Maddie wyobrażała sobie, że to będzie obciachowa wioskowa imprezka w plenerze. I nie myliła się zbytnio. Rozglądała się po tłumku przeciętnych małomiasteczkowych twarzy i po trochu współczuła sobie przeprowadzki i ostatnich zmian. Z drugiej strony osoba Joela wynagradzała znacznie straty moralne. Przy samochodzie rozmawiała z tatą ale już łowiła wzrokiem jego szerokie ramiona i płowe, złapane w kucyk włosy.
- Tato, przecież jestem ostrożna – standardowa formułka aby uspokoić ojcowskie sumienie. Aby dać mu pretekst do zaufania i zawierzania w jej zdrowy rozsądek. A ojciec rzeczywiście chciał jej wierzyć bo to oznaczało jeden kłopot mniej a miał ich już tak za wiele. Maddie upilnowana, haczyk przy jednym z punktów „listy do zrobienia” odfajkowany. „Panie władzo, robiłem wszystko co w mojej w mocy, zawsze przykładałem należytych starań”. Cholerny ojciec roku. Kochała go ale i momentami nienawidziła. Za tą całą sprawę z mamą. Że jej na to pozwolił. Że tak łatwo zostawił za sobą. Że... za bardzo zbliżył się do Megan. Mama jeszcze dobrze nie ostygła a on spoufalał się z jej własną siostrą. Rzygać się Maddie chciało. I znów, niby wszyscy chcieli dobrze, niby pomocni, niby wspierający się w tej tragedii. Dobrymi intencjami jest piekło wybrukowane.
- Dobra, ulatniam się, ta rozmowa jest bezproduktywna – burknęła z tą malkontencką miną, w którą tak często się ostatnio zbroiła. - Zadzwoń po mnie jak będziemy się zbierać.
Wtopiła się w tłum oddalając mimowolnie od sceny. Występ lokalnej kapeli sprawiał, że sukcesywnie więdły jej uszy. Wyświadczyła im niemałą przysługę i schowała się za rzędem kramów. W jednym z nich zamówiła mocną kawę bo nieprzespana noc dawała się we znaki. Sączyła aromatyczny napój i przechadzała po terenie festynu przykuwając spojrzenia głównie tej starszej i konserwatywnej części społeczności Plymouth.
Jej strój jak zawsze przyprawiał staruszki o zawał serca, za to dość pobudzająco działał na chłopców. Jeden z nich właśnie gwizdnął za Maddison komentując jej długie nogi. Miała coś odpowiedzieć ale wtedy wpadła na Joela, jej myśli od razu się rozpogodziły a twarz ożywił uśmiech.
Maddie była dość powściągliwa w stosunku do zapoznanych osób. Fakt, Tipi wydawała się miła. Na dodatek była siostrą Joela a więc praktycznie stanowiła część rodziny. Dlaczego aż tak dała się podpuścić, że opowiedziała o kruku i nocnych nawiedzeniach? Szukała chyba zrozumienia, szczególnie, że w domu się go nie doczekała. Cóż, a teraz czekał ją kolejny zawód. Drwiny i podśmiewanie, co znowu cięło jak nóż. Maddie nie kryła rozdrażnienia a miara absolutnie się przebrała kiedy Tipi zasugerowała w spazmach śmiechu.
- Może Maddie ma coś nie po kolei z głową? Może to jakaś rodzinna choroba umysłowa?
Przed oczami stanęła matka, taka drobna i zapadnięta w białą pościel, otoczona piętrzącą się piramidą fiolek, pigułek, buteleczek.
Maddison nie do końca panowała nad sobą. Pamiętała jak zalewała ją złość i żal a później jakoś się wszystko zadziało i stała nad powaloną na trawę dziewczyną dysząc i grożąc jej palcem.
- Nigdy więcej nie żartuj z mojej rodziny – puściła kołnierzyk koszuli i odwróciła się na pięcie.
A w zasadzie wystrzeliła jak strzała, byle dalej od grupki pajaców. Nie sądziła, że ktokolwiek za nią pójdzie ale Joel chyba poczuwał się do odpowiedzialności za lekkomyślność siostry. Miał w sobie ten dojrzały spokój i powagę, poza tym zdawał się Maddie wierzyć a to działało jak balsam. Pozwoliła mu się pocałować w czoło i objąć. Dopiero gdy znikła w jego szerokich ramionach poczuła jak bardzo było jej to potrzebne. Łaknęła bliskości wręcz desperacko, może właśnie ta potrzeba spowodowała wybuch tego gejzeru jakim było spontaniczne uczucie do Joela.
- Kocham cię – wyrwało jej się szybciej niż zdążyła to przemyśleć.
Zażenowana własną szczerością złapała chłopaka za rękę i poprowadziła w stronę boiska gdzie tłoczyło się coraz więcej osób. Jak się okazało rozgrywał się tam mecz a prym wiódł w nim nikt inny jak jej brat, Jake. Ten to wszędzie potrafił się wkręcić. Gwiazda każdej sceny.
Pogratulowała bratu dobrego meczu i klepnęła między łopatki ale już zaczął otaczać go wianuszek fanów więc się zgrabnie wycofała. Pogadają w domu.
Rozmawiali z Joelem, głównie o niej samej. O Chicago i powodach wyjazdu, wspomniała o mamie ale on taktownie nie drążył tematu. Objął ją tylko jakoś troskliwiej a gdy temat zszedł na muzykę i Maddie przyznała się, że sama gra i śpiewa z dużym powodzeniem powiódł ich wprost do sceny gdzie zawodzili kolejni amatorzy rocka.
- Są absolutnie... beznadziejni – zaśmiała się a kiedy ostatnie dźwięki piosenki zamilkły Jake wskoczył na scenę i rozmówił się z jednym z organizatorów. Jak się okazało właśnie odbywał się lokalny konkurs i Maddison Craven została dodana naprędce do listy uczestników.
Jeden z muzyków pożyczył jej gitarę a Joel już ciągnął ją do mikrofonu. Nie miała zbyt dużo czasu aby przeanalizować czy jest mu wdzięczna czy mu się za to po całej hecy oberwie.
- Eeee, nazywam się Maddison. Maddison Craven. Nasza rodzina jest tutaj nowa. Mieszkamy w domu... - w porę ugryzła się w język i nie powiedzieła „Hortonów. - W domu na wzgórzu.
Jakoś od razu rozjaśniło jej się w głowie co powinna zagrać.
House on the hill
Palce same pomknęły po strunach, jej niski gardłowy tembr rozniósł się po całym terenie festynu. Gwar i zamęt z każdą kolejną linijką zdawał się przycichać a coraz więcej głów zwracało się w stronę sceny. Maggie miała wiele wad ale jeśli chodziło o muzykę nikt nie mógł zarzucić jej czegokolwiek. Mama zawsze wróżyła jej wielką sławę, choć teraz, w Plymouth na końcu świata raczej to marzenie zdawało się rozjeżdżać jak usta w karykaturalnym uśmiechu. Taaa, na pewno za każdą budką z hot-dogami czai się menadżer.
Po piosence na sztywnych nogach zeszła ze sceny. Oklaski i wiwaty sprawiły, że zakręciło jej się w głowie, policzki płonęły z przejęcia. Joel trzymał ją mocno za rękę a gwiazdy nigdy wcześniej nie wydawały się takie piękne i jasne. Pocałowała go w przypływie uniesienia i pociągnęła na obrzeża festynu gdzie jeden przy drugim stały zaparkowane samochody. Maddie wskoczyła na pakę jakiegoś pickupa i ułożyła się na nagrzanej od słońca plandece. Joelowi podobała się perspektywa tego co się kroi bo nie odrywał od dziewczyny roziskrzonych oczu. Niewiele mówił ale i ona nie oczekiwała teraz słów. Świat uciekł spod nóg. Liczyły się tylko ich ciepłe oddechy, elektryzujący dotyk i oszałamiająca bliskość. Po raz pierwszy od śmierci matki pozwoliła by rozpacz została kilka kroków z tyłu, całkowicie utonęła w magii tej chwili.