Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-03-2015, 03:29   #2
Zell
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
PROLOG: Sprzysiężenie losu


PROLOG
Sprzysiężenie losu



Feylan Dandradin
- Widziałam go, tego którego opisałeś, którego szukasz.
Te słowa, które usłyszał od młodej, ludzkiej służki karczemnej sprawiły, że otrząsnął się z tego odrętwienia, w które wpadł ostatnimi dniami. Na razie nie zapuścił się głębiej i bardziej obchodził na razie znajdujące się przed samym Cormanthorem miejsca, w których mógł się on zatrzymać z nadzieją, że ktoś go widział. Bez skutku, a jedyne co te poszukiwania przyniosły to uszczuplenie sakwy, jako że nikt nie chciał nawet zacząć zastanawiać się nad pytaniem zadawanym przez Feylana dopóki nie zaświeciły monety.
Przynajmniej do tego momentu.

Dopiero wtedy pierwsza osoba powiedziała mu, że widziała tego, którego poszukiwał.
Był taki wesoły, rozśmieszył mnie. Niestety, ale zawitał na krótko.
Z każdym słowem służki Feylan tylko bardziej zyskiwał pewność. Jedyne, co nie zgadzało się w wyglądzie to te włosy… Były blond, ale… przecież na ich kolor można zaradzić prostą magią. Kiedy jednak zapytał czy to imię, które nie odstępowało go na krok było imieniem tego elfa, co zawitał do owej karczmy niecały dzień wcześniej, kobieta odpowiedziała, że owszem. To w końcu było w końcu nietypowe imię...
Fey zaczął się wtedy wypytywać czy nie zna ona celu podróży tego elfa, a ona odparła, że poszukiwał ruin w Cormanthorze, a ostatnio usłyszał o jakiś kawałek za granicą lasu. Służka, za dodatkową opłatą oczywiście, opisała mu jak najlepiej potrafiła lokalizację, o której mówił ten “wesoły elf”. Dandradin prawie zerwał się z krzesła. Czyżby w końcu zdołał doścignąć go? Był w końcu tutaj niecały dzień wcześniej, wciąż miał szansę go dogonić, szczególnie że znał lokalizację, do której ten zmierzał!
Feylan wcisnął młodej służce w dłonie jeszcze trochę złotych monet i rzucając prawie niezrozumiałe słowa podzięki, po czym wypadł z karczmy, jakby go sam demon gonił.

A teraz… Teraz zakryty zasłoną wysokiej roślinności Cormanthoru oraz zasłony wieczoru obserwował tego słonecznego elfa, jakby delikatnie opalonego o blond włosach, który tytułował się TYM imieniem. Przechadzał się on wokół ruin niewielkiego elfiego osiedla, pomiędzy ledwo wystającymi fragmentami murów obronnych i domostw. Wyraźnie jednak stan tego miejsca go nie zadowalał, a przecież musiał przeszukiwać je jeszcze zanim Feylan dotarł na miejsce. Teraz jednak wyraźnie szykował się do odejścia stojąc przy tym, co pozostało z murów obronnych. Dandradin jednak nie zwracał teraz większej uwagi co pozostało z dumnego niegdyś miasta skupiając się całkowicie na obserwacji tego jednego elfa. Był już tak blisko...

Miał go, był tuż tuż, wystarczyło tylko pokonać te kilkadziesiąt metrów, ale…

...ale czy to na pewno był on?





Śniący Skowronek
Zimno, które przeszywało do szpiku. Skostniałe ręce niezdolne utrzymać miecza wypuszczonego z uścisku, kiedy całe ciepło opuściło palce.
Widział swój oddech ulatujący w obłoczku pary, aby po chwili zniknąć równie szybko, jak się pojawił, wtapiając się we wszechobecne, mroźne powietrze. Z każdym oddechem czuł ból powodowany tym nadnaturalnym zimnem. Spojrzał na swoje dłonie, których nie czuł i wyglądały one na martwe, niczym martwa jest zmożona zimą roślinność. Jakby podświadomie wiedział jednak jedno…
...jeżeli to nie mróz go zabije to…
...dorwie go coś gorszego…
Poczuł jak nogi się pod nim uginają i padł całkowicie wyczerpany na kolana, na zmrożoną ziemię,pokrytą śniegiem, który niczym puch poduszki zapraszał go do złożenia na nim jego sennej głowy.
Zasnąć...
Cichy szept rozniósł się wokół niego. Niezrozumiały i jednocześnie przerażający.
Słowa wypowiedziane jego głosem.
To widzenie nawiedzało Skowronka od dłuższego już czasu, pozostawiając go w poczuciu, że nie zrozumiał czegoś szalenie istotnego. Ten niezrozumiały szept pojawiający się tuż przed otrząśnięciem się umykał jego pamięci, kiedy tylko powrócił do całkowitej trzeźwości umysłu.
Ulotny, niedościgniony, którego zrozumienie wydawało się być poza granicą jego poznania.

~~~~~~

Tego wieczoru natrafił na martwych, którzy niedawno odeszli w objęcia Arvandoru.

Był to elfi oddział liczący sobie sześć osób. Oddział, który wpadł w pułapkę i został okrutnie wybity co do ostatniego członka. Rany jakich doznali i mnogość wbitych w nich bełtów, fakt że najpewniej zostali zaatakowani ukradkowo z ciemności, jakie zapadły w lesie przywodziły Skowronkowi na myśl tylko jedno.
Mroczną zarazę.
Upewniony został co do prawdziwości swego przeświadczenia, kiedy zauważył kawałek dalej za niskimi drzewami martwego drowa, który sądząc po ranach dramatycznie musiał walczyć o swoje życie, pozostawiony przez swoich kompanów na pewną śmierć. W końcu jego obrażenia były na tyle poważne, że stanowił tylko zbędny balast dla reszty, a kto by się kłopotał próbą ratowania jednego osobnika, który zawiódł?
Zastanawiające było, że nie ograbili martwych… może coś innego przykuło ich uwagę i zostawili sobie pracę hien cmentarnych na później?

Wtem… Wtem usłyszał głos, który podróżował po cichym lesie. Niezrozumiałe słowa.

Ruszył ostrożnie w kierunku, z którego one dochodziły trzymając się ochrony, jaką zapewniały drzewa. Nie zapuścił się bardzo daleko, kiedy zobaczył dwa pierwsze drowy i usłyszał słowa, które mogły jedynie zwiastować kłopoty.

- Vel'bol ph'udos aluin ulu xun xuil nindel darthirii? - odezwał się mroczny elf do swojego kompana, po czym spojrzał w bok, wgłąb lasu.

Skowronek podążył wzrokiem za spojrzeniem drowa, aby zobaczyć więcej przeklętych kuzynów, po szybkim przeliczeniu pięciu (nie licząc tej dwójki, którą wcześniej zauważył), a przynajmniej tylu zdołał spostrzec w tym miejscu. Przybliżywszy się jeszcze trochę, uważając na to, żeby brońcie Seldarine, nie spowodować zbytniego poruszenia, zauważył elfa o czarnych, długich włosach zaczesanych do tyłu wyróżniającego się jednak budową ciała. Był dobrze umięśniony i nie tak smukły jak większość elfów. Twarz miał ozdobioną wzorami szarej farby, a zielone oczy uważnie lustrowały ustawione w okolicy, pilnujące go drowy.
Naprzeciw niego, w bezpiecznej odległości tchórza stał jeden z mrocznych elfów, ubrany w skórzaną zbroję, która jednak przewyższała o głowę jakością te, jakie nosiły inne drowy.

- Darthirii, wieczorny spacerek, co? - odezwał się ów drow uśmiechając wrednie do elfa, który chroniony lekką zbroją, dzierżył bękarci miecz w pogotowiu.

Innym drowom, trzymającym elfa w zasięgu swoich kusz z zatrutymi bełtami również było do śmiechu.





Ellethiel Davar

- Dalej, mały. To nic trudnego.

Ellethiel uśmiechnął się w duchu. “Mały”. Zawsze go tak nazywali ci ludzie, od samego początku ich wspólnej podróży. Niski pół elf nie mógł nawet marzyć, aby mierzyć się wzrostem ze swoimi kompanami, a do tego ten szczególny charakter…
Niemniej nie mógł im niczego konkretnego zarzucić. Początkowo Ellethiel podróżował od miasta do miasta, czepiając się kupców i podróżników, płacąc za możliwość przejazdu swoimi umiejętności jako zwiadowca. Poznawał osoby mniej lub bardziej przyjacielskie, lepszych czy gorszych kompanów, ale nigdy wcześniej nie napotkał na swojej drodze tak dobrych towarzyszy jakimi byli ci trzej awanturnicy, którzy, jak dowiedział się szybko Ellethiel, stracili niedawno jednego kompana. Inną sprawą było, iż ta trójka ludzi z aparycji, poznaczonej bliznami i nieprzyjemnymi grymasami nie zachęcała nikogo do wejścia w ich szeregi, jednak co to było dla tego pół elfa? W końcu nie wolno oceniać nikogo po wyglądzie.

Izel, Pharan i Tornis okazali się przecież tacy sympatyczni. Ich poległy towarzysz był zwiadowcą, czym i Ellethiel mógł się trudnić. Otrzymał od nich nawet konia po ich znajomym! Nie na własność, ale fakt był faktem, a zważywszy, że i oni zmierzali do Cormanthoru, jak i upatrzył sobie potomek elfów, to ich przeznaczenie podróży było zbieżne. Taki ślepy traf.
Szybko Ellethiel zaaklimatyzował się w nowej grupie. Może i nie należeli do przesadnie rozrywkowych typów (chyba, że rozrywką była duża ilość alkoholu i bójka) oraz ciężko było ich rozśmieszyć, jednak to przecież byli tacy sympatyczni ludzie… jeżeli zamykało się oczy na ich przywary.

Pewnego dnia nawet zdarzyło się coś, czego nigdy w życiu by się nie spodziewał. Grupa jego nowych znajomych, kiedy byli już nieopodal Cormanthoru… przyjęła go do swego grona. Jako jednego ze swoich. Ellethiel był w czystym szoku, a jednocześnie poruszony. Stał się częścią tej grupy, a nie tylko przypadkowym zwiadowcą, który szukał transportu. Miał swoje… miejsce, a może… może uda się ich przekonać do pomocy w realizacji jego planów?

Co zaś się tyczy planów Davara...

To, co próbował osiągnąć pół elf dla wielu mogło się wydawać wielu szalonym zamysłem i niemożliwą do spełnienia dziecięcą zachcianką, ale Ellethiel miał jasno wytyczony cel, którego się uparcie trzymał i miał zamiar z zawziętością dążyć do jego spełnienia. Porażka nie wchodziła w rachubę, a Davar nawet nie dopuszczał do siebie myśli, że coś mogłoby pójść nie tak.
Tak, jak to było w wypadku tego wieczora.

Kiedy tylko weszli pomiędzy drzewa Cormanthoru kasztanowo-włosy Izel, przywódca tej grupy, górując swoim wzrostem nad Ellethielem wyjaśnił cel ich podróży. Mieli znaleźć pewną kryptę i jedynie upewnić się, że wszystko jest na swoim miejscu, za co im zapłacono sowicie. Tylko tyle, tylko upewnić się i prosili pół elfa, aby ten im pomógł w ich zadaniu zapuszczając się pierwszy w jej odmęty. Taka mała przyjacielska przysługa...

A teraz stali wieczorem, po zachodzie słońca przed ukrytym między drzewami i roślinnością wejściem do podziemnego kompleksu grobowcowego. Sądząc po stanie wejścia dawno przeminęły czasy jego świetności, ale najwyraźniej ktoś wciąż dbał o dobro zmarłych, skoro wynajął tę grupę...

- To jak będzie? - zapytał Izel kładąc dłoń na ramieniu swojego “brata”. - Pomożesz nam? Będziemy twoimi dłużnikami.





Treal Naralthir

Ruiny, do których go pokierowano wydawały się być obiecujące… kiedy znał je tylko ze słyszenia, bo gdy przybył na miejsce jego nadzieje podupadły. Treal zobaczył ruiny, ale okazało się, że najwyraźniej wszystko, co było w nich wartościowe dla Neralthira zostało już dawno skradzione lub zniszczone, ze wskazaniem na to drugie. Z ziemi wystawały jedynie resztki murów i domostw,niegdyś zdobionych kunsztownie, teraz zniszczonych i pozostawionych samym sobie, aby sczezły… a może nie? Może miały też swoich strażników, którzy właśnie go obserwowali, potencjalnego złodzieja?

Treal poczuł się w tym momencie odsłonięty. A jeżeli uznają go za intruza, którym w sumie był? Co wtedy?

Elf rozejrzał się po okolicy, ale nikogo nie zauważył, chociaż przecież tacy strażnicy szczycili się umiejętnościami ukrywania się i obserwacji danego osobnika. Zimny wiatr przesunął się po karku Treala sprawiając, że cały aż się wzdrygnął. Przesunął dłonią po resztkach kamiennego muru służącego niegdyś za ochronę żyjącej tu społeczności i westchnął boleśnie. Tyle zniszczenia, tyle śmierci… Dlaczego?

Jak się w ogóle tu znalazł? Nie powinien ufać ocenie napotkanych w karczmach ludzi prawiących o ruinach Cormanthoru, ale jaki miał inny trop? Dopiero co tu przybył, a potrzebował jakiejkolwiek wskazówki. Oczywiście zastanawiające było skąd ten człowiek znał lokalizację ruin, w których teraz Treal się znajdował, ale nic przecież mu udowodnić nie mógł. Niemniej teraz odwiedził już jedne, a następne… Będzie musiał już wybadać w elfich społecznościach.

Wystarczająco wiele czasu zmarnował na dotarcie tutaj, musiał znaleźć miejsce na rozbicie obozu. Kiedy jednak powoli wyszedł z ruin i znajdował się już na zewnątrz nich murów, poczuł ponownie to uczucie bycia obserwowanym. Doświadczał tego nieprzyjemnego uścisku w żołądku, chociaż nie wiedział czym był powodowany.

Wiatr zaszumiał pomiędzy drzewami, a ten szum przywiódł Trealowi na myśl cichy, nieprzyjemny śmiech.





Aranion Ondovaul

To miał być zwykły zwiad.

Odkąd dołączył do tej grupy elfów liczącej pięciu często był wysyłany na zwiady, na zmianę z jednym z leśnych elfów. Tym razem, kiedy wreszcie dotarli do Cormanthoru, mógł sam na sam zmierzyć się z tym lasem. Przywódca jednak, słoneczny elf, powiedział mu, aby nie oddalał się zbyt bardzo i postarał się wypatrzeć dobre miejsce na rozbicie obozu. Wtedy słońce już chyliło się ku zachodowi.

Kiedy w końcu znalazł miejsce wydające się posiadać odpowiednie, naturalne cechy obronne, zapadł już zmrok. Pośpieszył więc do miejsca, w którym pozostawił swój oddział poruszając się dość sprawnie dzięki doskonałej pamięci i umiejętności podążania za śladem. Wszystko wydawało się być w całkowitym porządku.

Był już tuż tuż.
Las był cichy, a on zmierzał pewnie do celu. Kiedy wcześniej przemierzał tę drogę nie natrafił na żadne zagrożenia i nie spodziewał się i w drodze powrotnej na żadne natrafić, jednak…
W pewnym momencie coś go poruszyło.
Czy to było nienazwane przeczucie, które nagle go zaatakowało, jakby ostrzegając przed czymś, czy to doświadczenie, podpowiadające mu, że nie wszystko było takie, jakie być powinno. Może to prawie niesłyszalny szelest liści, które spadły już na ziemię gnane jesienią. Aranion wytężył natychmiastowo wszystkie swoje zmysły, żeby zlokalizować zagrożenie, ale kiedy zobaczył pomiędzy roślinnością czerwone ślepia wiedział, że było już za późno.

Rzucił się w bok, kiedy pierwszy bełt poszybował w jego stronę omijając jego gardło o włos. Aranion zrobił krok to tyłu, kiedy usłyszał odgłos naciągania kuszy za sobą. Ustawił się więc tak, aby mieć obu agresorów na oku, jednak szybko zorientował się, że przeciwników jest więcej, niż się mógł spodziewać i wychodzili ze zbyt wielu stron.

Został otoczony. Został otoczony przez nikogo innego jak przez znienawidzone drowy; drowy, które najwyraźniej dobrze się bawiły.
Jeden z nich, chroniony przez lepszą zbroje, niż jego towarzysze, i tym złośliwym błyskiem w oku, wyszedł trochę w stronę Araniona, po czym otaksowawszy wzrokiem elfa skłonił się mu ironicznie i odezwał się szczerząc się do niego:

- Darthirii, wieczorny spacerek, co? - mroczny oddalony był swojego kuzyna na bezpieczną odległość… dla siebie. Sam jednak trzymał na wszelki wypadek rękę na krótkim mieczu uczeponym do pasa.

Aranion nie wiedział, nie miał pewności… Nie miał pewności co się stało z jego nowymi towarzyszami.
A może miał…?





Thorendil


Coś złego się działo, a Thorendil nie był w stanie określić co.

Wyczuwał to w zachowaniu zwierząt, które ostatnimi czasy zrobiły się niespokojne i wyglądało na to, że i one same nie wiedziały, co takiego je zaniepokoiło. Cokolwiek jednak wprowadziło w nie to wzburzenie było dla nich nieuchwytne i druid nie mógł się dowiedzieć niczego konkretnego o… właśnie o kim? O czym?
A może nie było to nic nowego? Może był to było jedno ze zła, które już dawno rozpanoszyły się po Cormanthorze? Tylko… Z czym walczyć, kiedy nie zna się przeciwnika?

Thorendil krążąc po lesie, poirytowany na własną bezsilność zastanawiał się ile w stanie jest dokonać ta siła, która rozpanoszyła się po tych terenach. Prawdę mówiąc nie wiedział jak daleko ona sięga, czy odnosi się tylko do miejsc, w których najczęściej przebywa, czy może ogarnia o wiele więcej…
Za dużo pytań na ten brak odpowiedzi.

Inną sprawą były te wzmożone aktywności zagrożeń Cormanthoru, bo jak inaczej możnaby nazwać to, że więcej elfów, wysyłanych chociażby na zwiady i patrole, nigdy więcej nie wracały żywe do swoich rodzin? Thorendil nie znał szczegółów ani nie wiedział czy nie są to, aby wyolbrzymione opowieści, które do niego dotarły powodowane całą tą wiszącą nad nimi atmosferą? Mówiono o drowach, mówiono o demonach i szalonych jednostkach, które za cel swoich obłąkańczych działań wybrały właśnie Cormanthor.
Na szczęście ten cały chaos wydawał się omijać wioskę, którą się opiekował.

~~~~~~~

Thorendil zapuścił się dalej od wioski niż zwykle, nie pozostając w niej tego wieczora i nie przychylając się do rad, aby zabrał ze sobą kogoś jeszcze albo nawet dwie, trzy osoby. Druid nie chciał narażać wszak nikogo postronnego, kiedy mógł wyruszyć sam. Nie musiał się do tego w takiej sytuacji martwić o bezpieczeństwo osób mu towarzyszących i skupić się na swoich działaniach.

Pod dłuższym czasie krążenia zaczął postanowił pokonać jeszcze kawałek i wracać. Wsłuchiwał się w szepty wiatru oczekując jakiejkolwiek wskazówki, gdy nagle wiatr zerwał się na moment, aby wykrzyczeć:

Złodzieje, mordercy!
Zaszumiał wzburzony wiatr, po czym ucichł.

Zanim Thorendil zdołał się zastanowić co to w sumie miało oznaczać usłyszał cichy, żałosny odgłos. Kiedy ruszył w tamtym kierunku po chwili dotarł do miejsca, w którym zastał wielkość niegodziwości. Pod jednym z drzew leżał na boku młody jelonek, rzężący z bólu i szoku. Miał podcięte ścięgna swoich badyli tak, że nie był w stanie się podnieść i był cały poraniony. Ponacinany ostrzem i wyraźnie wcześniej kamieniowany. To nie było polowanie na mięso. To było okrucieństwo. Zwierzę żyło i cierpiało męczarnie.

I tylko milcząca sowa obserwowała całe zdarzenie.

A liście szeleściły na wietrze targane jego podmuchami. Te, na tyle słabe, aby poddać się wczesnej jesieni zostały okrutnie zerwane z życiodajnych gałęzi. Wirowały teraz w powietrzu wedle rytmu wiatru, powoli opadając na ziemię, która dopiero miała zacząć stanowić grobowiec im podobnym.
Drzewa do niego mówiły, a on nie mógł zrozumieć ich słów.
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 16-03-2015 o 02:04.
Zell jest offline