Dhalia Crowl/Eddie Crispo
Ruszyli w wyznaczonym przez małą kierunku. Dhalia konno, wzdłuż szosy, Eddie pickupiem, Hope na siedzeniu pasażera. Musieli zrównać tempo i podporządkować je wierzchowcowi, Dhalia nie zamierzała zajeździć sobie konia a pan Czacha nie sprawiał wrażenia jakby był gdzieś spóźniony.
Słońce obniżało stopniowo swój ruch po widnokręgu i zbliżał się wieczór gdy na horyzoncie pojawiły się zarysy zabudowań.
Z daleka wydawały się uśpione, a nawet zupełnie martwe. Ale pozory mogły mylić. Punkt przy autostradzie powinien być zaopatrzony w benzynę i żarcie, a na to zawsze znajdowali się nabywcy. Wielu podróżowało. I każdy z nich musiał nakarmić oktanami swojego oswojonego mechanicznego potwora.
- Piekło – poinformowała Hope nerwowo unosząc się z fotela i wbijając paluszki w deskę rozdzielczą. - Ominąć i fruuuu, w pustynię. Mama niedaleko.
Eddie wyjrzał przez okno na wlekącą się nieopodal, niespecjalnie przejętą Teksankę. Była nawalona czy taki po prostu miała sielankowy sposób bycia? Popijała coś z manierki uniesionej w geście toastu i chyba gadała z koniem. Dotarło do niego, że jako jedyny z tej trójki ma głowę na karku, trzeźwy umysł i reprezentuje mierną choć siłę bojową. Pchał się w niezłe bagno. Pozostawało pytanie, czy pchać się w nie od razu, po nocy, za sugestiami zniecierpliwionego dzieciaka? Czy zrobić przystanek w tej oazie o cholernie zachęcającej nazwie.
Na przekrzywionym przerożnym znaku drogowym, ktoś pociągnął czarnym sprajem.
„HELL YEAAAAAH!!!”