewnie jeszcze spała po późnym przyjeździe i długiej podróży. Jej motor stał zaparkowany obok Dodga Steve’a. Zszedł do kuchni posilić się resztkami jakie zabrali z szafek i lodówki w Chicago. Kuchnia przywitała go swoim nadal budzącym kulinarny dreszcz rozmachem, oraz zasępionym nad tabletkami Arnoldem. Ojciec może nie wyglądał tak dobrze jak wieczorem, ale i też nigdy nie był skory do okazywania tego co w nim siedzi. A coś takiego jak wczorajsza fascynacja gwiazdami, zdarzało mu się z tego co Daniel pamiętał, niezwykle rzadko. Pewnie dlatego też poczuł się w trudnym do przemożenia nastroju do zagajenia.
Sięgnął do lodówki turystycznej do jakiej zgarnął z szafek trochę suchego jedzenia przed przeprowadzką i wyjął kilka rzeczy… jajka w proszku, suszony bekon w plastrach, tosty… Duża lodówka niestety nadal świeciła pustką. Ale w tej sprawie Jake jeszcze wczoraj zaproponował zrobić zakupy w Plymouth gdzie chciał się przebiec. Przyjął tę propozycję wtedy z zadowoleniem i zaoferował synowi podwózkę z powrotem do domu. Zaproponował ją też z niewymuszonym uśmiechem Maddie, bo dziewczyna burknięciem oznajmiła, że również w planach miała pokręcić się po okolicy, bo może zamiast nudy zeżre ją jakieś dzikie zwierzę. Odpowiedziała jednak, że da sobie radę.
W co nie wątpił. Cała trójka dawała sobie radę.
Wyciągnął patelnię i zaczął przyrządzać jajecznicę. Dla siebie, Megan i Steve’a jeśli tu wpadnie. Ojcu nie proponował. Jedna z tabletek była na cholesterol.
Po chwili odwrócił się do nadal siedzącego przy stole Arnolda wciąż jakby nostalgicznie pochylonego nad lekami. Albo nad tą aktówką, na której leżały?
- I jak dom tatku? - spytał i nie dało się nie wyczuć w jego głosie, że wie, że podjął dobrą decyzję.
- Ciężka noc. W nowym miejscu często tak bywa. A u ciebie?
Senior rodziny Cravenów siedział przy stole i przyglądał się swoim tabletkom.
Daniel przenosząc wzrok na tabletki również pokiwał głową.
- Bardzo dobrze - stwierdził widocznie nie mijając się z prawdą - Inne powietrze.
Odetchnął jakby ta różnica między plymouthską wsią, a chicagowską aurą była rzeczywiście aż tak wyczuwalna.
- Wiesz... nie powiedziałem Ci tego wcześniej, ale.... Ale cieszę się, że jesteś tu z nami. - zrobił pauzę nadal zezując na te same tabletki co Arnold - Dzieciaki Cię lubią. Będzie im łatwiej.
- Pomogę na ile dam radę, ale nie licz na zbyt wiele. To twoje dzieciaki i twoja odpowiedzialność.
Daniel ponownie się uśmiechnął. Ale tym razem przeniósł wzrok na zaczynający już skwierczeć bekon. Gdzie po chwili uśmiech ten znikł rozpuszczony w smakowitym zapachu.
- Słuchaj, za godzinę pewnie pojadę do miasta. Jakbyś czegoś potrzebował, daj mi znać, dobra?
Ojciec kiwnął nieznacznie głową.
I to tyle. Pogadali. Daniel nie miał mu tego za złe. Nigdy. Ojciec taki był. Kiedyś w takich momentach nie wiedział jak i o czym dalej rozmawiać. Teraz już się nad tym nie zastanawiał. To był koniec rozmowy. Po prostu. Bez żalu, winy, czy wyrzutu. Tak to między nimi wyglądało. Ojciec i syn Cravenowie.
Megan weszła gdy jajecznica była już niemal gotowa. Celowo nie zamknął drzwi do kuchni. Wiedział jak ją najłatwiej obudzić.
- Cześć Meg.
- Hej, Dan… Arnie… a gdzie reszta? - Megan wydawała się być w naprawdę doskonałym humorze.
- Prawda? Aż dziw, że z nich takie ranne ptaszki. Steve chyba nadal w domu. - powiedział Daniel zsuwając dwie porcje na talerze. Trzecia nadal zostawała na patelni.
Arnold przywitał się również, ale swoim zwyczajem zdawkowo i kulturalnie. Po czym wziął tabletki, szklankę wody i powiedział, że idzie na chwilę do swojego pokoju. Pozostawioną przez niego aktówkę, Daniel odłożył na bok by jej nie pobrudzić.
- A Tobie jak pierwsza noc w domu minęła?
- Coś dziwnego mi się śniło… - Meg na chwilę straciła rezon, ale już po chwili znów się uśmiechała - Pewnie połowę sobie wyobraziłam a druga to jakieś resztki pomysłów na horrory. Wiesz, ostatecznie mam bujną wyobraźnię. - machnęła ręką, bagatelizując swoje nocne strachy, które w świetle dnia wcale nie wyglądały już tak strasznie - A Tobie?
- Nie dziwie się. Późno zjechałaś. Po takiej drodze motorem nocą to tylko horrory…
- Przesadzasz… więc jak Ci minęła noc? - Megan z apetytem zabrała się za śniadanie, zerkając pytająco na towarzysza.
- Dobrze - kiwnął głową i sięgnął po kubek z kawą. Przez dobrą chwilę nie sięgał jednak po widelec. Sącząc kawę i siedząc naprzeciw niej patrzył jak Meg je. Dopiero gdy kubek był już do połowy pusty, sam zabrał się za jedzenie - Coś mnie wybudziło raz koło trzeciej, ale nie dziwię się. Tyle tu z drewna. Wszystko gra, oddycha… To nie chicagowskie budownictwo.
- Zgadza się. - kobieta pokiwała głową niemal z entuzjazmem - Czuć, że ten dom ma duszę… z pewnością ma swoją historię i próbuje nam ją opowiedzieć. - roześmiała się, sięgając po kawę - Ale mimo wszystko ta cisz i spokój… są odprężające. Łapię się od rana na nasłuchiwaniu odgłosów Chicago, ale nie brakuje mi ich jakoś szczególnie. I myślę, że nie będzie brakowało… prawda?
Od strony przedpokoju trzasnęły frontowe drzwi za wychodzącym z domu Steve’m.
- Mhmmm - ni to potwierdził ni zaprzeczył w odpowiedzi. Zerknął jednak na nią i ich spojrzenia od razu się skrzyżowały. Pierwszy się uśmiechnął. - Idę po śniadaniu przejść się po ogrodzie i dookoła domu. Obejrzeć granice działki. Sprawdzić generator. Takie tam. Masz ochotę dołączyć.
Ochoczo pokiwała głową.

***

Posesję obeszli razem. I zajęło im to dłużej niż się spodziewał z początku. Głównie przez graniczący z nią od północy las przez który wiodła wąska, zarośnięta ścieżka. Przeszli się nią kawałek by dojść do starego pomostu wędkarskiego z widokiem na plażę Plymouth, ale na miejscu tak bardzo komary cięły, że tym razem odpuścili sobie obejrzenie dokładniej tego miejsca i pośpiesznie skierowali się z powrotem do domu. Z pozostałych stron granicami posesji były łąki i pola. Wszystko mimo zaniedbania w pewien dziki sposób piękne i optymistycznie naturalne. Kojące. Właśnie sobie uświadomił jak bardzo zmęczony był już miastem.
Obchód posesji zakończyli niezbyt przyjemnym akcentem w postaci kruczego truchła znalezionego w szopie z generatorem. Zapewne jakaś kuna, czy inny drapieżnik, przywlokły tu martwego ptaka, bo sam by tu raczej nie wleciał. Stan jednak w jakim się znajdował wymagał od Daniela pierwszej pracy ogrodowej. Zakopanie, pełnych tłustych larw, szczątek długo nie trwało.

***

Jeszcze zanim włączył silnik, wyciągnął telefon by podzwonić w kilka miejsc. Wpierw do nowego szefa w Keokuk. Kapitan Dustin Woodgrove poprzez korespondencje wydał mu się człowiekiem otwartym i raczej przyjaznym przy współpracy. Cieszył się na podjęcie nowej pracy w tamie. Oficjalnie jednak podjąć ją mógł dopiero w sierpniu. Zameldowanie się jednak już teraz pozostawało w dobrym tonie.
Drugi telefon wykonał do Jake’a, by syn uwzględnił w zakupach kilka rzeczy, na które sam mógłby nie wpaść.
Trzeci do Maddie. Zgrzytnął zębami. Uważał się za wyrozumiałego ojca. Nawet w obliczu jej zachowań z ostatniego roku. Ale wyłączonego telefonu nie trawił jak mało czego. I smarkula dobrze o tym wiedziała.
Zwir trzasnął spod kół rodzinnego Cadillaca gdy mocno dodał gazu by pojechać do Plymouth. Szybko mu przeszło. Wiedział, że da sobie radę.

***

Polecona przez szeryfa ekipa do wymiany zamków zdawała się nie mieć w Plymouth wiele do roboty. Mogli przyjechać właściwie od zaraz. Umówił ich na popołudnie, by samemu być w tym czasie w domu. Inaczej rzecz się miała z samym szeryfem, który poza zwyczajową pracą był mocno zaangażowany w organizowanie festynu z okazji 4 lipca. Przeprosił za chwilową niedyspozycję, ale obiecał uwzględnić wiadomość o nowych lokatorach w rozkładach patrolowych Berta. I nie zapomniał zaprosić rodziny Craven na festyn, który miał być huczny jak jeszcze nigdy. Daniel obiecał, że oczywiście przyjdą i ruszył z dalszymi sprawunkami.

Dokumenty z zameldowaniem wciąż były niedostępne, ale znowuż nie były aż tak pilne. Szeryf sam stwierdził, że “kto by się u nas w Plymouth takimi rzeczami przejmował”.

Ostatecznie kupił jeszcze trochę chemii domowej, o której nie wspomniał Jake’owi, oraz trochę środków owadobójczych, poczym pojechał odebrać syna z lokalnego warsztatu gdzie chłopak zdawał się nawiązać pierwszą znajomość? Kto to? Zna drużynę “lokalsów”. Jake… “Lokalsi”, to teraz my.


Chuchnij mi tu kolego. No chuchnij, chuchnij.
Jake. Pierwszy dzień tu jesteśmy, wczesne popołudnie, a Ty popijasz piwo z facetem z przydrożnego warsztatu?
Zaśmiał się trochę z politowaniem, a trochę ze swojskim uznaniem dla otwartości syna.
Ani się obejrzysz, a wyciągniesz tych chłopaków do ligi i będziecie grać mecze z Twoimi kolegami z Chicago. A piwo kolego to tylko w domu. I tylko do obiadu. I tak przez cztery najbliższe lata. Znasz te zasady. Nie nadużywaj ich elastyczności.

***

Wizyta zaskoczyła go w połowie uzupełniania regału z książkami. Gdy otwierał drzwi, nadal trzymał jedną w dłoniach. Budownictwo hydrotechniczne. Tak jak odstraszająco może ten tytuł brzmieć, tak pewnym można być, że to naprawdę bardzo rzadkie książki. Dlatego nigdy jeszcze żadnej nie wyrzucił. Nie to, żeby musiał powracać do nich, ale było w nich coś na tyle bezcennego… i sentymentalnego… cofającego w czasy gdy sporo rzeczy wyglądało inaczej… że nie miał ochoty ich wyrzucać. Czego jak czego, ale większości z nich nigdy nie będzie w postaci pdfów.
- Dzień dobry! - nieco gardłowy choć przyjemny dla ucha alt i szeroki, miły uśmiech. Do tego ciemny żakiet kontrastujący z kaskadą utrwalonych blond włosów i jasna, mocno wykrojona bluzka.
Stojąca na werandzie kobieta była młodsza od niego. Odrobinę. Może. W dłoniach trzymała paterę z ciastem. Na niewprawione w wypiekach oko Daniela, owocowym. Aromat ciasta ginął gdzieś w chmurze intensywnych, cytrusowych perfum.


- Mieszkam po sąsiedzku i pomyślałam, że się przywitam. Jestem Belinda Hill.
Daniel szybko odłożył książkę na najbliższą półkę i otworzył drzwi szerzej zapraszając gościa do środka.
- Dzień dobry, pani Hill. Jestem Daniel Craven. Proszę wejść. Napije się pani herbaty, lub kawy?
- Nie, nie, nie… Ja tylko tak na chwilę. I żadna tam “pani Hill”. Mów mi proszę, Bella.
Nie mógł nie wyłapać “tego” uśmiechu, który znikł równie nagle co się pojawił. Wręczyła mu paterę.
- Dobrze… Bello - odparł przejmując wypiek.
- Rabarbar z mojego ogródka - powiedziała z dumą - Podstawa dobrego ciasta rabarbarowego. Choć nie ukrywam, że dodałam tam też coś jeszcze co napewno poprawi smaczek…
I znowu. Tym razem musiał już ukrywać powód rozbawienia.
- Dziękuję. Jak znam dzieci to do jutra nic z niego nie zostanie.
- Prawda? Ach te dzieci… Jeśli byś czegoś potrzebował Danielu, to nie krępuj się. Mieszkamy z Candy same przy Oak Road. Ale łąkami też da się dotrzeć. Teraz jednak muszę już lecieć więc do widzenia. Pozdrów koniecznie dzieci i żonę.
- Dzieci pozdrowię. Żona jednak niestety... zmarła rok temu.
- Och! Strasznie mi przykro. - trochę nie dowierzał zaskoczeniu w głosie Bellindy. Ale mógł się mylić.
- Już się pozbieraliśmy.
- To bardzo ważne. Wiem coś o tym - westchnęła po czym ponownie się uśmiechnęła - Wpadnij do nas kiedyś na kawę. Tylko daj znać wcześniej to jakieś ciasto upiekę, mhm? No. To lecę. Pa pa Danielu.
- Do widzenia Bello - otworzył jej drzwi i odprowadził na skraj werandy, skąd poszła do swojego samochodu.
- A i jeszcze jedno! - zawołała już od drzwi wozu - Wróć do mnie!
- Słucham?
Wskazała ręką na ciasto.
- Tak się nazywa! Patera!
Uśmiechnął się i pomachał sąsiadce na do widzenia. Po czym odniósł ciasto do kuchni. Szczerze mówiąc nie przepadał za rabarbarem.

Przyjemność zapowiedzenia rodzinie uczestnictwa w festynie zostawił sobie na wieczór po skończonej pracy. Przy czym dzieciaki gdyby chciały protestować, miały nie mieć w tej sprawie wyboru. Jake za piwo. Maddie za komórkę. A Steve za psa.
Od jutra, dość taryfy ulgowej.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline