Taylor otworzyła drzwi i spojrzała na dziewczynkę:
- Witaj. Proszę wejdź. - Ręką wskazała jej wnętrze okazałego domu. - Zazwyczaj przy drzwiach stoi Henry. Nie wiem dlaczego dzisiaj go tutaj nie ma.
- Nie znam Henrego - odpowiedziała beztrosko dziewczynka o twarzy młodej Sharry i weszła do środka, rozglądając się ciekawie. - Jaki ogromny dom. Po co ci taki?
Zatrzymała się przed kalendarzem na ścianie. Wskazywał 11 września 2029 roku.
Blondynka stanęła obok niej także wpatrując się w kalendarz:
- Henry to nasz kamerdyner. - Powiedziała - Ten dom należy do naszej rodziny od trzystu lat. Jeden z moich przodków wybudował go gdy otrzymał tytuł szlachecki z rąk królowej Anny.
- To musi być przyjemne, wychować się w takim miejscu i wszystko mieć - dziewczynka odwróciła się do kobiety i wyciągnęła dłonie trzymające kwiat. - To dla ciebie. Powąchaj. To mój ulubiony. Małe gesty są najpiękniejsze.
Taylor wzięła kwiat z jej dłoni i z wyraźną przyjemnością zaciągnęła się jego aromatem:
- Posiadanie pieniędzy nie musi oznaczać szczęścia. - Powiedziała po chwili. - Czasami człowiek zatraca się w tym co posiada. Kochająca rodzina, przyjaciele, cel w życiu, to rzeczy o które naprawdę warto walczyć.
- Pokażesz mi swój cel? - dziewczynka zapytała z niewinnym uśmiechem. Piękny, słodki zapach kwiatu przepłynął przez nozdrza kobiety i zawirował w głowie...
Przedzierały się przez gęste, zielone zarośla. Idący na przedzie tubylczy przewodnik wycinał maczetą przejście, szybko i nieustępliwie. W pewnym momencie odwrócił się i wskazując coś przed sobą dłonią szybko coś tłumaczył w swoim języku.
- Podobno to już tylko kilka metrów w tamtą stronę, ale dalej z nami nie pójdzie. - Taylor i idąca obok Sharra usłyszały głos kobiety, która podążała za nimi. - Musimy tam dotrzeć same.
Kobieta wysunęła się na czoło pochodu i wyjęła z pochwy maczetę zawieszona u jej boku. Ruszyła naprzód kontynuując dzieło tubylca, który stał bez ruchu w miejscu gdzie się zatrzymał. Po kilkunastu metrach takiej wędrówki dotarły do skalnej przegrody. Wyglądała na naturalną, jednak po dokładnym przyjrzeniu się, na gładkiej płaszczyźnie można było dostrzec prymitywne rysunki.
- Myślisz, że to wejście do świątyni? - Zapytała Taylor stojącej obok kobiety.
- Tak twierdził przewodnik. Nie mam jednak pojęcia jak je otworzyć.
Nie było już dziewczynki-Sharry, była Sharra-nastolatka. Pierwsze zarysy kobiecości wyraźnie rysowały się pod ubraniem, twarz znaczyły pierwsze kreski malunków i tatuaży. Nikt oprócz Taylor zdawał się nie dostrzegać czarnowłosej, rozglądającej się ciekawie.
- Tajemnica? - szepnęła do ucha blondwłosej, kiedy stanęły przed skałą. Tanecznym krokiem podeszła do malunków i przesunęła po nich palcami. - Rozkosz poznawania i rozkosz bycia zagadką. Jednemu trudno bez drugiego. To już się wydarzyło, tajemnica została zgłębiona, pozostawiając po sobie pustkę? - ukucnęła i wzięła do ręki nieco ziemi, przesypując ją między swoimi palcami - Czy wydarzyć się może, przynieść wreszcie oczekiwany dreszcz spełnienia?
- Mary wierzyła, że w tej starej świątyni, w amazońskiej dżungli odnajdzie prawdziwe źródła mocy. - Odpowiedziała Taylor stając obok Sharry i jak ona dotykając ciemnych konturów widocznych na skale. - To była wspaniała wyprawa i wielka przygoda choć efekt nie przyniósł oczekiwanych rezultatów.
Ciekawość zabłysła w oczach czarnowłosej.
- Pokaż mi. Pokaż mi jak powinny wyglądać oczekiwane rezultaty - Sharra wstała i uśmiechnęła się, sunąc brudną od ziemi dłonią po ścianie. Coś zgrzytnęło i malunki zaczęły się odsuwać na bok, odsłaniając przejście wgłąb. |