Ostatnie miesiące nie były dla Zoji szczęśliwe; zawsze chciała podróżować, zwiedzać dalekie kraje i oglądać różne cuda tego świata, o których tylko słyszała - ale nie spodziewała się nigdy, że los spełni jej dziecięce marzenia w tak przewrotnie okrutny sposób.
Ucieczka z ogarniętego wojenną pożogą Browntown, w którym zostawiła jeszcze świeży grób matki i zaciętego w swojej żałobie ojca - ze świadomością, że prawdopodobnie ogląda ostatni raz wszystkich swoich przyjaciół żywych - była zaledwie początkiem koszmaru, który miał prześladować młodą uzdrowicielkę chyba do końca jej życia. Potem była długa, wyczerpująca zarówno fizycznie, jak i psychicznie wędrówka z kolumną uchodźców na południe, pełna nieszczęść i cierpienia. Trzymająca się razem grupa uciekinierów z Browntown kurczyła się w zatrważającym tempie, kiedy kolejne osoby odłączały się na własne życzenie, albo - niestety częściej - nie potrafiły podołać trudom wędrówki i ciężarowi utraconego w jednej chwili całego dotychczasowego życia.
Ale czas - najlepszy z lekarzy - faktycznie goił rany. Kiedy zimą Zoja zawitała do Futneberg, miasto wydawało jej się tylko tymczasowym przystankiem w tej upiornej ucieczce przed krwiożerczymi zielonoskórymi, która zdawała się nie mieć końca. A dziś - ledwie kilka miesięcy po tym jak wystraszona, głodna i przemarznięta przekroczyła drzwi miejskiej świątyni, cała w wątpliwościach i trwodze, czy Opiekun przybytku zechce wysłuchać jej słów i udzielić gościny uciekinierom - dziś bliska była nazwania tego miejsca domem.
Pomógł jej w tym "zadomowieniu się" nie tylko czas; mimo wszystkich wstrząsających przeżyć, Zoji udało zachować się dość pogody ducha i wiary, by wspomnienie słów jej nauczyciela "
Nic, co nam się przytrafia, nie dzieje się bez przyczyny; dla każdego z nas pomyślany jest pewien plan i w każdym zdarzeniu można znaleźć naukę, która uczyni nas lepszymi" było dla niej cenną wskazówką, a nie ironicznym komentarzem.
To, że od razu została przyjęta też w poczet kleru miejskiej świątyni również podziałało niczym balsam na jej poharataną duszę; w starym i przenikliwym Opiekunie Kelvinie znalazła mądrego i cierpliwego słuchacza, który z troską pochylił się nad jej problemami i rozwiał wszystkie wątpliwości niczym słońce topiące brudny lód. Serdeczny Lenard przypomniał jej, jakim błogosławieństwem jest szczery śmiech i wygnał z jej duszy smutek swoimi beztroskimi figlami; a Ethel... Ethel zapewniła jej tyle pracy, że uzdrowicielka po prostu nie miała kiedy martwić się i rozpamiętywać tego, co było - a czego już nie można było odmienić. Nawet Odbar, choć z początku pełen dystansu - chyba bał się dziewcząt, zgadywała Zoja - na nowo rozpalił w uzdrowicielce tą iskrę, która karze wierzyć w ideały i z zapałem walczyć o spełnienie ich w imię czynienia tego świata lepszym miejscem.
I tak, w miarę jak zimowe dni stawały się coraz cieplejsze, zwiastując powolne, ale pewne nadejście wiosny, w snach dziewczyny coraz mniej było cienia, a coraz więcej światła. Praca w świątyni, opieka nad chorymi, doglądanie inwentarza, zajmowanie się codziennymi, ludzkimi sprawami - to wszystko teraz pochłaniało młodą akolitkę do reszty, szczelnie wypełniając jej czas i nawet nie zauważyła, kiedy znała na pamięć wszystkie uliczki miasta, wiedziała, który z mieszkańców jakie ma dolegliwości, i gdzie akurat urodziło się dziecko. A także gdzie zbierają się miejscowe koty, kiedy można dostać jeszcze ciepłe bułki od piekarza i czemu dwie rodziny, mające kramy po dwóch stronach tej samej ulicy tak bardzo się nie cierpią, a jednak nie przeniosą się nigdzie indziej.
Krótko mówiąc - zżyła się z tym "tymczasowym postojem". I na razie nie zamierzała się nigdzie dalej ruszać.
I choć miała tu niemal wszystko, czego potrzebowała - a ludzie zapamiętali ją i rozpoznawali, często obdarzając miłym słowem czy uśmiechem - trochę brakowało jej przyjaciół, których zostawiła daleko na północy. Grupy rówieśników, związanych ze sobą tylko przyjaźnią i wzajemnym zaufaniem; bliskich, z którymi mogłaby dzielić swoje najskrytsze emocje i myśli. Z nikim z miasteczka nie zadzierzgnęła jeszcze tak serdecznych więzów; może ciążyło nad nią odium "darmozjada", wojennego uchodźcy, który w opinii niektórych mieszkańców Futenberg niepotrzebnie burzył spokój spokojnego miasta z dala od frontu? Może, mimo całej życzliwości, jakiej doświadczała od tych, którym udzielała pomocy, ludzie wciąż widzieli w niej bardziej akolitkę, kapłankę, uzdrowicielkę - zawód, profesję, a nie młodą dziewczynę, której przyszło wchodzić w dorosłość w tak paskudnych czasach i okolicznościach?
Jakie jednak były to powody i jak by bardzo nie doskwierała Zoji samotność, wszystko to straciło na znaczeniu, kiedy nie tak dawno, spiesząc do mieszkającej pod Futenbergiem rodziny, w której na świat miało przyjść pierwsze dziecko, zupełnym przypadkiem wpadła na wędrującą z północy kapłankę Lathandera, Frankę.
***
Futenberg, świątynia miejska pod wezwaniem Obrońcy
29 Ches Roku Orczej Wiosny
Wieczór
Słońce powoli chowało się za horyzontem, otulając Futenberg szarym cieniem zmierzchu. Z nieba popłynął przeciągły, głuchy głos rogu, niosący ze sobą smutną nutę, jakby z żalem żegnający ostatnie złote promienie.
-
Heeeeeej!! Tuuutaaaj!!! - mała postać uzdrowicielki, wyróżniającej się w szybko zapadającej ciemności tylko dzięki jasnoszaremu ubraniu, energicznie pomachała France ze schodów świątyni.
-
Pomożesz mi z drzwiaaaamiii...? - zawołała, opierając się plecami o wysokie, rzeźbione wrota, prowadzące do czarnego wnętrza jednej z najokazalszych w miasteczku budowli, której wieża dominowała nad całą okolicą.
Kapłanka człapała w znaczniej odległości. Plecak na grzbiecie z lekkim pochyleniem zaznaczał ciężar z jakim musiała się zmagać o tak późnej porze. Dziewczyna słysząc nawoływanie podniosła głowę rozglądając się. Wybita z własnych rozmyślań potrzebowała parę chwil, by zorientować się w sytuacji. Po parunastu minutach spaceru powinna już widzieć świątynię. Przystanęła rzucając wzrokiem po okolicy. Najwyższy budynek przykuł uwagę i przyniósł odpowiedź na zagadkę krzyczącego głosu. Dopiero teraz zauważyła swoją pomocniczkę z wczesnego ranka. Uniosła jedną rękę i pomachała, nawet nie wiedząc, że w odpowiedzi. Następnie skierowała się po linii prostej i w niewielkiej odległości odezwała się:
-
Hhuh... Zdążyłam na ostatnią chwilę - zaczęła ciężkim westchnięciem zmęczenia -
Padam z nóg!
-
Świątynia jest zawsze otwarta dla potrzebujących; zamykamy tylko główną bramę na noc - Zoja zaparła się o kamienne płyty i popchnęła z wyraźnym trudem drewniane, okute skrzydło -
Uff... Rozmawiałam z... ugh... diakonką... pfff... znajdzie ci miejsce... mpfh... w celi... - sapnęła ciężko i otarła pot z czoła, kiedy połowa drzwi znalazła się w zamkniętej pozycji.
-
No to jeszcze drugie... będziesz tak dobra i pomożesz mi? - spojrzała na kapłankę z wyraźną prośbą w oczach, przykładając dłonie do pociemniałego drewna.
-
Bardzo się cieszę. - Franka zbliżyła się do drugiego skrzydła i naparła na niego barkiem -
To, czego mi teraz trzeba, to miski wody i ciepłego łóżka. Ledwie się tu doczołgałam. Na trzy?
-
Na trzy!
Naparły na drzwi razem i tym razem wrota ustąpiły szybciej, dołączając do swojej drugiej połówki z ciężkim hukiem. Uzdrowicielka podprała się pod boki, obserwując z dumą wspólne dzieło, a potem pacnęła się w czoło.
-
Znowu zostawiłam stołek w środku... - westchnęła -
Chodźmy, zanim nas Ethel nakryje! - pociągnęła kapłankę wzdłuż muru, do małych, ukrytych pod brodą z dzikiego wina małych drzwiczek, znajdujących się boku świątyni. Dziewczyna otworzyła je solidnym kluczem, jednym z olbrzymiego pęku, jaki miała uwiązany przy pasie, a potem starannie zamknęła.
-
Stołek? A komu robi problem stołek? - dopytała kapłanka, zaskoczona konspiracją.
W pośpiechu przeszły przez coś w rodzaju ogródka i kolejnymi drzwiami wkroczyły do wysokiej, ciemnej i cichej nawy. Z chybotliwych cieni spoglądały na nie w milczeniu kamienne posągi bóstw.
-
Bo nie wolno opuszczać świątyni bez zamknięcia jej! - wyjaśniła akolitka, przykładając palec do ust -
Ethel bardzo pilnuje; mówi że okazja czyni złodzieja, czy jakoś tak... - podniosła wzmiankowany stołek - a raczej małą drabinkę - przystawiła do wrót i wspięła się, by z tej wysokości przekręcić z wyraźnym wysiłkiem ciężki klucz w zdobionym zamku.
-
Eric z Ester wspominali coś o Ethel... - Franka zamyśliła się starając odtworzyć przelotnie usłyszane informacje -
Ponoć za jej sprawą udało się uzbierać na rozbudowę świątyni. Prawda to? Musi być tu kimś ważniejszym.
-
Rządzi świątynią... jak Kelvin nie patrzy! - zaśmiała się Zoja, już spokojna, choć wyraźnie zmachana tymi wszystkimi manewrami.
-
Czcigodna Ethel opiekuje się akolitami i administracją świątyni - dodała poważniej -
Bez niej wiele dobrych rzeczy nie mogło by się stać. - splotła dłonie przyłożyła je do serca. Widać było, że bardzo szanuje wspomnianą kapłankę.
Odwiązała klucze i położyła je na stołku.
-
Później odniosę. - machnęła dłonią -
A rano cię oprowadzę po naszym wspaniałym przybytku! - klasnęła entuzjastycznie, a potem aż się skuliła, kiedy echo rozeszło się po hali.
-
Lepiej chodźmy... - dodała, rzucając szybkie spojrzenie w głąb pomieszczenia.
Franka przybrała minę jakby wspólnie z Zoją nabroiły. Przysłoniła palcami usta i potrząsnęła głową.
-
Myślę, że będzie trzeba się ulotnić, jeśli chcemy spać z dachem nad głową... - dorzuciła cicho, zakrywając nieudolnie z trudem powstrzymywany szeroki uśmiech.
-
...albo nie mieć dodatkowego sprzątania w chlewiku... - dziewczyna aż się wzdrygnęła.
Wyciągnęła z kieszeni fartuszka małą, drewnianą łyżkę, przyłożyła do niej palec wskazujący i szepnęła coś ze skupieniem; sztuciec rozjarzył się ciepłym, przyćmionym światłem.
Korzystając z oświetlenia, wróciły do ogrodu, a potem po kolumnadą do otwartej kuchni, pełnej garnków, naczyń i różnych dziwnych akcesoriów. Zoja stanęła przed jedną z pólek, a potem zaczęła powtarzać sobie coś pod nosem, wskazując palcem kolejne naczynka.
-
Trzeci zielony od lewej! - przypomniała sobie w końcu, zdejmując wzmiankowany słój z półki. W środku znajdowało się kilka kluczy; akolitka wyłowiła jeden i podała kapłance z uśmiechem.
-
Nie powinnam się przywitać jeszcze dzisiaj? - dopytała Franka odbierając klucz -
Nie chciałabym wyjść na jakąś niewychowaną - zmartwiła się -
Pierwsze wrażenie jest bardzo ważne.
-
Wszyscy i tak spotykamy się rano na modlitwie i posiłku - opowiedziała akolitka -
Opiekun Kelvin będzie na pewno chciał z tobą porozmawiać, wypytać o wieści... a Ethel znaleźć od razu jakieś zajęcie, więc chyba lepiej jak teraz wypoczniesz! Wodę można brać ze studni w ogrodzie. Wychodek jest na zewnątrz, koło chlewika, a klucz do bocznej furtki wisi po prawej stronie futryny, w dziurze pod pnączem. W kredensie jest trochę wina i resztek z kolacji, jeśli jesteś głodna. - odliczyła na palcach, stukając do taktu świecąca łyżką -
Ummm... Twój pokój jest pośrodku. Ja mieszkam po prawej. - pokazała kapłance drzwi, znajdujące się po drugiej stronie kuchni. Spod tych najbardziej po lewej stronie sączyło się migotliwe światło -
Jak chcesz się przywitać, to możesz nastraszyć Odbara... pewnie siedzi znów z nosem w książkach albo bawi się mieczem! Świata poza tym nie widzi. - zachichotała -
A ja mam jeszcze trochę pracy. Poradzisz sobie? Będę niedaleko, w nawie...
Oczy Franki zrobiły się wielkie, a ręce cofnęły się lekko w obronnym geście -
Wolę nie straszyć ludzi z mieczami w rękach...! - opowiedziała, rozluźniając się po chwili -
Miska wody będzie wystarczająca, nie planuję po ciemku żadnych wycieczek. Nikt więcej mnie jeszcze nie widział, więc po ciemku nie będę podnosić wrzawy. - dziewczyna rozejrzała się jeszcze -
Myślę, że się tu nie zgubię - dopowiedziała ciepło -
Dziękuję ci za wszystko - podziękowała, kłaniając się ładnie.
-
To ja dziękuję... w końcu będę miała tu przyjaciółkę! - Zoja dygnęła, odwzajemniając ukłon -
Do zobaczenia rano! Dobrych snów! - obdarzyła Franke promiennym uśmiechem i zniknęła w mroku nocy, machając radośnie zaczarowaną łyżką.
***
Futenberg, karczma "Złoty Róg"
12 Tarsakh, Rok Orczej Wiosny
Przedpołudnie
...i tak to się właśnie zaczęło. Zoja przypomniała sobie to pierwsze spotkanie, kiedy - ku swojemu ogromnemu zdumieniu - ujrzała charakterystyczną postać kapłanki wśród grupy śmiałków, którzy podjęli się zadania zleconego przez Gildię. Znała tu jeszcze jedną osobę - maga Kaina, z którego siostrą u boku przebyła całą, niełatwą drogę z Brownton - ale jego obecność nie zdziwiła jej tak, jak nagłe pojawienie się rezolutnej przyjaciółki. Przez ostatnie dwa tygodnie spędziły ze sobą dość czasu... i Franka ani razu nie zająknęła się, że zamierza brać udział w aktywnościach lokalnej, niewielkiej, ale prężnej Gidli Najemników.
Zresztą, Zoja też nie zamierzała; nie marzyła nigdy o tego typu "przygodach", od których skutecznie odwodził ją ojciec, sam doświadczywszy nielekkiego żywota najemnego miecza. Nie zamierzała, ale kilka dni temu Ethel, kapłanka Ilmatera i bezpośrednia przełożona Zoji, zawezwała ją do siebie i w kliku krótki zdaniach wyłuszczyła w czym rzecz - Gildia na wiosnę zaczynała wzmożoną aktywność, a w obecnej sytuacji - gdy regularne wojsko było daleko, a w potwory i niebezpieczeństwa nadzwyczaj obrodziło - rychło mogło skończyć się to napływem nowych weteranów do i tak przepełnionego świątynnego szpitala czy kilku(-nastoma) świeżymi grobami. Świątynia więc, w celu uniknięcia takich nieprzyjemności - i po to, by zachować choćby iluzoryczną kontrolę nad być może zbyt śmiałym postępowaniem najmitów - postanowiła wydelegować kogoś do dbania o ciała i dusze "rycerzy fortuny". Padło na Zoję; ta przyjęła to zadanie z uśmiechem i bez sprzeciwu. Zawsze wszak była to okazja do zrobienia czegoś dobrego!
Pewna jednak była, że Ethel za nic świecie nie odesłałaby do takiego zdania dwójki ze służących w świątyni, szczególnie, że pracy było zawsze więcej niż rąk do jej wykonywania, a dodatkowo kler nie był w komplecie; jeden z kapłanów wyjechał z miasta z darami dla armii. Jednak w całym tym zamieszaniu akolitka nie miała jak zamienić z Franką choćby słowa na osobności; choć więc zżerała ją ciekawość, na chwilę powstrzymała cisnące się jej na usta pytania. Zamiast tego, usiadłszy grzecznie w kąciku, z zainteresowaniem zaczęła przyglądać się zgromadzonym wokół stołu osobom, które podjęły się zadania przegonienia stada koboldów z terenu trzech okolicznych wiosek.
A było na co popatrzeć - grupa młodych ludzi, dla większości których było to pierwsze w życiu tego typu zlecenie - prezentowała się nadzwyczaj różnorodnie i barwnie...