Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-12-2014, 23:32   #22
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

To była koszmarna i męcząca noc. Chociaż nikt z rodziny nie przyznałby się do tego, nie dające się wytłumaczyć zdarzenia mocno wszystkimi wstrząsnęły. Zachwiały ich poczuciem normalności, wiarą w to, że wiedzą, na jakich filarach zbudowany jest świat.

Na szczęście świt przegonił nocne lęki, chociaż pozostawił zmęczenie spowodowane przerwanym snem. Kiedy adrenalina opadła, a kofeina przestała większość po prostu położyła się by złapać chociaż chwilę wytchnienia. Nie wszyscy jednak.

* * *

Plymouth witało gości i mieszkańców odświeżenie przystrojonymi budynkami. Flagi USA i hrabstwa łopotały na każdym budynku, na każdym kroku, a nawet rozpostarte pomiędzy budynkami, nad ulicami. Pogoda dopisała i ludzi na festynie zgromadziło się naprawdę wielu. Odświętnie lub luźno ubranych, rodzinami lub pojedynczo. Większość szukała smacznego jedzenia, piwa, niewyszukanej rozrywki. Na obrzeżach miasteczka prawdziwe oblężenie przeżywał przewoźny lunapark, który nie oferując więcej niż kilka karuzel, diabelski młyn, niewysoką kolejkę górską i tunel strachu, gromadził rodziców z małoletnimi dzieciakami. Wzdłuż głównej ulicy Plymouth rozstawiono stragany oferujące wyroby lokalnych producentów: wędzone ryby, miód, wypieki, marynowane warzywa i przetwory owocowe. Wszystko ekologiczne i zdrowe, jakże inne od fast-foodów oferowanych w samochodach-barach, których też nie brakowało. W parku, na scenie koncertowały lokalne zespoły, popisy dawały tutejsze koła artystyczne, dzieciaki z przedszkoli – i chociaż kunszt aktorski większości z nich pozostawiał wiele, czy nawet bardzo wiele do życzenia, to jednak zapałem nadrabiali te braki po stokroć. Kawałek dalej, na plaży, wylegiwali się znużeni atmosferą festynu ludzie i odbywały się zawody związane z wędkowaniem czy sportami wodnymi.

Cravenowie trzymali się razem. Przynajmniej na początku. Roześmiani, rozkrzyczani ludzie wokół nich byli czymś czego potrzebowali. Tłumem anonimowych osób, do jakiego przywykli mieszkając w Chicago. Okrzyki dzieciaków, żarty, mniej lub bardziej radosne momenty ze zwykłego życia ludzi, pozwalały też odegnać nocne strachy i wspomnienia o nich. Zagubili się w tych spontanicznych emocjach, dali ponieść się fali. Przez chwilę, chociaż kilka godzin, mogli czuć się znów rodziną. W końcu jednak każde z nich popłynęło własnym nurtem. Jak zawsze.


ARNOLD

- Nie idę na festyn – zdecydował Arnold komunikując wybór synowi. – Czuję się zmęczony i chętnie odeśpię zarwaną noc. I przypilnuję domu, gdyby lokalom znów chciało się świrować.

Arnold był najbardziej sceptyczny względem szalonych teorii Maddison o nawiedzeniu.

- W dzień żadne duchy mi nie grożą – zażartował, gdy rodzina pakowała się do samochodu. – Weźcie mi jakieś lokalne piwo i jedzenie. Kto wie, może do was dołączę.

Kiedy odjechali Arnold faktycznie pokręcił się chwilę po domu, pozaglądał do pokojów, nawet zajrzał na strych, a potem wrócił na dół i położył się spać.

Obudził się po dwóch godzinach. Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy krakanie, ale szybko zorientował się, że to było tylko złudzenie.

Zrobił sobie ciepłe picie, wyszperał coś do jedzenia i siadł w kuchni czytając jakąś książkę.

Pukanie w szybę zwróciło jego uwagę.

Za oknem stał Joshua Twinoak.

- Cześć – przywitał Arnolda.
- Co tutaj robisz, Josh? – zaciekawił się Arnold. – Nie jesteś na festynie? Chcesz wejść?
- Nie. Wyjdziesz na świeże powietrze? Mam piwo.

Arnold uśmiechnął się i wyszedł przez drzwi kuchenne. Uściskał rękę Indianinowi, a ten podał mu butelkę.

- Trochę za ciepłe, jak na mój gust, ale da się wypić.
- Nie jesteś na festynie? – powtórzył pytanie Arnold.
- Nie bardzo mnie na niego ciągnie. Co roku jest to samo. Jak ma się osiemdziesiąt cztery lata, jak ja, to takie zabawy pozostawiam młodym. Wolę pospacerować.
- To jakaś myśl.
- Ładny widok – Indianin rozejrzał się wokół. – Co sądzisz o Plymouth?
- Ujdzie. Na razie próbuję się oswoić.
- Rozumiem. Taka nagła zmiana to poważny krok. Mówi się przecież, że starych drzew nie powinno się przesadzać.
- Takie tam, pieprzenie.

Joshua zaśmiał się i stuknął butelką o butelkę.

Postali tak jeszcze dłuższą chwilę, wypijając po piwie i rozmawiając o sprawach banalnych.

- Czas na mnie. Mimo, że nie lubię festynów, proponuję ci, byś wpadł wieczorem do miasta pooglądać fajerwerki. Fajne widowisko. Albo, jeżeli wolisz, kup piwo i podejdź nad jezioro. Zarzucimy wędki na sandacza.
- Pomyślę.
- Uważaj na siebie, Arni.
- Ty też, Josh.

Uściskali sobie dłonie i Indianin wrócił do lasu, a senior rodu Cravenow do domu. Nie wiedzieć czemu, odniósł wrażenie, że stary Indianin chciał mu o czymś powiedzieć, ale rozmyślił się, gdy tylko stanął z nim twarzą w twarz. I z jakiegoś powodu ta myśl nie dawała Arnoldowi spokoju przez dłuższy czas.


MADDISON

Wypatrzyła go przy scenie. Siedział zajadając się hot-dogiem i wpatrywał w występ jakiegoś lokalnego zespołu, który straszliwie rzępolił.

- Cześć Joel – dosiadła się obok niego bez pytania.

Spojrzał na nią i szeroki uśmiech rozjaśnił jego twarz. Zatonęła w tym uśmiechu.

- Hej, mała. Nieźle grają co?

Skrzywiła się, nie wierząc, że to powiedział.

- Widzisz tą dziewczynę, przy wiośle. To moja młodsza siostra, Tipi, czyli Tiphany. Ma siedemnaście lat. Tyle co ty. Polubicie się.

Pomachał radośnie ręką w stronę sceny. Dźwięk gitary wszedł w rezonans z głośnikami. Nagłośnienie zawiodło i przez chwilę nad parkiem unosiły się jękliwe, metaliczne, asynchroniczne zawodzenie.

- Teraz nasz kolejny utwór, „Wolność”! – wrzasnął do mikrofonu chudy frontman ubrany w koszulkę – flagę Stanów Zjednoczonych i wysoki cylinder.

Joel skrzywił się.

- Ten jest najgorszy. Przydałyby się zatyczki.

Faktycznie. Miał rację. To, co przez kilka następnych minut działo się na scenie trudno byłoby nazwać muzyką. Raczej agonalnym zawodzeniem stada szalonych kocurów w zaawansowanym stadium demencji.

Bisów nie było.

* * *

Siedzieli nad jeziorem w piątkę. Joel, Tipi, Simon – basista z zespołu, w którym kochała się siostra Joela i Hack – perkusista, nieśmiały chłopak o ciemnych włosach, zielonych oczach i zapatrzony w Tipi – typowy przedstawiciel „friendzona”. Popijali napoje z puszek i zajadali się hamburgerami i frytkami z jednej z budek.

- Więc mieszkasz w domu Hortonów, Maddison. – Tipi najwyraźniej grała tutaj pierwsze skrzypce, czy też raczej pierwszą gitarę. – Nieźle. Zazdroszczę ci.

Tipi byłą podobna do brata. Miała taką samą bujną czuprynę i oczy. Sprawiała wrażenie miłej, nieco zadziornej dziewczyny. Pod tym względem przypominała Maddison.

- Widziałaś już duchy? – zapytał Simon.
- Nie. Ale w domu dzieją się straszne rzeczy.

I opowiedziała im o nocnych hałasach, o wypchanym, kraczącym kruku. Wiedziała, że znajdzie w nich oparcie i zrozumienie. Czuła to. Szczególnie Joel i Tipi wydawali się być jej bratnimi duszami. Pomyliła się.

Tipi ją wyśmiała, co prawda obracając wszystko w żart, a Joel nic nie mówił. Pozostałą dwójka, zachęcona przez Tipi, również nie pozostawiła na Maddison „suchej nitki”. Najwyraźniej byli przekonani, że dziewczyna chce ich przekręcić.

Obraziła się na nich. Kompletnie.

- Muszę już iść – powiedziała, udając, że nic się nie stało.
- Odprowadzę cię – zaproponował Joel, a ona przyjęła propozycję, bo chłopak, jako jedyny, zachował powagę. Kiedy odchodzili Simon zanucił za nimi motyw przewodni z „Pogromców duchów”, a Tipi krzyknęła: „ Może powinniście zadzwonić po braci Winchester!”, co wywołało kolejną salwę śmiechów i żarcików.
- Nie przejmuj się nimi. To kretyni – powiedział Joel, gdy szli szukać resztę rodziny Cravenów. – A Tipi lubi się przed tymi dupkami popisywać.
Nie odpowiedziała. Za bardzo się na niego złościła. Na niego i na jego durną siostrę.
- Nie gniewasz się chyba.
- Nie – odburknęła.
- To dobrze.

Pocałował ją w policzek, a ona … ona w tym samym momencie wszystko mu wybaczyła.
- Idziemy coś zjeść?

Zgodziła się kiwając głową i starając ukryć rumieńce.


STEVEN

Dla Stevena to nie miał być dzień odpoczynku. Owszem, było święto, lecz to właśnie wtedy „Nad Jeziorem” przeżywało prawdziwy najazd żądnych jedzenia i picia klientów. Pokręcił się więc chwilę z rodziną, a potem udał się do pracy.

Przebrał się w pośpiechu i rozpoczął najdłuższy dzień w swoim życiu. Biegał pomiędzy stolikami, uwijając się jak w ukropie. Dwojąc i trojąc próbował nie pomylić zamówień, zapisać wszystko jak należy, ni wylać czegoś. Nie był to łatwe.

W lokalu i na tarasie panował niezły ścisk, a nieprzespana noc dawała o sobie znać. Było oczywiste, że prędzej czy później popełni jakiś błąd. I popełnił.
Roznosząc zamówienie, wpadł na kogoś, kto zbyt gwałtownie odsunął krzesło. Zaskoczony i zmęczony Steven nie zdołał zapanować nad tacą i zamówienie niesione do sąsiedniego stolika znalazło się na plecach i ubraniu wstającego mężczyzny.

- Kurwa – warknął ten wściekle, czym przyciągnął uwagę pobliskich gości i ostre, oburzone spojrzenia matek.

- Przepraszam pana bardzo.- starał się wyjaśnić sytuację, uspokoić zdenerwowanego klienta.

Zamiast tego spojrzał w złe, zdenerwowane i agresywne oczy młodego mężczyzny.

- Co ty, kurwa, ciulu robisz!

Młody mężczyzna najwyraźniej nic sobie nie robił z przeprosin Stevena, ani z zaaferowanych ludzi.

- Przecież przeprosiłem – Steven wiedział, że musi być uprzejmy i uśmiechać się, chociaż jego natura powoli dawała o sobie znać i miał ochotę odpowiedzieć agresorowi kilka ostrych słów. Był w pracy.

- Aha. A jak tak, to wszystko, kurwa, w porządku.

Mężczyzna uśmiechnął się, a potem wyprowadził jedno diabelnie szybkie, precyzyjne uderzenie. Steven nie zdążył się zasłonić, ani zejść z linii ciosu. Musiał przyznać, że agresywny klient potrafił się bić i miał niezłą parę w ręku.
Uderzenie ścięło go i posłało na kolejny stolik.

- Gary! Odsuń się!

Pomiędzy Stevenem a chłopakiem, który go znokautował, pojawił się jakiś mężczyzna.

- Odsuń się, powiedziałem.

Wokół nich zrobiło się małe zbiegowisko. Steven podniósł się, czując krew w ustach. Koło niego pojawiła się Chloe.

- Chodź stąd, Steven. Bert się wszystkim zajmie. Musisz przepłukać usta. I chyba będzie trzeba to jakoś opatrzyć.

Poprowadziła go, nadal lekko oszołomionego, do toalety.

- Garym Owsleyem się nie przejmuj. To dupek. Wszyscy w Plymouth o tym wiedzą. Zawsze sprawiał problemy. Siedział już dwa lata, za kradzieże i wymuszenia. A ma dopiero dwadzieścia jeden lat.

Kiedy Steven próbował zatrzymać krwawienie na zaplecze wszedł Damien O’Hare.

- Paskudnie to wygląda, Steven – przyjrzał się ranie kręcąc głową z dezaprobatą. – Może niech Amanda Terence rzuci na to okiem. Jest pielęgniarką i widziała całe zajście. Gary to fiut. Powinien siedzieć dłużej. Nie przejmuj się. Wróć do pracy, jak przestaniesz krwawić i się ogarniesz. Puściłbym cię do domu, ale mamy tutaj dzisiaj urwanie głowy, jak sam widzisz.


JAKE

- Jake! Jake! – to Hoyd wypatrzył go w tłumie, kiedy jeszcze przebywał z rodziną.

- Dzień dobry – przywitał się ze wszystkimi, zachowując pozory dobrego wychowania. – Jestem Hoyd Weber. Miło mi państwa poznać. Mogę porwać Jaka? Mówił, że jest dobry w sportowych sprawach, a jest kilku cwaniaków z Macomb, co uważają się za lepszych i trzeba im skopać tyłki. Oczywiście na boisku, panie Craven. Mam być policjantem. Nie jestem zwolennikiem przemocy.

- Mogę? – Jake miał ochotę zagrać, a mecz stwarzał szansę na integrację.

- Jasne – powiedział Daniel. – Chętnie popatrzymy.

* * *

Gra była ostra, a przeciwna drużyna dobrze zgrana i całkiem niezła. Jednak Jake dwoił się i troił i to dzięki niemu, co było zauważalne, chłopaki z Plymouth wygrali mecz. Robot krzyczał z radości tak, że aż zachrypł. Bliźniacy nie oszczędzali środkowych palców, pokazując przegranym zamiast odrobiny szacunku jedynie pogardę. Tylko Hoyd i Henry Londis zachowali sportowego ducha i pogratulowali chłopakom z Macomb dobrego meczu.

Bo mecz był dobry. To Jake musiał przyznać.

- Idziemy nad jezioro – zdecydował Nenry Londis. – Wykąpiemy się, bo walimy gorzej, niż matka Robota.

- Pierdol się, Londis – odpowiedział wywołany do tablicy i pokazał kumplowi „facka”.

- Może poderwiemy jakieś przyjezdne cizie. Nowy będzie miał branie, jak jasny chuj, tak ładnie zagrywał piłeczki.

- Myślę, że nie jedna laseczka chętnie zagrałaby meczyk jego piłeczkami – zarechotał jeden z bliźniaków.

Popychając się, poszturchując i śmiejąc, otoczeni przez kilkunastu miejscowych, bohaterowie dnia, poszli nad jezioro, by zrelaksować się, jak należy po męczącym spotkaniu.


MEGAN


Megan poszła do miasta tylko dlatego, że reszta rodziny też szła. Chociaż najchętniej zostałaby w domu, jak Arnold. Nie mogła jednak zawieść Daniela i zostawić go samego, szczególnie po tak trudnej nocy. Potrzebował jej wsparcia, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał.

Festyn zaskoczył ją. Wyglądało na to, że w Plymouth mieszka o wiele więcej ludzi, niż myślała. Musiała przyznać, że festyn zrobił na niej wrażenie. Był ludycznym, nieco chaotycznym wydarzeniem, które najwyraźniej sprawiało wielką radość miejscowym. Było atrakcją roku, co po chwili zastanowienia, wyglądało jednak przerażająco.

Ludzie krzyczeli, biegali, śmiali się, pili alkohol nie skrywając tego faktu przed policją. Posmakowała piwa z lokalnego browaru i trzeba przyznać, że delikatny smak tego trunku przypadł jej do gustu.

Kiedy Jake poszedł grać, towarzyszyła Danielowi i oglądała z nim rozgrywkę od początku, do końca. Za każdym razem odczuwała dumę, kiedy jej siostrzeniec zdobywał punkty dla swojej drużyny.

W końcu, co było do przewidzenia, młodzi rozeszli się w swoje strony, a Daniel zaproponował jej obiad „Nad jeziorem”.

Kiedy dotarli na miejsce, okazało się, że knajpka przeżywa pełne oblężenie, więc zjedli grillowane specjały od jakiegoś lokalnego sprzedawcy.

- Dzień dobry, pani Megan Romero – to był Bert Kleckner.
Szedł z jakąś młodą dziewczyną pod rękę.

-To moja młodsza siostra, Emily. Emily, to pani Romero, o której ci opowiadałem. - spojrzał na Daniela.

- Daniel Craven – przedstawił się ten. – Mąż siostry Megan.

- Bert Kleckner – uścisk ręki mężczyzny był mocny i szczery. – Napijemy się czegoś? W centrum miasta stoi namiot z ponczem roboty Edelmana. To najlepszy poncz, jaki istnieje w tym stanie, i niech mnie licho porwie, jeżeli przesadzam.

- Przesadzasz – uśmiechnęła się Emily. – A pani Craven do nas dołączy?

- Niestety nie – odpowiedziała Megan. – Moja siostra niedawno zmarła.

- Przykro mi – powiedziała szczerze zmieszana Emily. – Przepraszam. Nie powinnam pytać.

- Nic się nie stało – zapewnił ją Daniel szczerze. – Chętnie skosztujemy tego ponczu. W końcu mamy być miejscowymi, więc musimy poznawać tutejsze specjały.

- Co racja, to racja – powiedział Bert. – Poprowadzę.

DANIEL

Decyzję Arnolda o pozostaniu w domu Daniel przyjął z mieszanymi uczuciami. Mógł się tego spodziewać, że ojciec zrobi inaczej, niż reszta. To było do niego podobne. Ale nikomu więcej nie pozwolił na rejteradę i wszyscy udali się do Plymouth.

Festyn był ciekawym przeżyciem. Hałaśliwym, głośnym i rozkrzyczanym. Ilość mieszkańców była intrygująco liczna, ale w końcu wyjaśniło się, że do Plymouth przyjechali okoliczni farmerzy, letnicy oraz mieszkańcy pobliskich miasteczek. Impreza cieszyła się prawdziwym uznaniem wśród lokalnej społeczności.

Po pół godzinie zaczął się nudzić. Po godzinie obszedł już wszystkie „atrakcje” i posmakował próbek lokalnych specjałów chyba z każdego kramu i namiotu. Czuł się tutaj bardziej jak turysta, niż miejscowy, bo w sumie nie rozpoznawał prawie nikogo w tłumie.

Pojawienie się kolegi Jake’a przyjął z ulgą i chętnie puścił syna do gry. Mecz obserwował z zapartym tchem, wspierając i kibicując miejscowych chłopaków, jakby wychował się w Plymouth, a wiwaty na cześć Jake’a napawały go czystą, ojcowską dumą. Nie miał za często okazji widzieć syna „w akcji”, ze względu na pracę, ale teraz … teraz nadrobił nieco stracony czas.

Potem jedli coś z Megan, siedząc na ławce i chcąc nie chcąc słuchając wystąpienia jakiegoś lokalnego zespołu na scenie.

I wtedy pojawił się Bert ze swoją uroczą siostrą. I chyba ze względu na urok osobisty młodszej z rodzeństwa Daniel przystał na propozycję ponczu.

* * *

- Więc jesteś policjantem, Bert – szybko przeszli z młodszym mężczyzną na „ty”, na co nalegał sam Bert.

- Tak. I o mało nie przejechałem Megan. Taki ze mnie kierowca.

- Wiesz. Mieliśmy dzisiaj w nocy problem w domu. Chyba ktoś włamał się do środka i chciał nam zrobić psikusa.

Bert spojrzał na Daniela z nagłym zainteresowaniem.

- Widziałeś kogoś?

- Nie bardzo. Ale dzieciaki mówiły, że ktoś był na korytarzu.

- Wiesz. Mogę wpisać wasz dom na listę rutynowych patroli objazdowych. Tak na wszelki wypadek. Z tym domem w Plymouth wiąże się kilka nieciekawych historii, do których co bardziej przesądni dopisują nienaturalną otoczkę.

- Niech zgadnę. Duchy i nawiedzenia – Daniel spojrzał w oczy młodszego mężczyzny chcąc zorientować się, jak na to zareaguje.

- Też. W domu popełniono dwie masowe zbrodnie. Obie o podobnych motywach. Zdrada małżeńska i szalona, krwawa zemsta. Nic dziwnego w tym, że żadni sensacji ludzie dorabiają do tego historie o duchach. Naprawdę rzadko zdarzają się tutaj jakieś przestępstwa, no może poza bójkami czy przemocą w niektórych rodzinach, albo wypadki podczas polowania. Więc taka makabryczna zbrodnia to pożywka dla miejscowych. A co do tych nocnych włamań. Może zamontujcie sobie system kamer? Mogę podesłać dobrego fachowca od takich spraw. Zamontuje wam profesjonalny monitoring za nieduże pieniądze. Nagracie dowcipinisów, złapiemy ich i dowalimy taką grzywnę, że następnym się odechce straszenia. A wy wyjdziecie do przodu za monitoring i jeszcze trochę zostanie.

To wydawało się rozsądnym pomysłem.

Pogadali jeszcze przez chwilę, aż w końcu Emily przeprosiła, przypominając bratu o obowiązkach względem matki.

- Może zobaczymy się na fajerwerkach. To atrakcja wieczoru. Nie warto przegapić.
 
Armiel jest offline