- Dwa kawałki rdzy, niegdyś będące sztyletem i ostrzem siekiery.
- Podarte skórzane spodnie, całe niemal pokryte pleśnią
- Podarta sakiewka, w środku dwa zaśniedziałe pensy
- Stępiały, nieco zardzewiały grot strzały
- Poddarta chusteczka, na niej wyszyte inicjały "R.H."
- Kilka kółek z kolczugi, oderwanych zapewne, lekko zardzewiałych
- Złamana zapałka
- Gliniany flakonik, w całkiem niezłym stanie, brak korka.
- Ogryzek jabłka
- Pęknięty, wilgotny mieszek, w środku i obok miejsca, w którym go znaleźliście, resztki tytoniu.
- Dwa ludzkie zęby, jedynki, Ortwin stwierdza, że zostały rozdzielone z właścicielem niedawno
Znacznie cenniejszym dla drużyny znaleziskiem były źródła niewielkiej rzeczki, zapewne dopływu, płynącego na północ stąd, Averu. Ale pewności w tym względzie drużyna nie miała.
Woda jednak, nieskażona odchodami zwierząt, czy czymś innym, była czysta,
Ortwin stwierdził, że woda jest zdatna do picia, choć przegotowanie, choćby prewencyjne, jej nie zaszkodzi.
W każdym razie mieli źródło wody.
13 Pflugzeit, 2498 K.I., wieczór
Bażant i borsuk, uzupełnione zapasami podróżnego prowiantu, zapewniły drużynie jedzenie, byli niemalże syci.
Wieczór drużyna zużyła na długie dyskusje i różnorakie, zdawałoby się nieważne, czynności. Dzień jednak znużył ich, zmęczył, koce kusiły niepomiernie. Jeden po drugim poszli spać.
Pierwszą wartę wziął
marienburczyk, wciąż zajęty próbami naprawy, czy też stworzenia, bełtów. Te jednak spełzły na niczym,
Nathaniel był łowcą nagród, nie łuczarzem, czego w tym przypadku niepomiernie żałował. Ale nikt nie jest wszechstronnie uzdolniony.
Noc, pora magiczna, przyszła cicho, niczym złodziej. Magia zawirowała wokół omszałych ruin, wokół kompanii, wokół tych, którym przyjdzie zmierzyć się z przeciwieństwami losu, z Przeznaczeniem. I boskimi wyrokami, kapryśnymi, zmiennymi, oszukańczymi.
Venit nox, et somnus. A Przeznaczenie przyszykowało bohaterom niespodziankę. Niezbyt miłą.
14 Pflugzeit, 2498 K.I., ranek Urgrima obudziły głosy, ucho miał wyczulone, zmysły wyczulone. Coś usłyszawszy, niezawodnie słowa niesione przez wiatr, zerwał się z koca.
Hans wskazał głową wejście do Stajni, wejście od strony traktu, kierunek, z którego dobiegały głosy.
Krasnolud podszedł do niego, tak cicho jak mógł.
Wracali rezydenci stajni.
Górnik wytężył wzrok. Szli na piechotę, nieśli tobołki, jeden ciągnął wózek. Nie wyglądali na wędrownych kupców. Wyglądali na, oględnie mówiąc, raubutierów, morderców, zakapiorów, mówiąc krótko - skurwysynów.
Przodem szedł wielki, brodaty mężczyzna, z wyglądu Norsmen. Na szeroką pierś i równie szerokie bary, miał narzuconą kolczugę, resztę jego ubioru stanowiły skóry i futra. Przez ramię miał przerzucony topór, wielki i nieprzyjemny z wyglądu. Idąc, głośno komendrował resztą zgrai.
Obok niego szło jego dokładne przeciwieństwo, smukły elf z paskudną blizną na twarzy, ogolony na łyso, z dwoma mieczami u pasa, z łukiem przerzuconym przez ramię.
Za nimi szli, ręka w rękę, dwaj długowłosi blondyni, z łukami w rękach, prawdopodobnie bracia. Trzeci łucznik, smagłolicy wyprzedzał nieco resztę bandy.
U boku Norsa szedł kusznik, w brygantynie, patrzący bardziej na strażnika niż na banitę. Co utwierdzało w przekonaniu, że banitą był. Po jego bokach szli - otyły mężczyzna z nabijaną pałką i, chorobliwie chudy, mężczyzna z mieczem.
Na samym końcu szedł jegomość wyglądający na leśnika. Ubranie miał pokryte zaschniętą krwią.
Trzeba było się śpieszyć, przybysze nie należeli do grupy ludzi, z którymi kompania chętnie nawiązałaby przyjaźń.