Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-04-2015, 10:12   #114
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
PRESTON

Mijały minuty, dla Prestona długie niczym godziny, a potwór sapiący za jego plecami nie wstał, by pożywić się jego słodyczami albo nim.

Nadal leżał i sapał, dyszał – oddychał ciężko i chrapliwie.

Pielęgniarzy już nie słyszał. Czyżby odpuścili? Nie mógł w to uwierzyć.
W końcu Gordon poświecił na dyszącego „Yogiego”. Nie wytrzymał. Musiał wiedzieć. To, że nie wiedział pożerało go od środka, wprowadzając tłuste ciało w stan roztrzęsionej galarety.

Pożałował bardzo szybko.

To był mężczyzna. Wychudzony. Nagi. Leżący na brudnym łóżku szpitalnym i związany szerokimi pasami. Całe ciało mężczyzny wydawało się być zdeformowane, pozszywane z kawałków innych ciał.

Ale najgorsza była twarz. Luźne kawałki skóry przyczepione jeden do drugiego w chaotyczny, paskudny sposób.

Preston wrzasnął głośno, nie zdoławszy zapanować nad emocjami. Telefon wypadł mu ze spoconych rąk i upadł gdzieś na ziemię.

Pozszywaniec miotał się na łóżku wyjąc z cicha, jękliwie, szarpał się, pragnąc uwolnić z trzymających go więzów.


COLLINS, BROOKS, PETROVSKI, WARD, JORDAN

Nieporozumienie szybko wyjaśniło się, a komenda Jordan była zrozumiała dla Petrovskiego i Collinsa. To, że Ward i jordan biegli w ich stronę od radiowozu, mogło oznaczać tylko poważne kłopoty przy samochodzie.

Z deszczu, pod rynnę, jak się okazało.

Trzy postacie, które zauważył pierwszy Brooks, zbliżyły się już na tyle, że nie było mowy o ukrywaniu się. Rada Collinsa wydała się słuszna i Petrovski posłuchał jej. Po chwili Coolins, Petrovski i Ward uzbroili się w nieporęczne, ale na oko solidne sztachety. Ten ostatni wyrwał deskę, tylko dlatego, że nie chciał teraz wyjść na mięczaka przy Jordan. Nie po tym, jak zbliżył się do niej, zapewne imponując wcześniejszą odwagą.

Hałas wyrywania prowizorycznej broni i wcześniejsze krzyki uniemożliwiały ukrywanie się. Zniwelowały element zaskoczenie. Poznali to po zachowaniu trójki zbliżających się napastników. Ich kroki stały się bardziej zdecydowane, twarde.

Szli do przodu, niczym posłańcy śmierci. W rękach dwóch roznegliżowanych chudzielców pojawiły się zakrzywione ostrza – dziwaczne tasaki. Pod grupką chłopaków lekko ugięły się kolana, a Jordan była zwyczajnie przerażona.
Oczami wyobraźni widzieli, jak ostrza rąbią ich ciała, jak otwierają im brzuchy, jak wypuszczają krew z ich żył.

Postać w kompletnym stroju zatrzymała się kilka kroków przed nimi. Spod szat wysunęła się ręka – całe ramię - chude, blade, pokryte licznymi bliznami widocznymi nawet w ciemnościach i z tej odległości.

Ręka wskazała leżącą Fox.

Wyraźnie dawała do zrozumienia. Jest nasza. Zabierzemy ją i odejdziemy.
Żaden z zamaskowanych intruzów nie odezwał się. Czekali. Niczym posłańcy śmierci. Ostrza w dłoniach półnagich mężczyzn nawet nie drgnęły.

Za to z ręki wskazującego mężczyzny powoli, niczym w jakimś sennym koszmarze, wysunęły się grube, długie na kilka centymetrów, metalowe igły.

VILL, PONTI, WILLIANS, ORTIS

Wybrali drogę przez wieś w stronę kościoła. Szli szybko, ale ostrożnie. Wypatrując zagrożenia. Ale nie zobaczyli nikogo. Ścigający Pontiego, Williansa i Ortis maniak gdzieś znikł i to wcale im nie pasowało.

https://www.youtube.com/watch?v=wPlUTzFCrx4

Kościół stał na lekkim wzniesieniu. Otaczał go wysoki płot wykonany z zaostrzonych prętów – dużo trudniejsza przeszkoda, niż płot wokół rezydencji, w której zaczął się ten koszmar.

Za płotem, wokół kościoła, rozciągał się ciemny, mroczny cmentarz. Widzieli niewyraźne zarysy grobów, krzyży, pomników. By dostać się do kościoła musieli przejść przez cmentarz. Nic prostszego, ale w jakiś sposób myśl o tym, że muszą to zrobić przerażała wszystkich, może poza samym Pontim. To on pierwszy przekroczył szeroką, otwartą bramę.

Przechodząc pod jej łukiem zauważyli symbol wykuty nad wejściem – trzy czaszki: jedna zasłaniała oczy, druga uszy, trzecia usta.

Nie widzę zła. Nie słyszę zła. Nie mówię zła.

Dziwne. Niepokojące. Trochę straszne.

Ruszyli w stronę kościoła, po wysypanej żwirem alejce. Drobne kamyczki trzeszczały głośno pod ich stopami wypełniając ciszę nocy charakterystycznymi odgłosami. Z niepokojem rozglądali się na wszystkie strony, ale widzieli jedynie stare nagrobki.

Ponura atmosfera tego miejsca napełniała ich dziwnym niepokojem.
Bez problemu jednak doszli pod wejście. Główne drzwi były zamknięte. To były solidne wrota, ciężkie, okute metalowymi guzami. Na ich powierzchni ujrzeli ten sam symbol, co nad wejściową bramą.

Ortis planowała znaleźć boczne wejście, ale to oznaczało, że będą musieli zejść ze ścieżki, która wydawała im się w miarę bezpieczna, i zapuścić się pomiędzy nagrobki, które podchodziły prawie pod kamienne mury samego kościoła.

Coś zachrzęściło za nimi, na alejce, którą tutaj przyszli.

Powolne, ciężkie kroki miażdżące żwir pod podeszwami bez pospiechu.
Ujrzeli wysoką, masywną postać zbliżającą się w ich stronę. Ten, kto nadchodził mógł bez trudu grać w NBA, ponieważ na pewno mierzył więcej niż dwa metry. I to bez cienia wątpliwości. I wtedy intruz podniósł lekko zakapturzoną głowę a oni ujrzeli oczy.

Dwa przerażające, jarzące się dziwnym blaskiem punkciki.

Właściciel tych złych, świecących się oczu, musiał ich widzieć, ale nawet nie przyśpieszył kroku, chociaż wyraźnie kierował się w ich stronę.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 26-04-2015 o 16:52.
Armiel jest offline