Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-12-2014, 11:44   #18
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MADDISON i STEVEN

Strych okazał się miejscem nieciekawym i pustym. Zbyt niski, by można go było przerobić na coś więcej, niż rupieciarnię, został dokładnie oczyszczony. Tylko pod jedną ze ścian stały jakieś zasłonięte zakurzonymi pokrowcami klamoty. Głownie niskie, stare meble i jakieś kartony.

Po zdjęciu pokrowców i wystraszeniu kilku okazałych pająków, mogli przyjrzeć się szczegółowo znaleziskom. Kartony wyglądały na dość stare, mocno oklejone taśmami i wyraźnie opisane: stare ubrania, stare buty, książki, Harperowie, zabawki Josha, zabawki Lydii, garderoba, do przejrzenia – czy zbędne? Widać było, że ktokolwiek pakował te kartony, miał w sobie żyłkę systematyczności i doświadczenie organizacyjne.

Oni mieli jednak konkretny cel i nie zamierzali odpuścić. Zaczęli od sprawdzenia kartonu z napisem Harperowie. Był naprawdę wielki, chociaż niezbyt ciężki, a jego zawartość odrobinę ich zaskoczyła. To były … myśliwskie trofea i czarno-białe zdjęcia zwierząt nadal wsunięte w szklane anty-ramy. Poroża jeleni, czaszki na drewnianych podstawkach, łeb pumy, wypchany gronostaj – prawdziwe cmentarzysko wpatrzone w nich plastykowymi oczami. I zdjęcia: jeleni, kruków, szopów, bobrów, ptaków z nieznanych im gatunków. W słabym świetle wpadającym przez niewielkie, okrągłe okienko, wszystko to wydawało się dość upiorne. Wiedzieni jednak jakąś niezdrową, niezrozumiałą fascynacją, obejrzeli zawartość kartonu do końca.

Na najdziwniejsze znalezisko trafili jednak na samym końcu, w kartonie po butach na dnie wielkiego kartonu. W środku znaleźli coś co wyglądało jak końskie ogony lub zwierzęce włosie, z kawałkiem zaschniętej skóry na końcu. Wyglądało obrzydliwie.

- Co to jest? – Zapytała brata Maddison. – Wygląda … strasznie.

Drzwi na strych poruszyły się nagle gwałtownie i zamknęły z trzaskiem. Oboje krzyknęli w tej samej chwili, przestraszeni jak diabli. A potem zaczęli się śmiać.

- Mówiłam ci, że mamy tutaj duchy – powiedziała Maddison i wzięli się do przeglądania reszty rzeczy. Ale w pozostałych kartonach znaleźli tylko to, co było napisane na ich ścianach: stare buty, stare ubrania, stare zabawki dla kilkuletnich dzieci – wszystko noszące wyraźne ślady eksploatacji. Tylko kolekcja książek mogła zaciekawić, szczególnie kogoś, kto lubił czytać. Było tam sporo klasyków amerykańskiej literatury, jednak w popularnych wydawnictwach. Nic wartościowego. Takie książki na swoich półkach miała co druga biblioteka w Stanach.

Po ponad godzinie buszowania po starych kartonach Maddison i Steven dali za wygraną. Na koniec jeszcze spełnili prośbę dziadka i upewniwszy się, że dach nigdzie nie przecieka i wygląda na dobrze utrzymany, zeszli na dół.
Steven przebrał się i wyruszył do miasta.


DANIEL

Szklarz uwinął się szybko i okno, zostało naprawione jeszcze przed południem.
Lecznica dla zwierząt w Plymouth, którą nie bez trudu odszukał Daniel, była nieduża, lecz dobrze zadbana i pewnie tak samo dobrze prowadzona. Mieściła się na obrzeżach miasteczka i połączono ją z schroniskiem dla zwierząt i pogotowiem weterynaryjnym.

Od sympatycznego, dwudziestokilkuletniego mężczyzny z naszywką Jeff na uniformie Daniel dowiedział się, że takie problemy z ptakami ma większość mieszkańców domów stojących na obrzeżach Plymouth. Powstało nawet kilka prac badawczych an ten temat, a ekolodzy winią ustawiony pół mili od Plymouth maszt telefonii komórkowej dużego zasięgu, który mimo protestów mieszkańców korporacja telekomunikacyjna postawiła dwa lata temu. Jeff, mimo że zagorzały „zielony” wyśmiewał tą teorię.

- Przecież już doktor Zavilska pisała osiemnaście lat temu pracę na ten temat. – Perorował Jeff najwyraźniej w swoim żywiole. - Moim zdaniem to czakra ziemi. Wie pan. Starzy Indianie uważają, że okoliczne jeziora są świętym miejscem. No, ale Indian już w tej okolicy, poza kilkoma rodzinami, to już nie ma. A ci, co są to już raczej nie pamiętają niczego ze swojej historii. Tak to jest.

Jeff poskrobał się po niesfornej czuprynie.

- Radzę ubezpieczyć dom lub założyć siatki na zewnątrz. To ograniczy zniszczenia.

Jeff poradził Danielowi, by w razie czego dzwonił, wtedy oni podjadą i zutylizują ptaka.

Potem, nie spiesząc się Daniel zrobił zakupy, podziwiając oprawę miasteczka, które przystrajano na cześć Dnia Niepodległości. Załatwiwszy wszystko, wrócił do domu w samą porę, by zabrać się za obiad, ponieważ Megan spała, a on nie miał sumienia jej budzić.


STEVEN


Steven zarejestrował psa, jak należy, a potem rozstał się z Danielem i podjechał do „Nad jeziorem”.

Praca kelnera nie była może szczytem marzeń, ale dawała pozory samodzielności i samowystarczalności.

Właściciel „Nad jeziorem” – szorstki w obyciu, lecz wyglądający na porządnego faceta Damien O’Hare – szybko wprowadził Stevena do zespołu, w którym byłą też Chloe. Zaczynał się sezon, więc przybywało gości – głównie turystów, którzy przybyli do Plymouth szukając wytchnienia od zgiełku wielkich miast. Letnicy nie należeli do bogatszych Amerykanów, więc i napiwki nie były wygórowane, ale przynajmniej nie wynosili się ponad poziom i traktowali obsługę z uśmiechem i jakąś taką ujmującą dobrodusznością.

Steven starał się pracować najlepiej, jak potrafił a jego pamięć do informacji sprawdzała się przy realizacji zamówień. Damien O’Hare, pracujący jednocześnie przy barze, szybko to zauważył.

- Dobra robota – pochwalił go pod koniec dnia, kiedy kończyła się jego zmiana. – Wszyscy spisaliście się rewelacyjnie.

Damien wypłacił im dniówkę, zespół – Steven, Chloe, Peter i Vigo – kucharze, oraz Terry – starszy kelner podzielili się uczciwe napiwkami odpalając także kilka dolarów facetowi na zmywaku – Danielowi.

- Chloe – Steven zaczepił kelnerkę, gdy ta zbierała się do wyjścia. – Podrzucić cię gdzieś.

- Mieszkam w Plymouth. Blisko. Ale dzięki – uśmiechnęła się do niego nieco niepewni. – Jak się mieszka w Plymouth.

- Możesz mi powiedzieć, o co ci chodziło z tym domem Harperów? Że powinniśmy go spalić?

Spojrzała gdzieś w bok. Uciekła wzrokiem.

- Wiesz – wzruszyła ramionami. – Wierzę, że to nawiedzony dom. Wiesz.

- Nawiedzony?

Było już ciemno i zrobiło się chłodniej. Wiatr powiał chłodną bryzą od strony jeziora. Stevena przeszył dreszcz.

- W latach siedemdziesiątych wybudował go Adam Horton dla siebie i swojej rodziny – odpowiedziała niechętnie. – Pomieszkał tak dwanaście lat. Może trochę więcej, z piętnaście. Potem dowiedział się, że żona przyprawia mu rogi z mleczarzem, a że Horton był zapalonym myśliwym, wziął strzelbę i zastrzelił jego, ją, ich trójkę dzieci, znaczy jego i jej, chyba, znaczy Hortona – zaczynała mówić dość nieskładnie.- Na koniec, jak wystrzelał ich wszystkich, nabazgrał krwią na ścianie w salonie jakiegoś ptaka a potem włożył sobie strzelbę w usta i BUM!

Kiedy wykrzyknęła, Steven aż się wzdrygnął.

- Potem nikt tam nie chciał mieszkać. Wiesz. Zła sława. Ze cztery, pięć lat temu wprowadziła się tam taka sympatyczna rodzina. Viserowie. Tacy sympatyczni odludkowie. Czasami wpadali całą rodziną do knajpy na niedzielny obiad. On był lekarzem, który chyba popełnił jakiś błąd medyczny, czy coś. Ona pisała poradniki dla pań. W Internecie. No wiesz. Była tą no jak jej, blagierką.

- Blogerką – poprawił ją Steven odruchowo.

- Może. W każdym razie jej coś odwaliło, zarąbała dzieciaki siekierą i męża też. Podczas kolacji. Ale, ponoć, wcześniej skarżyła się już na hałasy w domu, na dziwne dźwięki. Mówiła, że dom jest nawiedzany przez duchy. Opowiedziała mi to moja przyjaciółka, Melinda. Jej matka przyjaźniła się z Melissą Viser. Poznałeś już Taschę Tronton?

- Nie.

- To nie poznałeś jeszcze Plymouth – zaśmiała się. – O. Jest mój facet – przy płocie oddzielającym teren „Nad jeziorem” od ulicy stał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Obserwował on Stevena i Chloe spod zmrużonych powiek.

- Bill jest kurewsko zazdrosny. Lecę, nim pomyśli, że się do mnie przystawiasz.
Zaśmiała się i pobiegła do Billa. Po chwili ten obcałowywał ją z językiem, spoglądając przy tym na Stevena.

Czas wracać do domu.


JAKE

Jake kilka godzin spędził w okolicach warsztatu „docierając się” z „chłopakami” od Robota.

Było ich w sumie pięciu i dwie dziewczyny, uczepione ramion „swoich” facetów. Mark i Luke Sanders byli bliźniakami o jasnych czuprynach, dobrze zbudowani i wyszczerzeni w uśmiechach wiecznych żartownisiów. John Rock był ponurym, lekko zarośniętym fanem ciężkiej muzyki, a jego dziewczyną była nie mniej gotycka Sandra, z ufarbowanymi na czarno włosami, kolczykami w wardze i nosie, przypominała szczuplejszą wersję córki Osborna. Herry Londis był ich przywódcą – typowy szef lokalnej drużyny i ulubieniec dziewczyn – wysoki, przystojny, pewny siebie. O dziwo Jake szybko złapał z nim „wspólny język”. Jego dziewczyną była Star, ładniutka i zgrabna, ale głupiutka stereotypowa blondynka, która cały czas żuła gumę, a kiedy przestawała to robić paplała o wycieczce po Europie, na którą pojedzie w sierpniu z rodziną – miejscowym dentystą i miejscową okulistką. Ostatnim członkiem grupy, poza „Robotem” był milczący, niewysoki lecz wyraźnie inteligentny Hoyd. Hoyd planował zostać policjantem i wyjechać „z tej zapomnianej przez wszystkich dziury” do Chicago.

Na początku wypalili kilka papierosów, wypili kilka piwek, a potem rozegrali krótki trening na pobliskiej łące. Było nieźle, ale musiał wracać do domu, by nie przekroczyć granicy tolerancji Daniela.


MEGAN

Kiedy Daniel i chłopaki wyjechali z domu zostały z Maddison same. Pogadały trochę kobiecych sprawach, a potem – ku niezadowoleniu nastolatki – wzięły się za porządki. Bez jakiegoś jednak zacięcia, by w cały dzień wysprzątać wszystkie pomieszczenia. Udało im się jednak doprowadzić do stanu, w jakim można było wyprawić przyjęcie dla prezydenta Obamy.

- Idę popracować – zakomunikowała Megan zostawiając Maddison samą z jej muzyką i Internetem.

Praca jednak nie wyszła jej tak, jakby Megan sobie tego życzyła.

Najzwyczajniej w świecie zmęczona zarówno porządkami, jak i „zarwaną” nocą, zasnęła i obudziła się dopiero, kiedy Daniel kończył obiad dla nich, a rodzina powoli schodziła się na jedzenie, poza Stevenem, który podłapał pracę w lokalu „Nad Jeziorem” i miał wrócić późno.

Zmrok za oknem zapadł szybciej, niż sądzili.

Nadchodziła noc. Trzecia noc w ich nowym domu.


WIECZÓR – DZIEŃ TRZECI

Zapowiadała się ciepłą noc. Zza okien dochodziły do nich coraz mniej niepokojące odgłosy natury i zapach kwitnących kwiatów w lasach i na łąkach. Gdzieś kumkały żaby nawołując się namiętnie na letnie gody.

- Nie włączaj alarmu – zastrzegł Arnold. – Mogę wrócić późno.


ARNOLD

Arnold po posiłku zabrał piwo z lodówki i ciasta, które pomogła upiec Maddison. Wziął latarkę i ruszył na spotkanie z nowym „klubem seniora”.
Po zmroku las wyglądał dużo upiorniej, niż za dnia. Wilgoć i ciepło dnia wytworzyły lekką mgłę, więc las wyglądał jak w kiepskim horrorze. Na szczęście droga była szeroka i wyraźna i Arnold nie bał się, że ją zgubi.

Co prawda miał lekkiego pietra – on, mieszczuch, odwykł już od nocnych wędrówek po bezdrożach. Przy każdym szeleście, każdym ruchu gdzieś w lesie, trzasku gałęzi, kierował w tamtą stronę snop światłą latarki.

Na miejsce dotarł jednak bez niespodzianek. Przy ognisku rozpalonym obok campera siedział Joshua i dwóch innych starszych ludzi, ubranych w ciepłe kurtki.

- Cześć Arnold – Joshua wstał na widok gościa. – Masz piwo. Rewelacja. Panowie. To jest Arnold Craven. Arnold. Timmy Boyld i Franc Dunnbar.
- Koło seniorów wiejskich – uśmiechnął się Franc Dunnbar, wyglądający jak grubsza i brzydsza wersja De Niro. – Witam w klubie.

Pozostali zaśmiali się wesoło.

- Cygaro? – Franc wyciągnął w stronę Arnolda markowy tytoń. – Dzisiaj mojemu synowi urodził się chłopak. Pierwszy mój wnuk. Do tej pory te moje nieudaczniki robili swoim żonom same dziewuchy.

- Może ktoś mu pomógł, co – zarechotał Boyld.

- Pewnie sam Franc – wtrącił się Joshua. – Co stary zbereźniku. Synową masz, że tylko pomarzyć. Ten twój Tomas to farciarz.

- No nie?

Reszta wieczoru spędzona przy piwie, tytoniu i męskich żarcikach minęła Arnoldowi doskonale. Rozstali się po dziesiątej trzydzieści, a po półgodzinnym spacerku senior rodu Cravenów był już w domu.

Będąc przy „rezydencji Cravenów” Arnold zatrzymał się na chwilę, ponieważ wydawało mu się, że dostrzega jakiś dziwaczny cień prześlizgujący się po ścianie budynku, ale kiedy poświecił tam latarką zobaczył tylko pomalowane na biało belki. Najwyraźniej zmęczenie dawało o sobie znać.

Po szybkim prysznicu, który spłukał z ciała seniora zapach ogniska, położył się spać.

Obudził się, już tradycyjnie, w fotelu w salonie. Tym razem jednak ręce miał czyste, podobnie jak blat biurka. Nadal była noc.

MADDISON

Dzień minął jej szybko, mimo że nie zrobiła w nim zbyt wiele. Pomogła przy sprzątaniu, posłuchała muzyki, pobuszowała po Internecie, pomogła dziadkowi w pieczeniu ciastek dla jego nowych kumpli, pod wieczór poczytała i – licząc na to, że udobrucha ojca swoim przyzwoitym zachowaniem – poszła spać.

Zresztą była zmęczona.

* * *

Obudziła się zlana potem, po jakimś koszmarze, którego nie pamiętała. Przez chwilę siedziała w mokrej pościeli, nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje, aż jej rozdygotany umysł doszedł do siebie.

Przypominała sobie sen, który ją tak przeraził. Czy też raczej jego fragmenty.
Las. Ucieczkę przed jakimś zagrożeniem. Ciężar czegoś trzymany w ramionach. Dziecka? Pamiętała, że uderzyła nogą o jakiś korzeń i upadła. I to ją obudziło.

Zapaliła światło i wtedy ujrzała, że na biurku coś stoi. Szybko rozpoznała w tej rzeczy wypchanego kruka, którego widziała dzisiaj w kartonie Harpera na strychu. Ptaszysko przypatrywało się jej kulkami szklanych lub plastykowych oczu, a nie wiedzieć dlaczego to spojrzenie zdawało się rozwiercać Madd na wylot, jakby spreparowany kruk zaglądał prosto do wnętrza jej duszy.

A potem ptak zakrakał – jeden raz: głośno i wyraźnie, chociaż nie poruszył przy tym dziobem - a ona pisnęła ze strachu jak małą dziewczynka, którą zresztą teraz się czuła.


STEVEN

Praca tak zmęczyła Stevena, że wyprowadził tylko Chiena i poszedł spać dość wcześnie, jak na niego. Miał obawy, że zwierzę w ścianie znów nie da mu się wyspać i nie pomylił się.

Obudziło go skamlanie psa, który schował się pod łóżko i charakterystyczne chrobotanie w ścianie. Przez dłuższą chwilę Steven uspokajał Chiena, licząc na to, że jego głos spłoszy nieproszonego lokatora ze ściany, ale tym razem dzikie zwierzę nie dawało za wygraną. Chrobotało, szorowało w deski po drugiej stronie, jak szalone. Jakby tej nocy chciało przedostać się do pokoju Stevena – wygłodzone i żarłoczne.

Na tą myśl chłopaka przeszył dreszcz.

Ostrożnie podszedł do miejsca, gdzie wydawało mu się, że próbuje się przedostać zwierzę i sam zdziwiony swoją brawurą – uderzył pięścią w deski.
Chrobotanie ucichło, a Steven uśmiechnął się z satysfakcją. I wtedy usłyszał wyraźny szept zza ściany. Słowa zostały wypowiedziane po francusku, ale Steven doskonale rozumiał, co oznaczają.

- Zabijcie wszystkich .

Przerażony odskoczył od desek i znalazł się przy łóżku, pod którym nadal chronił się drżący ze strachu Chien. Steven, w tej właśnie chwili, miał wielką ochotę pójść za jego przykładem.


JAKE

Dzień można było zaliczyć do udanych. Najwyraźniej taki facet, jak on, szybko zaadaptuje się do tutejszej ekipy. Może nawet pozna jakąś fajną laseczkę i te wakacje będą należały do udanych? Może nie jest skazany na zesłanie na zadupie, jak początkowo myślał.

Długo nie mógł zasnąć, ale w końcu odpłynął w senne majaki. Nie były to przyjemne sny, lecz do koszmarów też nie mógł ich zaliczyć.

Obudził się gwałtownie, jak przez ostatnie noce. Powodem tym razem był jednak wyraźny hałas, który dobiegał od strony drzwi wejściowych do jego pokoju. Ktoś szarpał się z klamką potrząsał drzwiami, jakby chciał je wyrwać.

- Bardzo, kurwa, śmieszne – Jake wyskoczył z łóżka i dopadł drzwi jednym szybkim susem, licząc na to, że złapie dowcipnisia.

Stawiał na Maddison. To byłoby w stylu jego siostry.

Złapał za klamkę i przez chwilę wyraźnie czuł, że ktoś trzyma ją z drugiej strony. Jednym szarpnięciem otworzył drzwi jak szeroko, ale jedyne co ujrzał za nimi, to pusty korytarz. Wydawało mu się również, że ktoś zamknął któreś z drzwi na dole, ale jakoś odechciało mu się nagle tam schodzić by to sprawdzić. I wtedy usłyszał krzyk dobiegający z pokoju siostry.


MEGAN

Wieczorem, kiedy większość domowników położyła się już spać, Megan pracowało się zdecydowanie najlepiej. Wypoczęta po dniu zajęła się pisaniem, a do północy skończyła zarys opowieści.

Zeszła na dół, upewniając się, że Arnold wrócił do domu i włączyła alarmy, których ten zapomniał aktywować. Dopiero po tym wróciła do pokoju, z gorącą kawą w rękach.

To wydarzyło się kilka minut później.

Przez chwilę ekran jej laptopa zamigotał, a potem … ujrzała w nim jakiś zamglony las. W pierwszej chwili pomyślała, że ktoś hakował jej komputer, ale … kabel sieciowy był odłączony. No tak! Dom miał radiowe wi-fi obejmujące cały budynek!

Obraz puszczy znikł tak samo szybko, jak się pojawił. Czyli po kilku sekundach pozostawiając Megan w stanie konsternacji i wewnętrznej rozterki.
To niecodzienne wydarzenie tak ją wybiło z rytmu, że mimo faktu, iż starała się odzyskać wenę, nic jej to nie dało.

Położyła się spać, ale obudził ją krzyk dobiegający z pokoju Maddison.


DANIEL


To był pracowity dzień i Daniel powitał wieczór i noc z ulgą. Był zmęczony i rozdrażniony, chociaż sam nie wiedział, skąd bierze się to ostatnie uczucie. Dla ukojenia nerwów nalał sobie odrobinę alkoholu do szklaneczki i poszedł poczytać.

Poszedł spać dość późno, kiedy zmęczenie groziło, że zaśnie w fotelu z książką w rękach, co tylko potwierdzi jego wiek.

Sen przyszedł bardzo szybko, a wraz z nim koszmary. Nie pamiętał ich za dobrze, ale wiedział, że była w nich jakaś straszliwa treść: brutalna przemoc, krew i śmierć.

Zaraz po przebudzeniu znów miał to nieprzyjemne uczucie, że nie jest sam w pokoju, że ktoś przygląda mu się natarczywym, złym, złośliwym spojrzeniem. Daniel mógł przysiąc, że wyczuwa tą obecność, niczym smrodliwy, bagienny zapaszek unoszący się w pokoju.

I wtedy usłyszał wyraźne trzaśnięcie a potem krzyk Maddison. Odruchowo zerknął na zegarek. Była 3:18 w nocy.
 
Armiel jest offline