Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-06-2015, 09:50   #81
Viviaen
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
praca zbiorowa ;)

Steven podbiegł do policjanta. Klęknął przy nim klnąc głośno po francusku.
- Bert, kurwa, nie odwalaj tutaj kity.
Sprawdził, czy jego klatka piersiowa się unosi, przyłożył ucho do nosa nasłuchując szmeru powietrza. Tak to chyba do cholery uczyli go na kursie pierwszej pomocy.

Oddychał. Na szczęście oddychał. Lecz był to oddech lekki i słaby.

- Żyjesz, skurwysynu - Steve wyraźnie odetchnął, sięgnął po papierosa, włożył go do ust, lecz nie zapalił. - Co z nim zrobimy? - Spytał nie odwracając się do towarzystwa. - Chyba źle z nim. Ale przecież nie zadzwonimy na emergency i nie powiemy, że po prostu zaczął lewitować i…
Wstał. Wyszukał zapalniczki i zapalił.

Meg dopadła ich obu chwilę później. Przyklęknęła przy nieprzytomnym policjancie i delikatnie poklepała go po policzku, wołając cicho po imieniu. Chociaż nie sądziła, by cokolwiek to dało…
- Myślę, że trzeba go przenieść na kanapę i zrobić chłodny kompres na głowę… mocno nim walnęło o ścianę - pisarka skrzywiła się na wspomnienie własnego “lotu” - Jeśli się nie ocknie w ciągu godziny, trzeba będzie wezwać pogotowie… nie możemy narażać Berta. Potrzebujemy go. Tym bardziej teraz, kiedy sam się przekonał na własnej skórze, że tu się dzieje coś… dziwnego. - zerknęła za siebie - Dan…? Steve…? Weźmiecie go?
Wyraźnie starała się jakoś poukładać to wszystko, co ich spotkało w ciągu zaledwie kilku chwil. Wiadomość o śmierci Jake’a była na tyle porażająca, że aż nierealna. Za to ciśnięty o ścianę Bert był jak najbardziej realny i wymagający opieki, więc nim zajęła się w pierwszej kolejności. Umarli… poczekają.

Steven spojrzał z ukosa na ojca. W końcu podszedł do nieprzytomnego i złapał go pod pachy.
- Przytrzymaj mu głowę - powiedział do Megan niewyraźnie z papierosem w ustach. - Na trzy...

Kobieta skinęła głową i delikatnie ujęła głowę Berta, podczas gdy Steve wziął na siebie jego większy ciężar. Razem udało im się w miarę delikatnie ułożyć mężczyznę na kanapie.

Daniel bez przerwy wpatrywał się w ścianę salonu. Ścianę, przed którą po raz ostatni zobaczył Jake’a. Wpatrywał się jakby zahipnotyzowany, albo jak głupi. Lub jak bez skutecznie próbujący uwierzyć w to co widzi. Można było pomyśleć, że mężczyzna zaczyna odchodzić od zmysłów. Odezwał się jednak po chwili.
- Dzwońcie od razu. Jeśli doznał wstrząsu to każda chwila zwłoki jest narażaniem go.
Po czym podszedł do ściany i dotknął jej dłonią z taką ostrożnością i delikatnością jaką tylko zachowuje się dla dziecka.

Megan spojrzała na swoje dłonie, czując na nich ciepłą lepkość i zbladła. To była krew… dużo krwi. Dopiero teraz przyjrzała się ścianie, na której pozostał krwawy ślad w miejscu, w którym Bert o nią uderzył. A raczej coś nim uderzyło… tak mocno, że z tego miejsca rozeszła się siatka pęknięć.
- Boże… tylko nie to… - jęknęła, po czym pobiegła do kuchni po apteczkę - Madd, dzwoń po karetkę, ja spróbuję zatamować krwawienie. Steve, pomóż mi go ułożyć i podaj lód… - jej spojrzenie trafiło na Daniela, który wydawał się tak bezbronny…

- Nie róbcie tego - stęknął Steven. - Do cholery nie dzwońcie po tą cholerną karetkę. Zastanówcie się jak to wygląda. Trzy morderstwa. Przecież oni nas wszystkich...

Zamrugała szybko, by pozbyć się napływających do oczu łez i z trudem panując nad drżeniem rąk, zrobiła opatrunek, przyłożyła kompres z lodem i bez słowa przekazała obowiązek pilnowania Berta Stevenowi. Sama poszła zmyć krew z rąk i podeszła do szwagra. Delikatnie położyła mu dłoń na ramieniu.
- On odszedł, Dan. - powiedziała miękko - Będzie jeszcze czas, by ich obu opłakiwać… jeśli przeżyjemy. A jeśli chcemy przeżyć, musimy trzymać się razem i nie dać się złamać. To coś karmi się naszym strachem i poczuciem winy... - westchnęła. Nawet w jej uszach brzmiało to miałko i beznadziejnie więc jak musiało brzmieć w uszach mężczyzny, który przecież nie tak dawno temu stracił żonę, a teraz ojca i syna? Z trudem odegnała złośliwą myśl, że gdyby i jej przyszło zginąć, po niej nie będą tak rozpaczać.
Chociaż gdyby to miało uratować ich wszystkich…
Uścisnęła ramię Daniela, by odegnać od siebie złe myśli.
- Proszę, Dan… nie daj się złamać... - szepnęła błagalnie - Musisz otoczyć opieką pozostałe dzieci. Bez tej opieki… - zadrżała mimowolnie - Razem damy radę, uwierz w to. Tylko musimy być... razem…

Maddison, kompletnie jak dotąd sztywną i odrętwiałą, ocuciły słowa ciotki niosące się przez ciszę. Tkliwe, łagodne słowa skierowane do jej ojca. JEJ ojca.
- Musicie być razem? Ooooh, daruj sobie Meg! - dziewczyna niemal warknęła ściągając gniewnie brwi. - To MY musimy być razem! Ja, tata i Steve! Ty, Megan, nigdy nie byłaś i nie będziesz częścią tej rodziny. Jesteś, co najwyżej, zapasowym kołem. I korzystasz na tym, że złapaliśmy pieprzoną gumę.
Maddie przemierzyła długość pokoju, minęła kanapę z rannym Bertem, ciotkę i Steva i szła dalej, jak upiór, półprzytomna. Szok odcisnął się na jej twarzy, na drżących ustach i pałających gorączką oczach. Mówili straszne rzeczy o Jake’u. Najpierw dziadek obrócił się w plamę szlamu a teraz jej brata pochłonęła ściana. Hahahaha, niedorzeczność. Przewidzenie jakieś. Albo głupi żart. Głupi żart tego domu. I starego Hortona.
- Hahahaha - zaśmiała się bezwiednie, niezdrowo. - Bzdura. Miesza nam w głowach.
Złapała z wieszaka skórzaną kurtkę, wydobyła z kieszeni papierosa i wsunęła bez skrępowania do ust.
- Idę poszukać Jake’a - oświadczyła odpalając zapalniczkę i ruszyła do drzwi.

W trakcie tyrady dziewczyny przez twarz pisarki przemknęła cała gama emocji, od absolutnego szoku poprzez ból, niedowierzanie, aż wreszcie w jej oczach zapłonęła wściekłość. Kiedy Maddison odwróciła się, kierując do drzwi, Megan kilkoma szybkimi krokami przemierzyła dzielącą je odległość i szarpnęła nastolatkę za ramię, zmuszając do odwrócenia się do niej. A potem spoliczkowała mocno, nie dbając o to, że świeżo zapalony papieros wypadł jej z ust.
- Nigdy więcej nie waż się tak mówić. - wysyczała zimno - Jestem częścią tej rodziny czy tego chcesz, czy nie. Jestem i będę, niezależnie od Twoich dziecinnych fochów. Nie podoba się? Proszę bardzo, droga wolna. Ojcu na pewno dobrze zrobi, jeśli straci kolejne dziecko. - patrzyła dziewczynie prosto w oczy. Nie było w nich zadnych emocji, nie mogła sobie na nie teraz pozwolić. Inaczej rozszarpałaby teraz gówniarę na strzępy.
Rozumiała jej ból, sama aż za dobrze wiedziała, jak może pomieszać w głowie. Być może Maddison wcale nie myślała tego, co przed chwilą powiedziała. Jednak teraz nie miało to znaczenia. Jeśli znów sie rozdzielą, to… coś wyłapie ich i pozabija jedno po drugim.
- W jeziorze Latonka z pewnością znajdzie się dość miejsca dla nas wszystkich. - Meg miała nadzieję, że prawdziwe, choć brutalne słowa zdołają nieco otrzeźwić dziewczynę.

Daniel przez dobrą chwilę nie mógł oderwać wzroku od ściany. Błądził po niej rękami jakby szukał choćby cienia potwierdzenia, że jeszcze chwilę temu była to tafla jeziora. Jakiegoś śladu wodorostów, czy może chociaż wody. Czegoś co potwierdziłoby, że to co widział było prawdą. Ze właśnie chwilę temu stracił syna. Stracił Jake’a. Jake’a, którego siedemnaście lat temu przywoził do domu razem w wymęczoną porodem Karen. Swojego synka…
Słyszał co mówiła do niego Megan. Słyszał każde słowo. Ale wiedział. I wiedział, że ona też wie. Nic z tego co powiedziała nie miało sensu. Nie było “razem”. Nie było “damy radę”. Był tylko ginący w odmętach jeziora Jake. “To kara tato”...
Z odrętwienia wyrwała go dopiero konfrontacja córki ze szwagierką, Daniel zamrugał oczami i obejrzawszy się za siebie szybko podszedł do obu.
- Nie bij mojej córki - powiedział zimno do szwagierki biorąc Mads w ramiona. I choć w pierwszej chwili wyglądał naprawdę złowrogo, jakby w tych kilku słowach czaiła się niedopowiedziana groźba, jego szczęka nagle zadrgała, a w oczach pojawiła się wilgoć. Ujął Megan za ramię i przyciągnął mocno do siebie i Maddison.
Potem wyjął z kieszeni telefon, wykręcił 911, zgłosił wypadek w Domu Cravenów i wyciągnął rękę do Steve’a.

Syn spojrzał na wyciągniętą dłoń. Wahał się chwilę. Ale tylko chwilę, po czym wyszedł przed dom bez słowa.

- Poczekajcie na mnie przy Bercie. Maddison. Megan. Proszę Was - powiedział Daniel. W jego głosie była faktyczna prośba. Każdej z osobna spojrzał w oczy, po czym wyszedł za Stevem.
- Steve! Steve! Gdzie idziesz? - zawołał schodząc szybko z werandy za synem.

Steven przystanął. Odwrócił się.
- Wyrzuciłeś mnie z domu, kazałeś nie wracać - mówił to z zaciśniętymi zębami i dłońmi zwiniętymi w pięść. - Mam teraz udawać, że jesteśmy jedną szczęśliwą rodziną?! Chciałem, kurwa jak chciałem przez chwilę chciałem być dobrym synem swego ojca. Merde!
Zbrakło mu słów. Nie wiedział jak wyrazić cały żal i wściekłość na Daniela. Za to, że nie spełniał jego oczekiwań, za to że ciągle był niezadowolony. Za to, że nie pozwolił mu być sobą, że ich nie słuchał, że mama i dziadek...
Po policzku popłynęły mu łzy.

Daniel też się zatrzymał. Dzieliło ich kilka metrów.
- Steve… - ojciec bez wątpienia chciał coś powiedzieć. Za każdym razem jednak gdy otwierał usta, zamykał je ponownie kręcąc głową. W końcu jednak zaczął - Przepraszam, że Cię wyrzuciłem. I za to, że tak to wszystko czujesz. To są moje błędy jako ojca. Nie Twoje jako syna. Bo nigdy nie kochałem Cię mniej niż Jake’a, czy Maddy. Po prostu nie umiałem Cię kochać tak jak mama. Nie odchodź Steve. Proszę Cię.

Steven wahał się. Sprzeczności w nim buzowały. Wierzchem dłoni otarł łzy.
- Niczego ci nie obiecam ale możemy spróbować jeszcze raz. Chodźmy. Czekają na nas.*

Megan przelotnie zerknęła na siostrzenicę i mruknęła ciche “przepraszam”, po czym wróciła do rannego policjanta, by wymienić przesiąknięty krwią opatrunek na świeży. Wyraźnie zapadła się w sobie, jakby jej wybuch skierowany na nastolatkę zupełnie pozbawił ją sił. Kiedy wyrzuciła zużyte bandaże, usiadła na podłodze obok głowy Berta i oparłszy głowę na kanapie, przymknęła oczy.

Maddison opieszale ruszyła za ciotką i przysiadła przy niej na ziemi.
- Przepraszam - powiedziała cicho skubiąc palcem dywan. - To nie tak, że cię nienawidzę czy coś… Po prostu… ja już nie zniosę nic więcej. Jeszcze jedna tragedia i moje serce eksploduje….
Maddie poczuła jak wewnętrzna tama pęka a po policzkach toczą się gęste jak grochy łzy. Trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy. Straciła matkę. Później dziadka. A teraz brata. Przez myśl przeszło jej, że to nie w porządku, że sama żyje, oddycha, odczuwa prozaiczny głód i pragnienie zamiast… na ten przykład oszaleć z goryczy. To byłoby najodpowiedniejsze co mogłaby w tej chwili zrobić. Dlaczego wobec tego nie traciła zmysłów? Dlaczego, pomimo okrutnych ciosów losu, gdzieś w opustoszałych zaułkach serca nadal tliła się nadzieja, że wszystko się jakoś ułoży.
- Pokonamy tego skurwiela… - poklepała ciotkę po dłoni. - To nasz dom. Nie pozwolimy żeby jakiś pieprzony duch czy demon się po nim panoszył.

Odpowiedziała jej cisza.
Jedynie lekki ruch dłoni, która na chwilę nakryła i uścisnęła dłoń siostrzenicy świadczył o tym, że rozumie.
Pokonają skurwiela.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline