Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-06-2015, 10:25   #82
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Karetka podjechała pod dom Cravenów w niecały kwadrans, co było doskonałym wynikiem. Ratownicy bez zbędnych pytań zabrali poszkodowanego do szpitala w Macomb. Pośpiech, z jakim odjechali nie napawał optymizmem. Był zapowiedzią czegoś … niedobrego. Budził uzasadnione obawy, że stan zdrowia policjanta jest dużo poważniejszy, niż wygląda.

Policja pojawiła się pół godziny później w osobie wkurzonego mundurowego http://static.tvtropes.org/pmwiki/pu..._alex_5442.jpg który przedstawił się jako Andy Garricio. Znali go z widzenia. Kręcił się w mundurze na rodzinnym festynie z 4 lipca, a Steven obsługiwał go raz w knajpie „Nad jeziorem”. Garcio rozmawiał z nimi sam, chociaż na zewnątrz czekała dwóch innych funkcjonariuszy. Andy starał się być delikatny, zapewne wiedział już – jak wszyscy – o Arnoldzie i Jacku, – ale też próbował wyjaśnić sprawę Barta i – jak on to określał – „incydentu”. W małej mieścinie, jaką było Plymouth, napaść na mundurowego zapewne spotykała się z taką samą rekcją, jak zastrzelenie funkcjonariusza na służbie w wielkiej metropolii. Gliny chciał krwi i tylko niecodzienna sytuacja oraz – być może też zła sława domu – spowodowały, że nikt nie został wyprowadzony do radiowozu w kajdankach.

Ale wychodząc Andy Garricio wyraźnie sugerował członkom rodziny, aby „nie opuszczali” terenu hrabstwa, i że „będzie miał ich na oku”.
Potem opuścił dom Cravenów i odjechał wraz z dwójką swoich mundurowych koleżków, którzy wyglądali na mocno zawiedzionych.

Następne dwie godziny zajęło im załatwianie spraw związanych z pogrzebem Arnolda w Chicago. Wszystkie formalności dało się załatwić przez telefon i sieć. Wystarczyły skazany dokumentów przywiezionych przez ubezpieczyciela. Termin pogrzebu ustalono na 11 lipca – czyli za trzy dni. To był dobry termin, by udało się powiadomić nielicznych członków rodziny i przyjaciół seniora rodu. Firma pogrzebowa, z której już raz korzystał Daniel przy pogrzebie zony, obiecała, że „wszystkim się zajmie”. I Daniel był tego absolutnie pewny. Musieli jednak uzyskać jeszcze jeden, najważniejszy. Akt zgonu Arnolda Cravena. Dokument mogli zdobyć w Macomb, w biurze tamtejszego szpitala. Tego samego, w którym musieli … musieli zidentyfikować… te drugi zwłoki.

Drogę do Macomb pokonali w przygnębiającym milczeniu i nawet muzyka, która leciała z radia nie potrafiła poprawić ich nastroju.

* * *

- Spotkamy się w bibliotece – zaproponował Daniel. – Nie musicie go oglądać, jeśli to faktycznie jest Jack.

Mówił to z ciężkim sercem, jak ktoś, kto przekroczył właśnie pewną granicę wytrzymałości psychicznej, za którą jest tylko zobojętnienie emocjonalne. Obrona przed szaleństwem, lub pierwszy krok uczyniony na drodze ku obłędowi.

Steven i Maddison zgodzili się na takie rozwiązanie. Nie kwapili się, by schodzić do zimnej kostnicy, by wdychać ten charakterystyczny zapaszek antyseptyków i czegoś jeszcze … czegoś nieuchwytnego i niepokojącego, tylko po to, by stanąć przy ciele rata. Żadne z nich nie było na to gotowe. I chyba nigdy nie powinno być.

Za to Megan postanowiła towarzyszyć Danielowi. Widziała, czuła, że potrzebne jest mu wsparcie. Podpora, na której będzie mógł dokonać projekcji niepożądanych emocji. Bała się tylko jednego, że ta podpora zmięknie, jak wosk w słońcu, na widok ciała. Ale musiała przy nim być. Czuła to. Była to winna Danielowi, jak i reszcie rodziny.

Rozstali się więc pod szpitalem. Zapewne na krotko, bo biblioteka hrabstwa Macomb znajdowała się zaledwie dwie ulice od szpitala. Nawet widzieli jej dach wystający poza szpaler drzew rosnących przy ulicy. Macomb było pięknym, zielonym miasteczkiem.

* * *

Kostnica pachniała tak, jak to zapamiętali. Zapachem … śmierci i rozpaczy. Pracownik kostnicy – niewysoki, brodaty mężczyzna o wyraźnie arabskich korzeniach – sprawdził ich dokumenty, odnotował coś w jakiś dokumentach, poprosił ich o wypełnienie dwóch krótkich formularzy i po chwili przywiózł ciało zakryte białym prześcieradłem. Spojrzał na Daniela i Megan, jakby chciał się upewnić, że są przygotowani, że się nie rozmyślili, a potem odsłonił rąbek tkaniny.

To był Jack. Sino-zielony, z twarzą napuchniętą jak przeleżały w wodzie kawałek mięsa, tu i owdzie poczerniałą od pierwszych zmian gnilnych, lecz nadal rozpoznawalny.

Nie wytrzymali. Nie byli w stanie. Oboje. Pracownik kostnicy szybko zasłonił opuchniętą twarz młodego Cravena. Pomógł im wyjść na zewnątrz, przyniósł wodę, a gdy już odzyskali zdolność racjonalnego myślenia w sposób zdradzający dużą empatię, poprosił o podpisy na dokumentach potwierdzających tożsamość topielca.

- Wstępne badania toksykologiczne wykazały, że denat brał narkotyki przed śmiercią. Policja może mieć w tej sprawie kilka pytań, panie Craven. Bardzo możliwe, że to one pośrednio przyczyniły się do utonięcia. Niezależnie od okoliczności, proszę przyjąć moje najserdeczniejsze kondolencje. Co prawda nie znamy się, ale moja siostra zginęła w podobny sposób, gdy miała dwanaście lat. Załamał się pod nią lód na jeziorze, gdy jeździła tam na łyżwach. Ciało znaleziono dopiero wiosną, kiedy zima puściła na dobre.

Pokiwali tylko automatycznie głowami i opuścili szpital. Znaleźli najbliższą kawiarnię i usiedli tam na kilkadziesiąt minut. W tym stanie nie byli gotowi iść do biblioteki. Spojrzeć w oczy siostry i brata zmarłego i powiedzieć im –„to Jack”. Niezależnie od tego, jak straszne rzeczy widzieli Madd i Stev wcześniej.

* * *

Biblioteka w Macomb nie należała do największych, ale miała w sobie pewien prowincjonalny urok.

Maddison i Steven spotkali w niej zajętego przeglądaniem przeźroczy Nathana. „Łowca duchów” szukał informacji na temat masakr Indian w okolicy, w starych, zachowanych na slajdach gazetach, ale jakoś nie udało mu się wpaść na żaden trop. Przy małym stoliku położył też kilka książek.

- Oni są ze mną – zapowiedział starszej kobiecie w luźnym t-shircie z młodzieżowym napisem i wielkich, pomarańczowych okularach, a ta pokiwała głową nie przerywając lektury trzymanej na pulpicie książki.

Po prawdzie bibliotekarka nie miała zbyt wiele do roboty. Poza ich trójką w bibliotece przebywały jeszcze tylko dwie osoby. Starszy mężczyzna w tweedowej marynarce oraz gruby dzieciak oglądający komiksy.

Zajęli się poszukiwaniem informacji, co nie było łatwe. Powoli jednak, strona po stronie, książka po książce, ukazał im się wcześniej nie znany obraz historii tych rejonów. W osiemnastym wieku, w latach 1754-1763, podczas wojen francusko- angielskich o kolonie amerykańskie, w okolicach doszło do licznych potyczek. Część Indian popierała Anglików, część Francuzów, a biali wykorzystywali to dość dobrze, kierując dawne waśnie na krwawe tory. Zdarzały się mordy i pacyfikacje, ale żadne artykuły nie wspominały nic o eksterminacjach całych wiosek.

W końcu do biblioteki przyszli Megan i Daniel i wtedy Nathan wpadł na pomysł, by odwiedzili Irene.

* * *

Mimo niezapowiedzianej wizyty, Irene ucieszyła się na ich widok, a sympatyczny uśmiech i ciepło, jakie roztaczała wokół siebie ta siedząca na wózku inwalidzkim kobieta, było zaraźliwe. Przez chwilę, pomagając gospodyni obdzielić gości ciastem, lemoniadą i ciepłymi napojami, czuli się niemal beztrosko.

Wyjaśnili jej wszystko, co ich tutaj sprowadziło. Nie szczędząc mrocznych czy bolesnych szczegółów.

- Jeżeli to indiańskie … duchy, to Harold Twinooak musi coś wiedzieć. – Powiedziała Irene. – Znacie go – spojrzała na Maddison i Stevena. – On was do mnie skierował. Jego ojciec był kimś w rodzaju indiańskiego duchownego zanim go zamordowano. Straszna historia.

- Nie wiedzieliśmy, że nie żyje. Co mu się stało? – zaciekawiła się Maddison.

- To paskudna historia – posmutniała starsza kobieta. – Wydarzyła się zresztą niedaleko waszego domu. Na dzikiej plaży nad jeziorem. Joshua Twinooak zamieszkał tam w przyczepie campingowej. Takiej luksusowej. Pewnej nocy ktoś podłożył ogień pod amper. Spłonęły trzy osoby. Joshua i dwóch jego przyjaciół. Timmy Boyld i Franc Dunnbar. Byli wtedy na rybach. To zdarzyło się kilka lat temu. Nie pamiętam dokładnie kiedy. Sprawców podpalenia nie udało się zatrzymać, ale pewne jest, że był to ktoś z Plymouth. Tego Harold nie potrafił zaakceptować, dlatego bardziej ufa turystom, niż przyjezdnym. Z tego co wiem, nadal prowadzi własne dochodzenie w tej sprawie. Ale wracając do waszych problemów. Podasz mi tatą książkę, kochanie.

To była prośba skierowana do Maddison.

- Nie. Nie tą, tamtą. O, właśnie tą.

Była to bardziej oprawiona w teczkę praca, ale jej tytuł przykuł uwagę Stevena. „Wojny kolonialne w latach 1754-1763 w stanie Illinois, Iowa i Missouri. Anthony S. Williamsona.

- To praca doktorska mojego przyjaciela. – wyjaśniła Irene. - Podarował mi ją dawno temu, na moje urodziny. Niestety. Nie ma go już pośród nas. Zawsze prowadził nerwowy tryb życia, jakoś tak, sam z siebie. Palił też chyba z trzy paczki papierosów dziennie, zapijając je morzem mocnej kawy. Serce odmówiło mu posłuszeństwa w wieku czterdziestu ośmiu lat. Biedny Anthony. Uwielbiałam jego towarzystwo. Wszyscy uwielbiali. Znał chyba wszystkie kawały świata a jak potrafił je opowiadać. Prawdziwy talent.

Odebrała prace z rąk Maddison i szybko zaczęła ją studiować.

- Jest. Anthony badał tutejszą historię, wnikliwie, jak nikt inny. Mam.

Zaczęła czytać, spokojnym, miłym dla ucha głosem.

- Niezaprzeczalnym faktem jest to, że wojna dotarła też na ziemie dużo dalej od Wielkich Jezior i terenów konfederacji Huronow, niż się wydawało. Tutejsze plemiona Cahokia, Kaskaskia, Tamoroa, Peoria, Moigwena, i Michigamea stały po stronie Anglii, licząc na wsparcie ze strony „czerwonych kubraków”, co sprowadziło jedynie gniew wojsk francuskich. Na terenach hrabstwa Macomb doszło do kilku spektakularnych ataków na niedaleki fort Peoria. Ówczesny zarządzający fortem, Jacoob Antua Mirasacrleus wysłał na tereny najbardziej krewkich Indian z plemienia Moigwena swój oddział specjalny, formację najbardziej bitnych i zarazem uznanych za najbardziej przerażających żołnierzy, złożonych głownie z ochotników – kolonistów. Nazywali się oni cercle audit „kręgiem wyklętych”. Późniejsi badacze uznawali, że właśnie ten oddział przyczynił się do szybkiego stłumienia jakichkolwiek prób sojuszy Indian z Anglikami na terytoriach Illionois, Iowa i Missuori. Znamienitym przykładem działań „kręgu wyklętych” mogły być okrutne masakry, jakich dopuścili się we wsiach plemion Moigwena w okolicach jezior Keokuk, Latonka, Winpawka, Moigwena i Wanpawka. Jedyną udokumentowana zbrodnią z tamtego okresu, była chyba masakra wioski, którą miejscowi nazwali „Wip-wam-worat”, czyli w wolnym tłumaczeniu, „Kruczym domem”. Zgodnie ze słowami jednego z żołnierzy cercle audit wypowiedzianymi w pijackim widzie do małżonki, żołnierz ten – Harald Trentouvail powiedział, że zabili, zgodnie z rozkazami, wszystkich dzikusów, co do jednego, nawet niemowlęta, a zwłoki, jak należy, utopili w jeziorze. Moje badania wykazują, że owa wymordowana wieś musiała leżeć gdzieś niedaleko współczesnego Plymouth, jednak dokładna lokalizacja, przy tak mizernym materiale badawczy, jest niemożliwa. Nigdy też nie udało się potwierdzić, ani zaprzeczyć aktom ludobójstwa popełnianym przez żołnierzy z cercle audit. Warto nadmienić, że kapitan tej formacji, Antonua du Hourtewane został pochowany z wszelkimi honorami w krypcie, w Kościele Wszystkich Świętych w Keokuk.

Zadzwonił telefon Daniela.

W idealnym momencie.

- Pan Daniel. Tutaj Jreemiash Weiss. Omyłkowo przekazałem panu nieprawdziwe informacje. Pańskie dzieci mają po dziesięć procent z polisy pana ojca. Przepraszam za to. Dotarły do mnie informacje, że zajął się już pan pogrzebem. Doskonale. Podczas stypy dopełnimy reszty formalności i postaram się uruchomić środki dla Państwa jak najszybciej będzie to tylko możliwe, w sytuacji prawnej, jaka się z tym wiąże. Życzę miłego dnia.

Ledwie kilka minut później zadzwonił kolejny telefon. Tym razem do Megan.

- Cześć – rozpoznała słaby głos Berta. – To ja. Chciałem tylko powiedzieć, że nic mi nie jest. Musimy jednak się spotkać. Ustalić … no wiesz. Przecież nie powiem, że jakaś siła cisnęła mnie … no wiesz.
 
Armiel jest offline