Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-07-2015, 12:39   #85
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Po burzowych dniach pogoda zaczęła się poprawiać. Słońce przebiło się przez ciemne chmury. Gdyby tak łatwo podobny stan dało osiągnąć się w sytuacji, jakiej znalazła się ich rodzina.

Ustalili plan działania, który dał im jednak promyczek nadziei. Łudził obietnicą ocalenia. Otwierał ścieżki działania na tym niepewnym dla wszystkich, szalonym gruncie pełnym duchów, prastarych klątw i żądnych zemsty demonów.

Jakkolwiek obłąkańczo i szaleńczo to nie brzmiało, to jednak faktom nie dawało się zaprzeczyć – wydarzenia rodem z horroru stały się dla rodziny Cravenów czymś morderczo prawdziwym. Czymś, co nie spocznie, póki nie pozabija ich wszystkich. Tego byli pewni.

NATHAN, STEVEN

Nathan i Steven udali pojechali do Keokuk. Droga nie była długa, ale dość ruchliwa i dojazd na miejsce zajął im prawie półtorej godziny. Mijali liczne samochody z przyczepami kempingowymi, z kajakami na dachach, autokary turystyczne i rowerzystów próbujących nie wpaść pod koła spieszących się do celu kierowców.

- Sezon zaczął się na dobre – Nathan poczuł się w obowiązku gospodarza. – Przyjeżdża tutaj mnóstwo wędkarzy. Tutejsze jeziora pełne są ryb.

Dopiero po chwili zorientował się, co powiedział. W końcu w tutejszych jeziorach w kilkudniowym odstępie utonęło dwóch członków rodziny Stevena.

- Przepraszam. – Powiedział po prostu.

Do Keokuk dotarli słuchając muzyki i podziwiając widoki.

Miasto było większe od Plymouth i Macomb razem wziętych. I urokliwe. Położone nad nurtem rzeki Missisipi stanowiło stolicę hrabstwa Lee. Nadal jednak było mniejsze, niż najmniejsza dzielnica w Chicago. To, co musieli mu przyznać, to urokliwy charakter. Nieduże domki otoczone zadbanymi, pełnymi kwiatów ogrodami. Czerwone dachy wynurzające się spośród zieleni konarów drzew. I wszędzie pełno turystów podziwiających panoramę rzeki, odpoczywających w cieniu kawiarnianych parasoli na bulwarach lub na ławkach w parkach. Przypominało to trochę wytęskniony przez Stevena Paryż.

Kościół Wszystkich Świętych też znaleźli bez trudu. Miejsce to, jak się okazało, było celem jakiejś turystycznej wycieczki. Jej przewodniczką była młoda, atrakcyjna dziewczyna, która kilkunastu posiwiałym emerytom opowiadała historię zabytkowej budowli.

Przespacerowali się powoli, przyglądając kamiennym płytą pod swoimi stopami, aż w końcu, w bocznej nawie, pośród innych tego typu płyt, pod wyrytym w kamieniu krzyżem odnaleźli napis

Cpt. Antonua du Hourtewane 1772-1779 Zasłużony w procesie kolonizacji hrabstwa.

Pod napisem widniał jeszcze jeden znak, dość zatarty przez czas i depczące po nim stopy, w którym rozpoznali jednak symbol zjadającego swój ogon węża.
Zatem szczątki kapitana pochowano na uświęconej ziemi? Czy to nie powinno wystarczyć by uspokoić złego ducha? W nielicznych filmach tego typu, które mieli okazję obejrzeć Daniel i Steven, to zazwyczaj wystarczało. Dlaczego więc nie załatwiło krwawego kapitana Hourtewane’a?

Ludzie obok nich rozmawiali, robili zdjęcia, a Steven przyglądał się tablicy. Mieli szansę ją zdjąć lub rozwalić, ale potrzebowali do tego celu solidnych, ciężkich narzędzi, no i niemałej siły. A może tablica była tylko pamiątką? A szczątki żołnierza spoczęły w zupełnie innym miejscu?

- Mam pomysł – zaproponował Nathan. – Wpadniemy do mnie, do domu. Zrzucę nagrania na komputer, a potem pójdziemy do ratusza. Pracuje tam mój dobry sąsiad, Jim Denver. Może on pomoże nam zdobyć więcej informacji o kapitanie. Nie ma co się miotać bezmyślnie.

MEGAN

Bert leżał w szpitalu w Macomb więc wystarczył znów krótki spacer i krótka rozmowa z uprzejmą pielęgniarką i po chwili Megan siedziała już przy rannym policjancie.

Bert był na środkach przeciwbólowych, a z obandażowaną głową wyglądał jak ofiara wypadku komunikacyjnego.

- Co to było? – to było pierwsze pytanie, jakie zadał Megan, gdy tylko ta zamknęła za sobą drzwi.

- Dom jest nawiedzony – odpowiedziała kobieta, a słysząc te słowa uświadomiła sobie, że nie mają już one dla nie tak dziwacznego znaczenia.

- Hę?

Na więcej nie było go chyba stać.

- Nie wiemy, co nawiedza dom i dlaczego lecz próbujemy to ustalić – wyjaśniła spokojnie. Tyle wydawała mu się winna no i rozpaczliwie potrzebowali sojusznika. – Demon. Duchy pomordowanych Indian. Siły nieczyste. W każdym razie to one utopiły naszych bliskich, tak sądzimy. Chcą nas pozabijać, tak jak pozabijały poprzednich mieszkańców.

- Czemu zaatakowały ... mnie?

Przynajmniej jej wierzył. Zresztą trudno, żeby nie, po tym, czego doświadczył.

- Nie mam pojęcia. – Odpowiedziała Megan zgodnie z prawdą. – Ważne jest, co powiesz policji. Daniel sugerował, byś powiedział, że to był wypadek. Że próbowałeś go uspokoić po tym, jak dowiedział się o śmierci Jacke’a i że spadłeś ze schodów.

- To dobry plan. Tak powiem.

Zamilkł. Widać było, że wzbiera w nim jakieś pytanie. W końcu zebrał się na odwagę.

- Co zrobicie? Z tym … no wiesz.

- Z demonem? – Powiedziała zupełnie spokojnie. Sama dziwiła się, skąd bierze w sobie ten spokój. – Nie wiemy. Ale poradzimy sobie.

- Jak tylko wyjdę … Możecie liczyć na moje wsparcie.

- Daniel prosił, byś na siebie uważał. To coś potrafi oddziaływać na nas nawet wtedy, kiedy nie jesteśmy w domu.

- Oddziaływać?

- Halucynacje. Koszmary. Jak na razie tyle.

- Jak na razie?

- Nie wiemy, do czego to coś jest zdolne i czemu uwzięło się na nas.

- Powiedz Danielowi, że spróbuję załatwić śledztwo z jego ojcem. Oddalić podejrzenia od was. Teraz, kiedy poznałem prawdę, jakkolwiek by ona nie brzmiała, jestem po waszej stronie. Pamiętajcie o tym. Ok?


DANIEL, MADDISON

Dawno już nie spędził tyle czasu sam na sam z córką, jak w drodze z Macomb do Plymouth. Nie rozmawiali jednak wiele. Nie czuli w sobie tyle sił i tyle odwagi. Zresztą żadne, nawet najlepiej dobrane słowa, nie oddałyby tego, co czuli teraz w środku. Pustki po stracie bliskich ludzi nie da się wypełnić nigdy. Zawsze w duszach, nawet po wielu latach, pozostanie jakiś brakujący fragment. Człowiek będzie kompletny. Będzie żył dalej. Szedł przez życie pozornie niezmieniony. Ale to nie będzie prawdą. Po takiej stracie człowiek wygląda jak puzzle na tysiąc elementów, w którym zabraknie jednego lub dwóch kawałeczków. Niby nic, niby tylko odłamki całości jednak, kiedy spojrzy się z bliska na obraz dostrzeże się puste miejsca.

Pojechali bezpośrednio do sklepu wędkarskiego, w którym ostatnio Steven chciał robić awanturę. Nad jeziorem pełno było ludzi, a kiedy wysiedli z zaparkowanego kilkadziesiąt metrów od sklepu Twinooaka samochodu i szli ulicą, wydawało im się, że przyciągają ciekawskie spojrzenia miejscowych.

Mieszkańcy Plymouth już zapewne wiedzieli, co spotkało nowych sąsiadów. Czy im współczuli? Czy tylko kierowała nimi niezdrowa ciekawość? A Mozę to tylko Daniel i Maddison byli przeczuleni.

Stary Indianin był w sklepie, jak chyba zawsze. Na widok Maddison uśmiechnął się przyjaźnie. Dokończył rozmowę z klientem na temat wyboru wędziska i w końcu podszedł do Daniela i Maddison.

- Panie Craven – Harold wyciągnął rękę na powitanie.

Uścisk miał szczery i silny.

- Irene dzwoniła, że przyjedziecie i że macie problemy. Proponuję przejść na zaplecze. W lodówce trzymam zimną lemoniadę. Idealna na takie dni, jak ten.

Skorzystali propozycji i po chwili siedzieli już na niewielkim, ale chłodnym zapleczu, w którym panował lekki bałagan – kartony z kołowrotkami, teczki papierami i zużyte opakowania po pizzy tworzyły istny śmietnik.

- Przepraszam. To syn. Jest strasznym bałaganiarzem. A ja nie zamierzam sprzątacza niego. I tak to trwa. Czasami tygodniami.

Po chwili udało im się znaleźć miejsce do siedzenia.

- Dobrze. Irene wspomniała, że macie problem z duchami Indian. I chciała namówić mnie, bym odprawił jakieś indiańskie czary by wam pomóc. Bardzo chętnie. Ale jest jeden problem. Nie znam żadnych indiańskich czarów.
Jedyną osobą, którą bym o coś takiego posądził jest Geronimo Wolfhowl. Ale, tak jak wspominałem pana córce, panie Craven, Geronimo to raczej osoba, której odwiedziny odradziłbym każdemu.

- Dlaczego?

- On i jego rodzina to typ aspołecznych odludków. Żyją z uprawy ziemi i hodowli drobiu. Mają sporą farmę na południowy wschód od Plymouth. Łatwo ją poznać. Wszędzie pełno napisów – „Teren prywatny wstęp wzbroniony” i tym podobnych. No i są jeszcze psy. Paskudne wilczury, które Geronimo trzyma na postrach intruzom. Miał już dwie sprawy za pogryzienia i to poważne, ale psy nie opuszczają jego ziemi, więc adwokaci wybronili go z zarzutów. No i zdarzyło się, że Geronimo albo jeden z jego synów strzelał do domokrążcy, który zignorował zakazy.

- Strzelał?

- Tak – odpowiedział poważnie Harold. – Z dubeltówki. Nawet postrzelił. Tylko, że solą. Na szczęście. Chociaż nie trudno mi sobie wyobrazić, że używają ostrej amunicji. Szczególnie nocą bliżej ich posesji. W końcu w USA obowiązuje prawo, - „mój dom, moją twierdzą” i każdy sąd uniewinniłby ich gdyby zastrzelili kogoś w nocy na jego terenie.

- Antypatyczny typek – mruknął Daniel nieprzekonany.

- On i jego synowie. Jeden z nich, Samuel siedział w więzieniu chyba ze trzy lata.

- Za co? – zaciekawiła się Maddison.

- Za napad z użyciem niebezpiecznego narzędzia. A Samuel to młodszy i spokojniejszy braci. Ash to dopiero dupek, proszę wybaczyć słownictwo. Całe Plymouth cieszy się z tego, że Wolfhowlowie trzymają się z daleka od miasteczka i przyjeżdżają tylko sporadycznie by załatwić sprawunki i znów zaszyć się na swojej farmie.

- A czemu wspomniał pan, że Geronimo może znać się na indiańskiej magii? – Zapytał Daniel.

- Bo jest strasznym tradycjonalistą. Nie wierzy w Chrystusa i nie chodzi do kościoła. A przed domem trzyma stary totem. Taki, jakiego używali jego przodkowie. Widziałam go. Mówię wam. To solidny totem. Naturalnych rozmiarów. A raz wracając po zmroku do domu przejeżdżałem koło ich domu, drogą na skróty, łąkami i widziałem, że palą przy nim ognisko i tańczą. Chyba nawet słyszałem, że śpiewają. To musiała być jakaś indiańska ceremonia. Mój świętej pamięci ojciec mógłby wam pewnie powiedzieć więcej o Geronimo i jego rodzinie, bo przyjaźnili się taką dość szorstką, opartą na szacunku przyjaźnią. To, dlatego Geronimo toleruje mnie na swoich ziemiach i czasami zamieni ze mną kilka słów, chociaż nie uważają mnie za Indianina, takiego, jakim był mój ojciec. Szczerze odradzam odwiedziny. Ale mogę dać telefon na farmę. Z tym, że najpewniej rzucą słuchawką, o ile w ogóle odbiorą.
Na zewnątrz, przez ściany, słyszeli stłumiony gwar roześmianych, cieszących się pogodą ludzi. Radosny, beztroski, zupełnie odmienny od tego, w jakim oni byli nastroju.

- Dobra lemoniada? – Przerwał ciszę Harold Twinooak. – Chcecie ze mną jeszcze o czymś porozmawiać, czy mogę wracać do pracy?
 
Armiel jest offline