Gunther, Søren
- Gerolf was najął? – Luitpold zatrzymał się w pół kroku. Mrugnął oczami. – Żebyście odzyskali diadem, tak? To chyba muszę pogadać z braciszkiem...
Odwrócił się i szybkim krokiem wyszedł, śmiejąc się do siebie. Emanuelle patrzyła za nim, zszokowana. – On jest szalony – powiedziała, opadając na krzesło przy stole. – Ubzdurał sobie, że jestem jego wybranką. Od czasu do czasu nachodzi mnie i grozi lub stara oczarować, w zależności od stanu. Jak do tej pory nie posunął się do rękoczynów, ale myślę że to kwestia czasu. Sami widzieliście...
- Och, ja się go boję! – wdowa ukryła twarz w dłoniach. Zaczęła szlochać. Chwilę trwało, aż opanowała emocje. Wstała, zakręciła się po kuchni. Zebrała miski, wyrównała obrus. – Nie chcę, żebyście mieli przeze mnie kłopoty. Lepiej już idźcie. Zostawcie mnie z moimi problemami.
Jednak jej wzrok mówił coś innego: „Pomóżcie mi! Zróbcie coś z nim!”. Druga, Oswald
- Ludenhoff całkiem niedaleko leży. Jak rankiem wyruszycie, to na południe zajdziecie i hrabiemu relacje zdacie. Głowę jako dowód weźmiecie, dobry to pomysł – chłopi powoli zaczynali rozchodzić się do domów. Odrąbany czerep mutanta trafił do worka, który jeden z włościan wręczył Oswaldowi.
- Śniadanie chyba dostaniecie u tego, u którego się zatrzymaliście – powiedział ktoś. Minęła dłuższa chwila i plac opustoszał. Wieśniacy wrócili w progi swoich domów, dokończyć przerwany odpoczynek. Na straży pozostało trzech z nich. Wraz z psami do samego rana krążyli po wiosce, wypatrując odmieńców.
Świtało. Gospodarz zjawił się z mlekiem, serem i podpłomykami, za które, o dziwo, nie zażądał zapłaty. Z jawnym przestrachem patrzył na zakrwawiony worek, który Oswald cisnął w kąt stodoły.
- To do Ludenhoffu idziecie, co? – zagadnął. – Drogi się trzymajcie, to traficie. |