Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-06-2015, 04:00   #161
Zell
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
PROLOG (III): Kiedy świat traci rozum || ROZDZIAŁ I: Szaleństwo kapłanów

Erilien en Treves

Lyesath, związany i zakneblowany przez Eriliena, został pozostawiony przez dwóch braci, bez powiązań krwi, w składziku na wszystko co zbędne i zniszczone, porzucone na zapomnienie. Wątpliwe jednak było, aby paladyn Corellona Larethiana zapomniał o spętanym magu, który przecież w mniemaniu dziedzica Treves wciąż stał w kręgu podejrzeń.

Pomimo opuszczonego więźnia, pomimo niepewności, pomimo tego wszystkiego, czego nie rozumieli i nie zważając na irytację pół elfa, en Treves postanowił wyruszyć na poszukiwanie przyjaciół i czającego się tutaj… zła? Takowe przecież musiało znaleźć swoje miejsce w tej rezydencji! Postanowił wyruszyć przez nieznaną nie tylko jemu, ale także Aeronowi, posiadłość, w równie nieznanym kierunku, mając za przewodnika swoją determinację i wiarę… ale przecież czasem to wystarczy. Tasmaleth oczywiście mógł mieć rację i paladyn nie powinien ruszać się z miejsca dla własnego dobra, jednak własne dobro nie było w tym momencie najważniejsze, a czy Erilien mógłby przeżyć, gdyby puścił rudego pół elfa samego w objęcia niebezpieczeństwa i może nawet śmierci? Gdyby z powodu nieobecności paladyna ucierpiał Quelnatham, Ocero lub nawet ten Tarnius?

Czując na sobie oburzone spojrzenie pół elfiego nie-maga, który znał Sztukę, paladyn przekroczył próg pomieszczenia i wyszedł na korytarz.

Aeron przypatrywał się uważnie poruszającemu się niepewnie Erilienowi, wyraźnie wciąż niezadowolony z decyzji swojego brata, który był nim jeszcze niecałe dwadzieścia cztery godziny, a już doszło do różnicy zdań. Jak w każdej, dobrej, zdrowej rodzinie?
Do przemyślenia na później.
Początkowo Erilien poruszał się całkiem dobrze, choć delikatnie chwiejnie, aż w pewnym momencie zakręciło mu się w głowie na tyle, że przed spotkaniem z podłogą musiał uratować go czujny Aeron i ściana, która dała w ostatniej chwili odpowiednie oparcie paladynowi.

- Dość. - fuknął pół elf. - Wracasz. Mówiłem, że tak będzi...

Nagle, jakby uciszony magią, zamilkł i zaczął nasłuchiwać.

Znajdowali się wciąż niedaleko pokoju, w którym pozostawili Lyesatha. Erilien widział, że ta rezydencja była tylko nieśmiesznym żartem ze szlacheckiej domeny. Z zewnątrz może i piękna, jednak wewnątrz zniszczona i zadeptana, odarta z obrazów, z lekkich zasłoń, na których miejscu pozostawiono ciężkie, brunatne kawały materiału. Odarta z godności, pozostawiona na zapomnienie, jak i to wszystko, co skrywał pokój, z którego się oddalił z bratem. Nigdzie nie było ozdób, tylko gdzieniegdzie kawałki szkła i porcelany leżące pokonane na podłodze. Rezydencja spowita była w półmroku, który miejscami przechodził w całkowity mrok. Jedynie przytłumione grubymi zasłonami światło Selune co jakiś czas oświetlało zapomniane korytarze rezydencji. Było to aż nadto dla potomków elfów.

W pierwszym momencie Erilien nie wiedział co zaalarmowało Aerona. Był obolały, z pewnymi trudnościami skupiający swoje myśli, z których część była zajęta stawianiem kroków, dlatego dopiero po chwili pojął problem.
Nie byli jednak całkowicie sami w okolicy.

A wręcz w najbliższej okolicy nie byli sami.

Mogliby się zastanawiać, jak dali się tak podejść, jednak szybko zrozumieliby, że całe zamieszanie z Lyesathem nie dość, że nie było szczególnie ciche, to także skutecznie odwracało uwagę od innych, mniej ważnych od ujęcia i rozprawienia się z magiem, do tego potencjalnym drowem. Niemniej ktokolwiek znajdował się blisko i teraz, gdy Aeron z Erilienem całkowicie skupili się na otoczeniu, a paladyn na tyle, na ile był w stanie, zdali sobie sprawę, że z obu stron korytarza, w którym się znajdowali, nadchodzą inni.

...jacy inni…?

Ku zawstydzeniu braci nadciągający, chociaż starali się poruszać relatywnie cicho, mistrzami tej sztuki nie byli. Aeron spojrzał to w jedną, to w drugą stronę, co podobnież uczynił Erilienien tylko po to, aby zobaczyć wynurzających się zza załomów korytarza nieznajomych, oświetlonych częściowo bladym światłem Selune. Synowie Seldarine natomiast stali w miejscu, gdzie ciężkie zasłony było lekko rozsunięte, co pozwalało poświacie księżyca lepiej ich obmywać.

Z obu stron wyszło po dwóch ludzi celujących do Eriliena i Aerona z lekkich kusz. Chronieni byli nie tylko przez hełmy, ale co najważniejsze, przez kolczugi okryte częściowo szarym materiałem tuniki zdobionym złotawymi wykończeniami. Ich czerwone płaszcze zatrzepotały nieznacznie, poruszone nagłym ruchem swoich właścicieli. Ci ludzie, prócz kusz, przy pasach mieli także długie miecze, jak i metalowe, krótkie kije.
Na szarych tunikach tą samą nicą o złotawej barwie wyszyte było godło Miasta Wspaniałości.

- Straż Waterdeep! Poddać się! Broń na ziemię, gęby do ściany, ręce na plecy!

Tasmaleth nie wiedział, co miał zamiar uczynić jego elfi brat, ale Erilien widział jedno - Aeron wyraźnie szykował się do walki…

...albo do ucieczki?





Tahir ibn Alhazred, Theodor Greycliff, Ocero, Quelnatham Tassilar, Gaspar Wyrmspike

Niegdyś dumna sala rezydencji Wildhawk, jak i sama rezydencja stała się grobowcem, a jej oryginalne przeznaczenie było jasne tylko dla niektórych zgromadzonych. Jeszcze na początku tej nocy wykorzystywana była najwyraźniej na miejsce zgromadzeń bezwiernych wysłuchujących w jej ścianach słów swojego przywódcy, których treści zwycięzcy mogli się tylko domyślać.
Teraz jednak Prawdziwie Widzący, którego w ostatnich jego chwilach przeszył ćmiący zmysły strach wraz z okrutnym ostrzem kierowanym ręką Tahira ibn Alhazreda, rzucony na zroszoną krwią posadzkę, leżał gdzieś pośród swoich braci i sióstr w herezji, równie martwych co i on sam.

Ze ścian cichej sali spoglądałyby wizerunki osób lub osoby, pozbawione twarzy, częściowo pozbawione nawet korpusów, chociaż jeżeli by się im przyjrzeć można byłoby dojść do wniosku, iż przedstawiały one postać, bądź postaci, kobiety. Nie było pewności czy miały one prezentować tylko jedną osobę, więc tym, którzy nie znali prawdy tego heretyckiego, plugawego poczucia humoru pozostawały domysły.

Ci, którzy przeżyli, ci którzy przeciwstawili się niewiernym niekoniecznie mając to na szczycie swoich celów, ci którzy wyszli zwycięsko z tego chaosu śmierci oraz ci, którzy przybyli, aby zobaczyć dzieło zniszczenia - nie prezentowali się najlepiej. Z drugiej strony prezentowali się o niebo lepiej od tych niewiernych, którzy pozostając w sali dokonali swego żywota lub właśnie wydawali swe ostatnie, przepełnione bólem tchnienia.

Nie zginął żaden z tych, którzy weszli tej nocy do rezydencji Wildhawków, ale znaczna większość była w dość opłakanym stanie lub bliska zmiany tego szczęśliwego obrotu wypadków w coś bardziej ostatecznego.

Ocero był daleki od czucia się dobrze. Tak naprawdę nie krwawił szczególnie mocno ani żadne ostrze nie zdołało przeszyć jego zbroi, jednak rana głowy doskwierała wystarczająco, aby robić za poważniejsze obrażenia… a może i takim była? Młodego kapłana Selune męczył potężny ból nie tylko w miejscu rozcięcia skóry i uderzenia mieczem, ale cała głowa zdawała się być jednym, wielkim cierpieniem, którego nie zaznał nawet po zbyt dużej ilości najpodlejszego trunku. Kiedykolwiek. Żołądek wywijał się na lewą stronę, a obraz zdawał się chwiać. Krew powoli spływała strużkami przez jego czoło po lewej stronie, zatrzymywana na chwilę tylko przez brew, którą część i tak omijała, przesmykując się niżej, po policzku, zaś Ocero nie wiedział czy powinien ją raczej zostawić w spokoju, czy zacząć ścierać.
A i wciąż nie był pewien czy ma wszystkie zęby na swoim miejscu.

Theodor natomiast również nie czuł się dobrze, może nawet gorzej od Ocero. Nie miał rany głowy, ale nie mógł zaprzeczyć, że nie było z nim dobrze. Pozbawiony ochrony, jaką normalnie posiadał dopóki nie został z niej ograbiony przez heretyków, poczuł w sobie dwa razy podczas walki lód okrutnej stali, która znalazła dojście do jego ciała pomimo starań Theodora i błagań boginię o szczęście. Lewa ręka zraniona poniżej barku poczynała omdlewać i pulsowała bólem, który jednak przyćmiewało inne cierpienie rozchodzące się bezlitośnie od o wiele poważniejszego obrażenia noszonego przez, tym razem prawy, bok poniżej linii żeber. Greycliff instynktownie uciskał ranę, kuląc się w jej stronę, pomimo iż wciąż był w powietrzu, walcząc sam ze sobą, z każdym oddechem, który powodował falę tej tortury wyrywającej ciche sapnięcia boleści z Theodora. Kiedy spojrzał w stronę rany zobaczył, jak materiał koszuli wokół rany jest mokry i czerwony od krwi. Wtedy też mógł zrozumieć, że akrobacje, jakie wyczyniał w powietrzu na pewno nie pomogły w jego sytuacji...
Tak ciężko było chociaż trochę zmienić pozycję…

Tahir wiedział, że jego własne obrażenia są szczególnie poważne, a raczej krytyczne. Zdawał sobie sprawę z tego, widział jak jego wciąż jeszcze rozgrzana zbroja miejscami poniszczała, zdawała się jakby kruszeć i wyglądała na trochę wgniecioną na korpusie, w który uderzyły dwie ogniste kule. Wyglądało nawet, jakby w każdym momencie mogła część jej odpaść, a w krytycznym punkcie otworzyć się na klatce piersiowej. Zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę, ale co mógł teraz z tym zrobić? Niemniej gdyby stało się coś jeszcze nieoczekiwanego… Struktura nie przetrwałaby dłużej.

Azul Gato pomimo rany boku nie dawał po sobie poznać bolesności, która na całe szczęście nie stanowiła wielkiego wyzwania, jako że i obrażenia nie były katastrofalne, a jednak doskwierały i mogły ograniczać niektóre popisy zręczności. Cóż, taki już los bohaterów, nieprawdaż?
Gorzej, że ten konkretny bohater nie dość, że nie dokonał tej nocy niczego heroicznego, to także nie znalazł damy w opałach, której poszukiwał…

Quelnathamowi o ranie, jakiej doznał niedługo po dostaniu się za pomocą niezbyt udanej teleportacji do środka rezydencji przypominało tylko rozcięcie rękawa szaty i czerwień krwi w miejscu zranienia… a mogło się to skończyć o wiele, wiele gorzej…

Tarnus cierpiał, ale w tym momencie bardziej interesował go los Ocero od swojego własnego. Ciężka rana nogi nie dawała nadziei, że stary kapłan będzie mógł się gdziekolwiek przemieścić w najbliższym czasie bez pomocy kogoś innego, a inne, mniej lub bardziej konkretne rany dawały jasno do zrozumienia, iż dobrze nie jest. Najwyższy Kapłan Selune z Waterdeep nie był umierający w tym momencie, co może było sprawą jego upartości ani najwyraźniej w najbliższej przyszłości także nie wybierał się do zaświatów, ale jeżeli nie zająć się ranami, mogło zrobić się nieprzyjemnie.

Amandeus grał i wychodziło mu to… całkiem poprawnie, bo nie do końca szczególnie dobrze. Starał się schodzić na dół na tyle dumnie, na ile pozwalała mu na to mnogość obrażeń, nie okazywać zanadto bólu i zaciskać zęby tak, aby nikt się nie spostrzegł. W rezultacie jasnym było, że jest on w poważnym bólu, ale zachowuje tyle godności, ile było konieczne wobec jego szlacheckiego pochodzenia. Co młody Wildhawk myślał - to już było tylko jemu wiadome, niemniej można było się spodziewać, iż najchętniej zwinąłby się gdzieś w kącie i zawył z cierpienia, ale duma mu na to nie pozwalała najwyraźniej. Podobnie jak Theodor chronił bok, a jego droga kamizelka zasnuwała się szkarłatem w miejscu zranienia, ale to było tylko jedno z wielu innych obrażeń. Można było się zastanawiać jak on jeszcze stoi na nogach.

Jeniec Azula Gato natomiast prócz, o czym wiedział tylko Tahir i Amandeus, może kilku siniaków, utraty godności i traumy po spotkaniu myrkulity, nie posiadał żadnych obrażeń.


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


Młody jastrząb zabarwiony czerwienią chwiejnie schodził po schodach obserwując żniwa śmierci, jakie przyniósł ze sobą horror o głosie suchym jak piasek pustyni wspomagany przez kapłana, któremu odmówiono uznania poczytalności i jego nie będące krwią z krwi, marnotrawne dziecko oraz ognistowłose szczęście, które upiło gorzki łyk z czary pecha; a ich wszystkich w ostatnich, krytycznych momentach tego krwawego chaosu wsparciem obdarował syn najszlachetniejszej rasy.
Całej sztuce, która w swój perwersyjny sposób nosiła znamiona artyzmu, przypatrywał się niebieski kot trzymający w pazurach starego jastrzębia o wypłowiałych piórach.

A wszyscy oni w ferworze walki z heretykami, walki z bólem i zbierania się po tym chaosie przegapili coś, co zdołał tylko w ostatniej chwili dosłyszeć Tahir, który od razu skrył się za kolumną i szepnął, że ktoś idzie, jednak było to za późno.

Kroki, powolne i ostrożne, ale jednocześnie stanowcze. Z obu stron, od obu wejść do poświęconej sali. Kroki powolne, które raptem zmieniły się nie do poznania, kiedy przez drzwi, które zostały otwarte ręką Quelnathama wpadło do środka czterech uzbrojonych mężczyzn , z czego dwóch trzymało wycelowane kusze w zgromadzonych, a wraz z nimi zostały kopnięciem otworzone na całą szerokość drugie drzwi i do środka wbiegło jeszcze pięć uzbrojonych osób, na zewnątrz zaś pozostała jeszcze jedna - wyraźnie czarodziej w szaro-złotych szatach z wyszytym na nich herbem Miasta Wspaniałości.
Ci, którzy znaleźli się w środku prócz kusz posiadali długie miecze i metalowe, krótkie kije. Na głowach mieli hełmy, zaś chronieni byli także przez kolczugi, na które narzucone były szare tuniki o złotawych wykończeniach z, podobnie jak w wypadku maga, ze złotym herbem Waterdeep, jak i posiadali czerwone płaszcze, które dopełniały wizerunku.
Pięciu celowało z kusz, w tym także w lewitującego, zwijającego się Theodora oraz schodzącego na dół Azul Gato, stojącego już na posadzce Amandeusa oraz jeńca kota, ale najwięcej uwagi poświęcano Quelnathamowi i Azul Gato, bo Tahir zniknął... w podłodze.

Jednocześnie wraz ze wtargnięciem wykrzyczane zostały proste zdania i rozkazy nie znoszące sprzeciwu:

- STRAŻ WATERDEEP!
- Odrzucić broń!
- Poddać się! Na ziemię!
- Magowie, dłonie na widoku! Milczeć!

Pomimo widoku martwych najwyraźniej strażnicy byli przygotowani na to i mieli zamiar najpierw unieszkodliwić zagrożenie… a zgromadzeni nie mogli mieć pewności czy nie było ich więcej poza salą.

Pięknie.


KONIEC ROZDZIAŁU PIERWSZEGO
i Prologu (III)
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 16-06-2015 o 01:42.
Zell jest offline