Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-04-2015, 09:08   #104
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
PRESTON

Preston chwycił za klamkę próbując wyjść na zewnątrz i wcielić w życie swój zmyślny plan i … zorientował się, że drzwi nie mają klamki od środka. I że wyłożone są miękką, gąbczastą wykładziną.

To była cela lub izolatka! Zamykana tylko od zewnątrz na jakiś elektromagnes lub coś podobnego.

Był w potrzasku! Zamknięty w pokoju z kimś lub czymś, co właśnie … przestało dyszeć.

Preston usłyszał jakieś mamrotanie i skrzypienie łóżka. Ktoś właśnie podnosił się za jego plecami. Ktoś leżący na łóżku i wydający nieskładne, bełkotliwe dźwięki.

COLLINS, PETROVSKI

Petrovski bez trudu dopadł przetrąconą maszkarę. Jeden szybki cios nogą i z gardła potworka wydarł się dziki wrzask. Na ten dźwięk coś pękło w Petrovskim. Coś mrocznego, przyjemnego, złowrogiego. Zadał jeszcze kilka kopnięć, zmieniając ciało stworzenia w krwawą miazgę. Satysfakcja, jaką mu to sprawiło, była wręcz niewyobrażalna.

- Idziemy! – Collins ruszył w stronę radiowozu spoglądając na kolegę.

Zdążyli zrobić kilka kroków, kiedy przed sobą zobaczyli płomienie, a potem biegnące w ich stronę dwie niewyraźne sylwetki.


WARD, JORDAN

Zapłonęła benzyna rozświetlając przestrzeń wokół samochodu. Jordan już rzucała się do ucieczki wiec nie zobaczyła, na swoje szczęście, tego co ukazało się w ich plasku.

Za to Ward widział zbyt dobrze.

To był człowiek. Zwęglony, poczerniały, spalony niemal do kości. Naga czaszka, wyszczerzone zęby i poczerniała ręka, która niczym szpony wyciągnęła się w stronę chłopaka.

Ward nie wytrzymał i rzucił się do panicznej ucieczki w tył, byle dalej od płonącej, wyciągającej po niego swoje szpony zmory.

Nie był jednak dostatecznie szybki. Poczuł, jak coś chwyciło go za ubranie na plecach! Usłyszał dźwięk rozdzieranego materiału i poczuł ogień smagający jego plecy.

Na szczęście nie było to nic groźnego. Ward wyrwał się spalonemu truchłu i pogonił za Jordan. Po chwili ujrzeli biegnące im naprzeciw dwie sylwetki.


PONTI, WILLIANS, ORTIS, VILL

Rzucili się do ucieczki w tył, byle dalej od samochodu i byle dalej od nadal ścigającego ich „stracha na wróble”.

Większość na skraju paniki lub spanikowana, poza Pontim, który już wiedział. Już rozumiał. Pojmował pułapkę, w jaką wpadli.

Sołtys wie. Tak sądził.

Prowadził dwie koleżanki i kolegę za sobą, wybierając niemal instynktownie, drogę między kolejnymi budynkami Ol Harvest.

Z dala od płomieni i krzyków, jakie dochodziły do nich z miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą świeciły sygnały radiowozu.

Minęli dwa kolejne domostwa – rozsypujące się cuchnące grzybem i wilgocią rudery. Czarne i przerażające. Wyszli na wąską ścieżkę pomiędzy jakimiś krzakami, sforsowali bez trudu jakiś spróchniały i zbutwiały, drewniany płot, który dosłownie rozpadł się pod ciężarem Williansa. W ten sposób wydostali się na ulicę, prosto na jakimś skrzyżowaniu dróg prowadzącym aż w cztery strony. Zasapani, podrapani przez zarośla, którymi przyszło im się przedzierać, spoceni.

- Dom sołtysa – powiedział Ponti wpatrując się w jeden z opuszczonych, mrocznych budynków tuż przy skrzyżowaniu. Czarny i sprawiający złowieszcze wrażenie.

Patrząc na ten budynek, patrząc na spokojnego w tym całym szaleństwie Pontiego, poczuli nagły niepokój. Dreszcz przerażenia.

Z miejsca, którym się znaleźli, nadal widzieli dopalający się płomień w miejscu, gdzie stał radiowóz. Widzieli też inne budynki. W tym stojący kilkaset metrów od nich na niewielkim wzniesieniu kościół.


BROOKS


Został sam patrząc, jak obaj koledzy znikają w ciemnościach. Przyglądał się bezsilnie nieprzytomnej koleżance. W końcu pochylił się nad nią i zaczął ssać szyję miejscu gdzie, jak mu się wydawało, wbito strzykawkę.
Niestety. W tym był problem. Infekcja nie pozostawiała rany, z której mógłby wyssać toksynę i zapewne, kiedy już środek zadziałał, dostał się do krwioobiegu, to po prostu ofiara musiała swoje wyleżeć. No chyba, że istniała jakaś odtrutka. Antidotum. To było prawdopodobne, lecz Brooks nie bardzo wiedział. Gdzie ma go szukać.

I wtedy coś zobaczył. Idącą drogą, mniej więcej w ich stronę grupę trzech postaci. Przewodził im ktoś, kto wyglądał jak średniowieczny medyk w charakterystycznej masce, przypominającej ptasi dziób.

Towarzyszyły mu dwie inne postacie – półnagie, chude, z podobnymi maskami na twarzach.

Na ich widok okaleczony chłopak poczuł dreszcz przerażenia.

Domyślał się, że cała trójka przyszłą po Fox. Mógł uciec i zostawić ją. Miał mało czasu na podjęcie decyzji.

Oczywiście mógł zawołać chłopaków, którzy nadal byli blisko i skopać dupy tym dziwakom w obronie nieprzytomnej koleżanki. Czy jednak udałoby im się wygrać czy podzielili jej los? To na razie pozostawało pytaniem bez odpowiedzi.
 
Armiel jest offline