Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-04-2007, 19:48   #29
Nevdring
 
Reputacja: 1 Nevdring ma wyłączoną reputację
Alice Forest i Phoebe Vanmare:

Zmrok powoli zapadał nad okolicą. Droga okazała się dłuższa, niżby to mogło wyglądać z początku, a to za sprawą wijącej się ścieżki. Meandrując między dziwnymi, wielkimi głazami (którymi las usiany był jak okiem sięgnąć) po kwadransie przywiodła was do na poły zawalonej budowli. Konstrukcja dziwna, zdająca się krzyczeć do obserwatorów znamionami wieków dawnych, otoczona była nędznym, drewnianym płotkiem. Nadgryzione łakomstwem czasu groby porośnięte były z lekka mchem, ufajdane ptasimi odchodami i sprawiające wrażenie bardzo starych. Przeważającą ich liczbę wieńczył krzyż celtycki, inne zaś nosiły piętno herezji dawno zapomnianej. Mijając je powoli, wkroczyłyście przez uchylone drzwi do środka kaplicy. Jedynie dzięki zabrudzonym ni to oknom, ni to witrażom wpadało trochę „światła”, lecz napływające chmury już niebawem miały to zmienić. Dach po lewej stronie zawalony, na jego gruzach poczęły wyrastać jakieś chwasty. Ściany ogołocone, w wielu miejscach widać jeszcze było ślady robót murarskich – ale nie wprawne, jak gdyby w pośpiechu kończone. Na kilkustopniowym podwyższeniu umocowany był trzymetrowej długości sarkofag, wysoki na jakieś półtora metra. Wyglądem całkiem upodabniał się do tych egipskich, lecz jedna rzecz była odmienna: miast uwypuklać się – zapadał. Zapadał się kształtem istoty humanoidalnej, jak gdyby figurka rzucona w cement i pozostawiona na wieki. Twarz „postaci” była – Nie...
Coś dopadło Phoebe od tyłu i przewaliło na ziemię. Drobinki piasku i kurzu zaczęły wznosić się i wirować, oślepiając i wdzierając się do gardła.
- Nie...
Nagle Alice padła na kolana przygnieciona czymś wielkim, ciemnym. Fosforyzujące ślepia błysnęły gdzieś w rogu. Jęk monstrualnej krzywdy i smród palonego ciała. Odeszłyście w sen.


Brenna Jingels i Roger John Carlston:

Nocne, ciemnogranatowe i burzliwe niebo raz za razem przecinały błyskawice, a potężne grzmoty rozlegały się niebezpiecznie blisko ośrodka. Powietrze ciężkie, wilgotne zdawało się oblepiać wszystko dokoła, przywierać niczym kleista substancja przed którą nie ma schronienia, nie ma ucieczki. Biegliście dalej w las, choć ciemność okrutna i strugi wody skutecznie ograniczały pole widzenia. Zewsząd otaczały was drzewa stare, rozpaczliwie wyginające swe konary ku górze – w stronę targanego gniewem nieba, w stronę mocy wszechwładnej. Budynek szkoły już dawno znikł, muru biegnacego prostopadle do drogi również nie było widać – nic tylko ten las, nic tylko krople deszczu wciskające się pomiędzy gałęziami i uderzające w rozpalone wysiłkiem ciała.
Nieoczekiwane prychnięcie rozległo się gdzieś za wami, potem coraz bliżej i bliżej. Szuranie i jęki prawie ginęły pośród odgłosów natury.
- Czekajcie! Idę z wami – zza grubego pnia wyskoczył Joshua, o mało nie przewracając się na wystającym korzeniu. – Ja wiem...jestem gruby i nieporadny...ale...ale jakiś strażnik dorwał Mary i... – spojrzał na was, rozpaczliwie opuszczając ręce. – Nikt mnie nie widział, oni myślą, że John’s ją specjalnie wypuścił...no, wiecie...
Rozejrzał się z trwogą po okolicy, postępując jeszcze krok w waszą stronę, ażeby dojrzeć coś więcej niźli zamazane sylwetki.
Wtem coś łupnęło straszliwie, blisko - po lewej, a powietrze zadrżało. Grubas padł na ziemię łapiąc pulchnymi dłońmi za szyję. Wił się w napadzie histerii, charczał coś i wyciągał rękę w błagalnej prośbie życia.
Mleczny powiew wiatru otoczył leżącego snując się po ziemi, wspinając na drzewa, krzaki, aby znów się oddalić i znów przybliżyć, niczym targana falami rozpaczy krew topielca. Szept, który rozległ się ze wszech stron przebrzmiał, wolno stąpając niematerialnym bytem i niósł tylko: trzech... trzech... trzech...
Straciliście przytomność.




Rozdział II: Gdzie

"Czyżbyś skazana przez wieczność me serce zajmować?
Czyś skłamała mówiąc, że to przeznaczenie?
Dlaczego wśród szczęśliwości ucieczką mnie się salwować,
Na emocji gruzach, ruinach - wykręcać myśli rzemienie?

Immanentnie, wyrokiem niebios z mą duszą związany,
Po cóż mnie męczysz - i drwisz - i pocieszasz?
Czy znam odpowiedź, czy wyrok w gwiazdach jest zapisany...
Dokąd, mój żalu, ciągłym jękiem i płaczem zmierzasz?"


Alice Forest i Phoebe Vanmare:





Ocknęłyście się leżąc na ziemi. Złociste promienie ognistego kręgu, dopiero rozpoczynającego swą podróż, szczypały w oczy. Niebo zdawało się bardziej odległe, wyblakłe – koloru rozcieńczonego w nierównych proporcjach błękitu. Otaczał was las mieszany z przeważającą ilością drzew liściastych. Powietrze rześkie i ciepłe, nie poruszane żadnym tchnieniem wiatru, pachniało butwiejącą roślinnością. Tuż obok, ledwie kilka metrów dalej płynął wartki strumyk zmierzający ze wzgórza na którym się znajdowałyście w dół, po zboczu. Sądząc po jego niewielkich rozmiarach gdzieś wyżej, niedaleko, musiał rozpoczynać swą wędrówkę. Nie było tu żadnej drogi, ścieżki – nie dochodził was ani jeden bzyk owadzi, skrzek ptactwa. Martwą ciszę zakłócał jedynie odgłos płynącej wody i nieznaczny szum gałęzi. Rozglądając się dokoła można było zobaczyć tylko drzewa i rozmaite krzewy. Wszystko jak gdyby większe, dłuższe, potężniejsze. Daleko w górze, patrząc w stronę domniemanej lokacji źródła, widniał prześwit niewielki wychodzący na otwarty teren, po bokach zaś rozpościerała się gęsta ściana lasu, wymagająca do przebrnięcia nie lada sił.
Zejście w dół ułatwiały jako tako skały i kamienie, między którymi spływała woda, pieniąc się lekko.


Brenna Jingels i Roger John Carlston:

Roger na ziemi, Brenna na Rogerze, Joshua na obojgu – jednocześnie obudziliście się w tym dziwacznym ułożeniu. Coś zabarwiało szare odzienie dziewczyny, przygniecionej wielką fałdą tluszczu – była to krew.
- Ajj, moja ręka... ja krwawię! – pisnął grubas, starając się zsunąć z nietypowego łoża, lecz nie za bardzo mu to wychodziło. Gramolił się niezdarnie, aż w końcu z głośnym plaśnięciem opadł na trawę. Znajdowaliście się bowiem na małej polanie ze wszystkich stron otoczonej gęstym lasem. Niebo nad wami było pogodne, żadnej chmurki, czy mgiełki uświadczyć nie mogliście. Waszych uszu dochodził jakiś miarowy szum, lecz to było wszystko.
- Ej, gdzie my jesteśmy? To jakaś paranoja – marudził Joshua spoglądając na dłoń, której rany momentalnie... zastygły. Otworzył szeroko ślepia, lecz zew trawiącego żółć brzucha zagłuszył w młodzieńcu wszystko inne.
Jestem głodny...macie coś do jedzenia? – przeszukał kieszenie spodni, ale nic nie znalazł.
- Dobrze, że chociaż ciepło jest - ciągnie swoje i znów marudzi:
- Pić mi się chce... Po co ja za wami szedłem... – w jego oczach kolejny raz zalśniły łzy, choć starał się zapanować nad sobą.
Potruchtał więc szybko w stronę lasu i spryskał niewinne krzaczki żółtym strumieniem.
- Hej, tam coś jest! – zawołał do was przez ramię, wskazując na lewo.
Faktycznie, coś tam było – oczom mazgaja ukazały się brązowawe kontury jakiejś budowli, lecz oddalonej o dobry kawałek drogi.
- I tam, tam jest to samo! – krzyknął obracając się dwa kroki w prawo i celując paluchem.
 
__________________
"...codziennie wszystko z niczego tworzyć i uczyć śpiewu gwiazdy poranne."

Ostatnio edytowane przez Nevdring : 04-04-2007 o 02:43.
Nevdring jest offline