Markusa w gospodzie nie było. Nie zjawił się też na noc, co nieco zaniepokoiło jego kompanów. Nie było go podczas śniadanie, jakie awanturnicy zjedli późnym rankiem, przed wyruszeniem na miasto. A miasto żyło. Ulice stawały się coraz bardziej zatłoczone i głośne. Od poprzedniego dnia przybyło straganów, przekupek, ulicznych artystów i podpitych świętujących. Niemal na każdym rogu można było tanio kupić precla, pieczone jabłko, wędzoną kiełbaskę lub półgarniec rozcieńczonego wodą piwa. Uliczni akrobaci i grajkowie prześcigali się w zdobywaniu uznania publiczności. Co chwila ktoś odpalał fajerwerki, które z wizgiem i hukiem wybuchały nad głowami świętujących.
Nie wszędzie jednak było tak kolorowo. Biedniejsze okolice miasta, takie jak dzielnica biedoty w Nowym Mieście i Smrodliwa zaczęły się buntować przeciwko nasileniu patroli straży. Na ulicach stanęły barykady, obstawione uzbrojonymi w improwizowaną broń mieszkańcami. Ludzie wyszli na ulice. Polała się krew, zarówno obywateli jak i strażników. Podobno były ofiary śmiertelne. A w miasteczku portowym, jak na razie nie objętym buntem, ktoś widział jakichś podejrzanych osobników kręcących się w okolicach zamkniętych solidnymi kratami wylotów kanałów ściekowych. Zawiadomiona o tym fakcie Straż nie zdołała jak na razie interweniować, zajęta tłumieniem protestów.
Do południa Markus Oppel nie odnalazł się... |