Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-12-2014, 02:58   #27
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
- Zaczekaj Maddy - zawołał do córki gdy wszyscy już wyszli z samochodu i ruszyli w stronę festynowych namiotów, a on jeszcze wyjmował z bagażnika upieczone wcześniej przez Megan ciasta - Posłuchaj…
Wszystko w porządku? Nie odzywasz się od rana…
- A co mam mówić? - burknęła dziewczyna patrząc gdzieś w dal, pośród tłumek gromadzący się pod sceną. - Wszystkim co miałam do powiedzenia podzieliłam się rano. I nikt nie wziął mnie na poważnie.
- Potraktowałem Cię poważnie - odpowiedział wyciągając dwie paterki i zamykając bagażnik. Samochód po chwili zagwizdał wesoło na pożegnanie - Wiem, że nie kłamiesz. Wierzę w to co mówisz. Gdy już coś mówisz. Ale sama przyznałaś, że mogłaś sama to przynieść. Skąd ten pomysł przyszedł Ci wtedy do głowy?
- Ze ja mogłam go przynieść? - Madie się zamyśliła. - Nie mam pojęcia. Po prostu nie chciałam żebyś pomyślał, że mi odbiło. Ja wiem jak to brzmi. "Tato, to wypchane ptaszystko ożyło". Jeszcze ci przyjdzie do głowy żeby mi znów organizować psychiatrę...
Podał jej jedno z ciast. Przez chwilę milczał gdy ruszyli za resztą.
- Wtedy w ogóle ze mną nie rozmawiałaś - odpowiedział w końcu spoglądając na nią. Nim jednak mogła coś odpowiedzieć, znów się odezwał - Steve niczego Ci wczoraj nie dał? Ani nikt inny?
- Nie dał? W jakim sensie? - kiedy w jej oczach zabłysło wreszcie zrozumienie parsknęła śmiechem. - Myślisz, że się... Tato, proszę cię! - wbiła dłonie w kieszenie ale wzrokiem uciekła w bok. - Mówiłam ci, że tamto zioło nie było moje. Tylko je dla kogoś przechowywałam.
Znowu chwilę milczał patrząc za plecami Jake’a i Megan, która gestem pokazywała by się pośpieszyli.
- Wiem o tym - powiedział w końcu - Wtedy to był jednak Twój błąd. A teraz… Teraz po prostu się martwię. Bo jeśli nie Steve, to może ktoś inny coś Ci mógł dać? Cały poniedziałek Cię nie było, a przecież nie spędziłaś go w miejskiej bibliotece, w kościele, czy na spacerze. Mogłaś nawet nie wiedzieć. Wiesz Maddy, nadal jesteśmy tu nowi. I jako takich nadal nas mogą tu traktować. Poznawać. Ale i poigrywać sobie.
- Tato, przecież jestem ostrożna - z ust nastolatki wymalowanej w ciężki ciemny makijaż i prowokacyjne kuse ciuchy nie zabrzmiało to zbyt wiarygodnie. - Dobra, ulatniam się, ta rozmowa jest bezproduktywna. Zadzwoń po mnie jak będziemy się zbierać.
Pomachała mu dłonią i bezceremonialnie odwróciła się na pięcie podążając w stronę sceny.

***

Ojciec...
Co było poradzić. Te przemyślenia zawsze go chwytały za dołek po takich rozmowach jak ta. Odprowadził ją wzrokiem do momentu aż zniknęła mu w tłumie podobnych choć jakże zupełnie innych nastolatków. W tym wyzywającym zupełnie nieadekwatnym do jej charakteru stroju. Z początku myślał, że zakłada je tylko po to by go zdenerwować. Możliwe, że tak było. Wtedy celowo to ignorował. Teraz się, wstyd powiedzieć, zaczął przyzwyczajać. I ona chyba też. Po chwili ruszył w stronę Megan.

Kiedyś łatwo mu to przychodziło. Naprawdę. Co więcej naprawdę miał z tego niczym nie wymuszoną radość. Kiedyś. Dzieciaki były małe, pracy było tyle, że sam nie wiedział jak im się to wszystko z Ren udało. Ale wszystko dawało radę. Wszystko się ze sobą wiązało. Łączyło. Tworzyło całość, o której wielu mogło tylko pomarzyć. Teraz… Teraz wszystko się sprowadzało do bezproduktywnych rozmów.

Uśmiechnął się do siebie z politowaniem obserwując mimowolnie jakiś niewybredny konkurs jedzenia na czas. Biedny, mały Danny.
Och, oczywiście, że wiedział, że nie były bezproduktywne. Nie miał co do tego wątpliwości. Bo choć czasem kusiło, żeby machnąć ręką, to tak naprawdę jedyną bezproduktywną relacją w rodzinie jest milczenie. Bo jeśli zaniecha tych rozmów to czy nie będzie to tym samym błędem, który według niego popełnił Arnold? Jaki ojciec, taki syn… I taka córka…

Rozsądna była. Odwrociła się na pięcie, bo taka jest. Ale to co powiedział wzięła sobie do serca. I będzie ostrożna.
Odetchnął wyrwany nagle z zamyślenia przez Megan, która zawołała go spod jednego ze straganów z indiańskimi wyrobami. Dla żartu przykładała sobie zdjętą ze stojaka skórzaną kurtkę wzorowaną na rdzennie amerykańskim kroju.
- Ładnie ci - stwierdził uśmiechając się. Zupełnie zresztą szczerze. Trzeba było naprawdę okropnego ubrania, żeby Meg w nim niekorzystnie wyglądała. A w każdym razie zawsze wtedy gdy klawiatura jej dobrze służyła.
- Nigdy w życiu bym nie mogła tego założyć - odparła ze śmiechem - Wyobrażasz sobie, że to jest ze skóry jelenia uszyte? Ręcznie. Odświętny strój do rytuałów. Biedny jeleń też ręcznie zabity. - pokręciła głową - Pomijając już fakt, że na naklejce jest cena. Dwieście dolarów.
- Może wśród rytuałów jest odpędzanie złych duchów? - stwierdził zamyślając się na niby - Zaryzykujemy?
Uśmiech spełzł jej z ust.
- Nie przypominaj mi - odrzekła poważnie po czym odwiesiła kurtkę i zwróciła sie ku stolikowi z tandetną biżuterią obrzucając go pobieżnym spojrzeniem - Nadal jak o tym pomyślę przechodzi mnie dreszcz.
- Mnie też - odrzekł po dłuższej chwili - Nie mam żadnego wytłumaczenia dla tego co zaszło. Jake i Maddy są tacy pewni, że ktoś był w domu. A zupełnie nic na to nie wskazuje.
Pokręcił głową.
- Nie wiem co robili Steve i Maddy. Nie zdziwiłbym się gdyby wzięli jakieś dragi dla zabawy. Zachowywali się jakby tak było. Ale Jake’a nie podejrzewam.
Spojrzała na niego z wyrzutem.
- Miałeś powiedzieć teraz coś uspokajającego.
Wzruszył ramionami.
- Jak na przykład to, że nie wyłączyłaś laptopa?
Spojrzała równie pytająco, co podejrzliwie.
- No wiesz… Dwadzieścia pięć stron jednego dnia… Plymouth Ci służy…
W jej oczach błysnął gniew. W dziewięćdziesięciu procentach udawany.
- Przysięgam, że nie czytałem.
Zanim zdążyła go szturchnąć, podbiegł Jake oznajmiając coś tym razem naprawdę uspokajającego. Mecz.

***

Dawno się tak dobrze nie bawił. Kibicował mu naprawdę z całego serca. Obiecując sobie solennie, że będzie przychodził na każdy następny mecz jeśli tylko będzie w okolicy. Jake zafundował Cravenom najlepsze podładowanie baterii na jakie mogli liczyć na festynie. Gdyby Arnold wiedział… Stary i uparty.

***

Posiliwszy się, raz jeszcze ruszyli z Meg na zwiedzenie straganów. Nie to, żeby za pierwszym razem jakoś go wyjątkowo zainteresowały, ale chciał zebrać kilka biuletynów o samym mieście i jego historii, jakie zwykle w dzień niepodległości przygotowywano. A i chyba coś się chyba ciekawego zaczęło dziać w pobliżu sceny, bo sporo ludzi zaczęło schodzić się w tamtym kierunku. Kusiło też po tym meczu wziąć sobie po piwie i usiąść na plaży. Pocieszyć się lenistwem. Ale ku jego zdziwieniu, po zebraniu kilku materiałów, ktoś ich rozpoznał w tym tłumie.

Rozmowę z rodzeństwem Klecknerów również znalazł orzeźwiającą. Znacznie bardziej niż reklamowany przez nich poncz. I pewnie prowadził by ją dalej, bo pomysł Berta wydawał się bardzo interesujący, gdyby gdzieś w tłumie nie dosłyszał swojego nazwiska…

***

- Niezły wokal zapodała ta Craven, co Tipi?
- Niezły to z tej siksy numerek jest i tyle. Tygodnia tu ich jeszcze nie ma, a ona już Joela w majtki wpuszcza.
- Co? Chyba żartujesz.
- Nie dość, że ma nie po kolei w głowie to jeszcze się…
- Gdzie ona jest?
- Kto? Kim pan jest?
- Mówiliście o Maddison Craven. Gdzie ona jest? Jestem jej ojcem.
- Nie wiemy. Nie widzieliśmy jej odkąd zeszła ze… Tipi!
- No co?

***

Mocno szarpnął za ramię tego chłopaka. Tak mocno, że ten przewrócił się i zleciał z pickupa upadając na tyłek.
- Ej! - zawołał na Daniela w pierwszym odruchu, ale w drugim z przestrachem w oczach, jakby przeczuwając fakty zaczął szybko się podnosić poprawiając wymiętą odzież wierzchnią.
- Zjeżdżaj - powiedział w bardzo nieprzyjemnie zimny i jeszcze bardziej nieprzyjemnie spokojny sposób, pan Craven po czym nie patrząc więcej na gnojka, rzucił córce jej czarną kurtkę - Wracamy do domu. Zbieraj się.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline