Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-06-2015, 21:28   #112
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Lato 2518 roku K.I.

Okolica Franzenstein, Dzień Czwarty, Wieczór




Arno wskoczył na siodło podsadzony przez Edmunda. Koń dreptał nerwowo w miejscu z szeroko otwartymi oczami. Kanincher dosiadł się z tyłu biorąc wodze. Karnoludowi nie bardzo wygodnie było siedzieć na łęku, który w rzyć się i w jaja wciskał, lecz ten, kto w nocy widział musiał wszak nawigować. Ruszyli z kopyta. Edmund pierwszy raz w życiu prowadził konia w zupełnych ciemnościach. Nigdy tez wcześniej nie jechał do społu z krasnoludem w parze. Życie poza Oberwil zaprawdę ciekawe było i pełne niespodzianek. Na starożytnych terenach założycieli imperium mknęli przez trawiaste wzgórza w morryjskich ciemnościach. Bezpański kary, ludzki banita i najemny krasnolud celujący w stopień podoficerski. Pędzili z nocnym wiatrem w plecy za tilleańską głową przestępczej rodziny. Kto by uwierzył w Biberhof czy Oberwill? Edmund zabił człowieka. Pierwszy raz odebrał czyjeś życie. Franzenstein rozdziewiczył ich obu na wielu polach. Hammerfist nigdy wcześniej nie jeździł na koniu i nie był pewien czy kiedykolwiek tego wyczynu ochotniczo czy też nawet za zapłatą dokona, bynajmniej z przyjemnością. Nocne komary i insze nokturnowe inspekty garnęły się do gęby, plątały w wąsy i brodę a łęk z każdym wybojem przypominał dupie o sobie.




Lato 2518 roku K.I.

Franzenstein, Festiwal Kiełbasiany, Dzień Czwarty, Wieczór


Jost nie popuścił z wyczekiwaniem nie odstępując kroku Heintzowi, który nie zwolnił marszu zasępiony rozważając słowa sługi. W końcu zatrzymał się i otarł pot z czoła. Kiedy chusteczka odsłoniła jego nalaną twarz malował się na niej serdeczny uśmiech.

- Kochany! – poklepał nieco zbitego z tropu Schlachtera po ramieniu. – Wybacz mi moją krótkowzroczność! To przez stres synku! To przez te nerwy, co napięte jak trzeszczące podczas nawałnicy deski starego domu ledwie trzymane w ryzach wysłużonych gwoździ, popuszczają… Dobrzeście się spisali i mnie usłuchali, gdym wezwał do zaniechania rozlewu krwi. Wasi towarzysze, cóż… Pomyślę jak ich gorącą krew spożytkować. Ty zaś Proście dostaniesz premię na koniec roboty… – potrząsł głową ku Jostowi. – Za poniesioną ranę w godzinach pracy.

Bauer słuchał nieopodal ze zmarszczonym czołem i gładził łysą głowę w mimowolnym zdumieniu.
To rzekłszy, kiełbasiarz pomaszerował do karczmy i wkrótce głos jego dał się słyszeć rozpłaszczony przed gośćmi, uniżenie witający wszystkich dostojnych na wieczorne tańce.




Lato 2518 roku K.I.

Okolica Franzenstein, Dzień Czwarty, Wieczór

Przed nimi stał las i tam Arno prowadził Edmunda krzycząc, dopóty uważał za słuszne „Na lewo!”, „ Na lewo!”, „Prosto!” aż, gdy znaleźli się w tej gonitwie na polnej drodze, którą on i zapewne koń jedynie widzieli. Kanincher, posłusznie zdany na krasnoluda, delikatnie podciągał wodze sygnalizując ogierowi wolę przewodnika. Hammerfist szybko zauważył, że kary na trakcie radził sobie dobrze, więc i przymknął się i mamrotał odtąd pod nosem tylko swe niepomierne niezadowolenie z niedogodności podróżniczych smagany po ogorzałych policzkach rozwianą końską grzywą. Jechali galopem aż zanurzyli się w kniei. Cisza mącona miarowym dudnieniem kopyt o ziemię budziła leśnych mieszkańców pradawnego boru. Wtem, o mało nie wypadli wszyscy z siodła, gdy kary przeskoczył przeszkodę, którą khaazad dojrzał w ostatniej chwili. Pod osłoną koron drzew było jeszcze ciemniej i Arno trudniej było rozeznać się, co jest kałużą, co nierównością terenu a co leżącym na ziemi koniem, gdy spod paproci wysuwała się przy ziemi mgła. Kanincher zeskoczył z siodła dobywszy miecza, gdy mu towarzysz oznajmił, co leży na trakcie. Piękny rumak miał dwa czarne bełty zanurzone w piersiach i charczał z cicha puszczając nozdrzami parę. Arno widział to, co Kanincher się domyślał. Gorącokrwisty, bez siodła i uprzęży, które zapewne do lichych nie należało, cierpiał cierpliwie czekając na śmierć.

Nieopodal leżał na wznak człowiek, mężczyzna w czarnej pelerynie zakrywającej mu głowę. Ręce miał rozpostarte na boki jak skrzydła ptaka w szybowym locie. Krasnolud kopnął lekko nogę pozbawioną butów i onuc. Ściągnięta czarna poła materiału odsłoniła przed najemnikiem wykrzywioną w bólu twarz don Salvatore. Tilleańczyk miał liczne rany na piersiach, której biała koszula zmieniła swój kolor na szkarłatny. Zadźgany licznymi ciosami miecza, sporego noża lub może grotu włóczni sądząc po rozmiarach krwistych plam dziurawym odzieniu. Prócz spodni, gaci, koszuli i porwanej peleryny nic więcej na sobie, ani przy sobie w połach odzienia nie miał.
Arno długo patrzył w las bacząc czy wokoło żaden krzaczek podejrzanie się nie rucha.

- Tam – wskazał przed siebie. – Widzisz światełko?
- Świetlik? – Edmund zmrużył oczy.
- Raczej pochodnia... – mruknął Hammerfist.

W oddali, między drzewami, migotał malutki, znikający, mrugający ognik.




Lato 2518 roku K.I.

Franzenstein, Festiwal Kiełbasiany, Dzień Czwarty, Wieczór


Yorri i Bert nie zostali zaszczyceni przez Heintza żadnym słowem po ich heroicznej obronie oblężonej „Głupiej Gęsi” przed naporem pijanych, żadnych tańców, wysokich i bogatych stanów. Tak to jest, że jak się coś zrobi dobrze, to po prostu miało tak w robocie być. Zjebki zaś, otrzymuje się za partactwo. Eryk z Jostem dołączyli do towarzyszy w namiocie zbierających ze stołów talerze i półmiski. Zaspokoiwszy wrodzoną ciekawość gawędziarza i skryby, nowicjusz i przepatrywacz usłyszeli donośny głos od północnej bramy. Tak donośny, że wręcz nie sposób było go puścić mimo uszu mimo dobiegającej z karczmy muzyki i stukotu dziesiątek obcasów o deski. Nie tylko oni, bo i wielu gości z werandy zainteresowało się tym krzykiem.

- Heintz! Ty stary krowi obyto lizie! Ty cmoktało koziej pyty! O ty kurwiszonie, który owce jebiesz cztery razy po dwa razy, osiem razy, raz po raz, o północy ze dwa razy i nad ranem jeszcze raz! Ty świński ryju! Gnojojadzie! Pierdzie bawoli! Kurwi ty synu i wnuczku ojca swego! Zajebię cię ty chamie w rzyć przez osła kutasem smyrany! Łeb ci odrąbię i do karczycha nasram! Rozumiesz?! Smrodzie z trupiej dupy?! Tak ci przysięgam na mych przodków ich pamięć, przy świadkach twych, pajacach kolorowych!

Cóż, ciężko powiedzieć czy to poczucie obowiązku czy ludzko-krasnoludzka ciekawość pognała służących obdarzonego niewybrednymi epitetami pracodawcy ku źródle ochrypniętego, basowego krzyku.

Brama zamknięta była przez pilnujących jej najemników Bretończyka, który stał na podwyższeniu wyglądając za palisadę. Kiedy Strirlandczycy dołączyli do niego, ujrzeli na granicy blasku pochodni zatkniętych przy bramie, stojąca tam krępą sylwetkę. Tylko Rdestobrody dojrzał dokładnie to, czego ludzie nie mogli.

Rozebrany do pasa, pokryty licznymi tatuażami, stał, z podniesionym na sztorc, żywo pomarańczowym mohawkiem, srogi krasnolud. W ręku trzymał wielki, ciężki bojowy topór, którym machał jak dziecinną zabawką. Yorri widział już kilku takich zawodników w swoim życiu. Kupa zbitych mięśni trzymana w kupie przez siłę woli i liczne kolczyki, tudzież łańcuchy przepasujące mocarne ciało. Zabójca trolli.

Zbrojni przyglądali się w milczeniu krasnoludowi nie kwapiąc wcale do wyjścia mu naprzeciw.

- Zróbcie coś! – krzyknął zdyszany Heintz. – Gębę tą parszywą zawrzyjcie, bo uszy więdną! – ponaglał kiełbasiarz. – Nim się tutaj cały festiwal zleci na to osobliwe widowisko mego dobrego imienia szargania!

Najemnicy na znak dowódcy powoli naciągnęli cięciwy kusz i posłali ku krasnoludowi dwa bełty. Oba spadły tuż przed khazadem, który zaśmiał się gardłowo. Wszedł bliżej w krąg światła i obrócił tyłem do palisady, co ujrzeli już wszyscy patrzący. Po chwili wszystkim ukazała się goła, krasnoludzka dupa, którą jej właściciel machał na boki.

- Tu mnie pocałuj Heintz zawszony liszaju! – ryknął wojownik.
- Nie przejdzie przez bhramę herr Heintz. – rzekł Bretończyk. – Za to nam płacisz herr. Za muhrem – kiwnął głową w ciemną noc. – na walkę z tym wahriatem ludzi narażał nie będę.
- Ratujcie mą i festiwalu renomę. – zaapelował Heintz do Strilandczyków wiece zdenerwowany, siląc się na spokój, aby nie wybuchnąć srogim gniewem. – Wdzięczny wam wielce będę, jeśli porządek zaprowadzicie, kochani w obronie reputacji naszej stając. – popatrzył na Josta i stanowczo potrząsł mieszkiem.


 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline