| Czym jest miasto, jeśli nie ludem? - William Shakespeare, "Koriolan" Lato 2518 roku K.I., przedpołudnie Weissdrachen, karczemna stajnia Iście, jakie by samo Weissdrachen nie było, lud w miasteczku owym pomieszkujący wiele do życzenia pozostawiał. Ci kury trują, ci coś jeszcze innego robią... strach pomyśleć, cóż jeszcze wyprawia się w tej przeklętej osadzie. A na dodatek, pół wsi się przez stajnię ową przeklętą przewija. No jak nie umór - to sraczka. Defetyzm i ponury nastrój schwyciły Yorriego w swe kleszcze, szczęściem jednak, nie na długo. To Edmund przybył, w posiłek ciepły, michę i łyżkę uzbrojony. Chwała mu za to. Iście, w modlitwie wieczornej do Valayi wspomni imię jego. Swój chłop. Mimo, że wygnany śluzodzierżca. Ale przecie gorzej być mogło. Po szlakach imperialnych włóczą się sodomici, mutanci i insze bezbożniki plugawe. Każda chwila sprawiała, że bardziej zadowolony był z nowych kompanów. nawet jak po kislevsku gadają...
Niedługo gwarzyli sobie, bo i gdy zaczynali nieledwie, do stajni wparował gość kolejny, przeklęty przez bogów i ludzi stajenny. Bogów Rdestobrody przeklął siarczyście pod nosem. I pod nosem kajać się zrazu zaczął, wybacz pani Valayo, jam nie chciał. Wyrwało mi się. Pani Valaya wie, że się wyrywa często mi.
Zabębnił palcami o nogawice, podrapał szwy, włosy z czoła odgarnął i zerknął na Edmunda.
- My wczoraj pijani, ja mu pomogę, schowaj ciało. - rzucił półgębkiem Edmund jak najciszej tylko potrafił.
Rdestobrdy skinął głową i wstał, przeciągnął się i ku drabinie zbliżył się, jednocześnie starając się zasłonić Josta.
- Witam, cny panie. - przywołał na twarz uśmiech. - Bogów chwalę. Ach, racz wybaczyć pan niezapowiedzianą wizytę i obecność naszą tu, ale powody mieliśmy rozliczne i poważne, one to sprowadziły nas do stajenki i na pięterko owo. Kolega mój - wskazał Edmunda paluchem, który w tej chwili ziewnął dość teatralnie. - wyjaśni to pewnikiem najlepiej, z dozą humoru i dystansem ku sobie samemu. I zrozumiale nieco bardziej.
- Nie uwierzy Pan nam zapewne, ale spiliśmy się wczoraj Jakubowy piwem. Nie wiedziałem, że mam tyle wspólnego z tutaj obecnym krasnoludem i zachciałem pokazać mu zwierzęta jakich pewnie na żywo nie widział. Aby to Pan widział jak on świnie zobaczył to by Panu spodnie przez głowę ze śmiechu spadły. - ryknął śmiechem Edmund. - Ale nie o tym teraz mowa, bardzo chętnie Panu pomogę oporządzić te zwierzęta. Kuce ma Pan conajmi przepiękne. - Edmund począł podchodzić do drabiny. - Zrzucę trochę siana dla kasztanki. - uśmiechnął się szczerze do stajennego.
- A ja - mruknął Yorri. - poleżę trochę jeszcze, bom więcej od towarzysza wypił i pewnikiem też pomóc zejdę. - mrugnął do Edmunda.
- Eeee... - zatrzymał się zdziwiony na drabinie. - Mowy nie ma. - pokręcił głową i posapał na płytkim dechu. - Pospać chceta, to śpijta w karczmie, bo ja robotę mam pilną - perorował. - Koni nie tykajta proszę, sianem mnie tu też nie rzacajta. - zszedł niespiesznie i popatrzył do góry. - Złaźta gibcoki.
Yorri zerwał z ramion płaszcz i wyciągnął Josta spod siana. Pelerynę zarzucił na na głowę i plecy “trupa” i zarzucił go sobie na ramię.
- Kolegę - stęknął - ze sobą weźmiemy. Nieprzytomny, spił się, więc nie przestawi się, raczy pan wybaczyć mu to…
- Nigdy więcej z wami nie pije. - wtrącił radośnie Edmund i rzucił się do pomocy przy ściąganiu Jostowego ciała.
Herr Kichner roześmiał się jak czkający jąkała i pociągnął na koniec czerwonym nosem jak knur.
- Wy tak od rana? - żachnął się retorycznie. - Słabej bani pan kolega. - popatrzył na bezwałdne ciało Josta.
Odsunął się, żeby mogli zejść i przejść. Nie zatrzymywał i nie zwracał większej uwagi. Z miasteczka wydostali się przez dziurawą palisadę, w północnej muru części. Edmund jął tworzyć prowizoryczne nosze, zaś Yorri zbadał ciało Josta. Rozpiął koszulę, nogi obejrzał... nic nie ma. Ale z drugiej strony nie był medykiem.
- Gówno tam. - mruknął do Edmunda. - Nie jestem medykusem. Nic tu nie widzę, w paszczy nie ma nic, gałki chyba w porządku. |