Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-04-2015, 14:38   #9
Col Frost
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
"Jestem otoczony! Udało mi się ukryć na szczycie wieży Eiffla! Jeśli ktoś odbiera ten przekaz, niech mi pomoże!" Komunikat wciąż brzmiał w głowie Martina, gdy ten skradał się paryskimi kanałami dążąc do centrum miasta. Decyzję podjął w mgnieniu oka, teraz wydawała mu się zbyt pospieszna, ale nie było czasu, przed nim szmat drogi. Znów ubrał mundur, który dopiero co zdjął po powrocie do domu. Kamizelka ponownie opięła jego tors, kominiarka zasłoniła twarz, a hełm osłonił głowę. MP5 przewiesił sobie przez ramię, a Colta schował do kabury, miał jednak nadzieję, że nie będzie musiał z nich korzystać. Broni palnej używał w ostateczności, amunicja do niej była zbyt drogocenna, przynajmniej od czasu zajęcia przez demony koszarów. Na co dzień korzystał z broni bardziej prymitywnej, składanego łuku bloczkowego, który teraz spoczywał w specjalnie wykonanej kaburze przy lewym udzie, strzały do niego znalazły się w podobnym „opakowaniu” przywieszonym do pasa przy prawym udzie.

Raynaud ostrożnie stawiał każdy krok. Znajdował się nieopodal jednego z większych „gniazd” bestii i wolał nie ryzykować starcia z nimi. Metodą prób i błędów przez ostatni rok uczył się planu podziemi stolicy byłej Francji, teraz uważał się za niezłego specjalistę w tej dziedzinie, może nawet najlepszego z tych, którzy stąpają jeszcze po ziemi, być może nawet jedynego. Główne arterie pozwalały na swobodny marsz w pozycji wyprostowanej. Zapach mógł z początku stanowić problem, jednak człowiek szybko się przyzwyczajał, a fakt, że kanały od dawna nie były używane tylko ułatwiał sprawę. Poza tym demony stworzyły liczne dziury, którymi dostawały się do podziemi przed świtem, a które służyły za coś w rodzaju otworów klimatyzacyjnych i przynajmniej stopniowo oczyszczały nieprzyjemną atmosferę.

Przed chwilą Martin minął fragment korytarza najbardziej zbliżony do siedziska potworów. Zaczął stąpać coraz pewniej, a po jakimś czasie szedł już zupełnie normalnie. Znów się udało. Nie był to zresztą dla niego żaden wyczyn, już nawet nie odczuwał zdenerwowania, które nieprzerwanie towarzyszyło mu podczas pierwszych samotnych wycieczek do miasta i z powrotem. Ponieważ jednak przy niemal każdej okazji musiał zbliżać się do gniazd większych demonów, które z jakiegoś powodu nie znosiły światła dnia i skrywały się wówczas w podziemiach, przyzwyczaił się do tego i traktował jako zwykły punkt każdego dnia.

Gdy oddalił się jeszcze trochę pozwolił swoim myślom odbiec gdzieś w dal. W sumie nie powinien tego robić, ale miał pewne przeczucie, że gdyby cały czas koncentrował się na demonach i ich unikaniu, albo walce z nimi, dawno by oszalał. Najgorsza była jednak samotność, która z dnia na dzień doskwierała mu coraz bardziej. Teoretycznie miał przy sobie Catherine, ale nawet on sam musiał przyznać, że nie jest ona typem towarzysza, jakiego by chciał widzieć obok siebie. Od czasu do czasu spotykał w ruinach miasta jakichś ludzi, czasem nawet większe grupy, które prowadziły coś w rodzaju przytułków lub szpitali, nie chciał się jednak do nich przyłączać. Rozumował w ten sposób, że im większe ludzkie kłębowisko, tym większa szansa, że odnajdą je demony. Wolał już siedzieć sam w swoim domu. Sam, jeśli nie liczyć Catherine...

Gdyby choć jeden z chłopaków przeżył tamten przeklęty dzień. Loup nieraz już wracał myślą do tamtych wydarzeń. Oczami wyobraźni widział Tueura przebijanego olbrzymim szponem jakiegoś stwora, budynek zbrojowni, który się zawalił grzebiąc żywcem Morela i plecy uciekającego Faucona, którego miał już nigdy nie zobaczyć żywego. Nie to było jednak najgorsze, najgorszy był dzień, w którym wrócił do koszar.

* * * * *

Strużka światła wpadała do kanału przez otwór studzienki. Martin ostrożnie wspiął się na drabinę i wyjrzał na zewnątrz. Dzień był piękny, na niebie nie było żadnej chmurki, słońce przygrzewało dość mocno, jak na tę porę roku. Widok psuły jednak zgliszcza okolicznych budynków, a jeszcze bardziej rozszarpane ciała leżące wszędzie dookoła. Raynaud przeładował MP5 i wyszedł na ulicę.

Do bramy koszar nie było daleko, dobiegł do niej błyskawicznie. Oparł się plecami o fragment muru i zajrzał do środka. Na dziedzińcu nie zauważył żadnego ruchu, dlatego ostrożnie wszedł na teren ośrodka. Widok jaki ujrzał nie różnił się niczym od tego co widział na zewnątrz. Martwe ciała leżały w zastygłych kałużach krwi, tylko, że tutaj leżeli ludzie, których znał. Nawet ci, których twarze rozpoznawał, choć nie znał ich imion, robili piorunujące wrażenie. Gdy dotarł do zawalonej zbrojowni ujrzał Tueura, który w klatce piersiowej miał dziurę, w którą spokojnie można by włożyć rękę. Jakieś stworzenie, już po jego śmierci, odgryzło mu prawą nogę.

To było już byt wiele. Martin odbiegł kawałek na bok, nachylił się i zwymiotował. Łzy napłynęły mu do oczu, ale powstrzymał się. Musiał się opanować, dla dobra Catherine. Musiał ją uratować, tylko to się teraz liczyło. A żeby to zrobić musiał przetrwać, więc potrzebował broni. Zawalona zbrojownia nie przyda mu się na wiele. Musiałby przekopać się przez gruz, a na to szkoda było czasu i wysiłku. Poza tym co by zrobił, gdyby natrafił na czyjeś ciało, na przykład Molera? Nagle do głowy napłynęła mu myśl, że nie może ich wszystkich tak tu zostawić, trzeba by ich pogrzebać. Szybko ją odrzucił. Im to już w niczym nie pomoże, musi się skoncentrować na ratowaniu żywych.

Na szczęście broń przetrzymywano nie tylko w zbrojowni. Drugim tropem jaki podjął Raynaud był pobliski budynek strzelnicy. Ruszył pewnym krokiem w jego stronę, ale nim do niego dotarł stanął jak wryty w ziemię. Pod jego nogami leżał głowa, twarzą zwrócona do ziemi. Nie wiedział kto był jej właścicielem, ale przeczuwał. Poznawał te brązowe, kręcone włosy. Ostrożnie ją odwrócił i jego oczom ukazało się oblicze Faucona, zastygłe w wyrazie strachu. Po reszcie ciała nie pozostał nawet ślad, Martin wolał nie myśleć co się z nim stało. A więc i on zginął. To oznaczało, że Loup jest ostatnim żywym z całego zespołu, jedynym ocalałym...

* * * * *

Zbliżał się już do wyjścia, gdy do jego uszu dotarły dziwne piski. Nie było wątpliwości, to impy krążyły gdzieś w pobliżu i... O nie, są zaraz koło wyjścia! Ostrożnie wyjrzał zza rogu i zobaczył około tuzin tych wstrętnych stworków. Westchnął bezgłośnie, po czym sięgnął po swój łuk. Kilkoma zręcznymi ruchami go rozłożył i odruchowo nałożył strzałę na cięciwę. Wówczas wydarzyło się jednak coś, czego się nie spodziewał...
 

Ostatnio edytowane przez Col Frost : 04-04-2015 o 14:52.
Col Frost jest offline