Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-09-2015, 00:40   #2
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 1 :) Witam wszystkich na pokładzie WWS :) cz.1/2

Wyspa; południowy sektor; peryferia osady uchodźców; Dzień 1 - południe




Bosede "Baba" Kafu



Wiosna. Nowa pora roku i nowe problemy. Na przykład z burzą. Od rana się zbierało no i w końcu się uzbierało. Lunęło i to ostro jakby woda z nieba zamierzała wbić ziemię pod ziemię. Dłuższe przebywanie na otwartej przestrzeni było przynajmniej nieprzyjemne a może nawet bolesne. Czym się to mogło skończyć świadczyły ułamane tu i tam gałęzie które nie wytrzymały naporu wichury. A mimo to te stężenie spadającej choć męczące i uciążliwe musiało się w końcu skońćzyć.

Gdy się skończyło jednak pozostało coś więcej poza wiatrołomem, kałużami i błotem. Kelly twierdziła, że to jakiś pomarańczowy osad, jakby piach z dalekich pustyń na południowym zachodzie. Olbrzymi mutant musiał jej wierzyć na słowo. Ten piach czy pył nijak nie emanował ciepła więc dla niego był tak samo niebieski jak błoto rozbijane swoimi pazurami. Za to wuczuwał faktycznie jakiś nietypowy zapach choć po burzy to aż tak dziwne nie było.

Teraz z Kelly mieli inne zmartwienie: Aaron. Nie zdążyli go odnaleźć przed burzą bo gdy wyszli na świat na powierzchni padało już w pełni. Wyszli oboje bo Kelly chciała brać w tym udział skoro chodziło o jej człowieka. Zaś Chomik i Harry zostali jako rezerwa i mogli wspomóc albo ich, albo drużynę Will'a na dole. Więc z rudowłosą najemniczką ścigali zbiega razem.

- Zabrał ze sobą swój sprzęt. Więc nie zamierza wracać. Naszego nie ruszył. - rzuciła krótko do większego towarzysza Parcker. - Przygniotła go ostatnia diagnoza Barney'a. Ciężko to zniósł. Ciężej niż myślałam. Wiesz, Barney powiedział mu, że ma najbardziej zaawansowane stadium. Myślę, że chce wrócić do naszej bazy i tam szukać ratunku. Serum mu potrzebne na podróż. - podzieliła się z nim swoimi przemyśleniami. Jej zbiegły snajper okazał się człowiekiem całkiem zaradnym. Gdy wczoraj on miał turę wolną był na powierzchni już najwyraźniej nosząc się z zamiarem opuszczenia bunkra. Burza zatarła wszelkie ślady ale jedynym sensownym kierunkiem w jakim udać mógł się zbieg była osada chebańskich uchodźców.

- I Baba. Ty też możesz tam się udać. Tam możemy ci pomóc. Ale znasz zasady. - widział jak żółta plama jej twarzy skierowała się w górę na niego z ukosa gdy najwyraźniej spojrzała na jego twarz która była najmniej odmieniona w stosunku do reszty przesyconego mutagenami i wszczepami ciała. Choć po ostatniej zimie została mu na niej metalowa płytka zakrywająca prawie połowę ciała gdzie potwór zwany przez Clayd'a trollem zdarł mu ciało aż do kości i zębów. Na takie ubytki nawet Barney nic poradzić nie mógł więc po prostu zamontował mu tą płytkę co jak okresliła Monika "by jedzenie nie przeciekało na drugą stronę". No faktycznie teraz nie miał znów z tym problemów. Ale z taką płytką wyglądał nawet z twarzy jak najczęściej spotykane wyobrażenie cyborga.

Widział też o czym wspomniała rudowłosa najemniczka. Białaczka. Niewidzialny nawet dla jego zmysłów zabójca w postaci twardego promieniowania wniknął w jego ciało i skumulował swoje mordercze działanie. Twarde promieniowanie przeniknęło jego komórki ale jego silny i zmodyfikwany organizm w połączeniu z kuracją zaserwowaną z zasobów binkra i pod specowym okiem Barney'a dały radę je przezwyciężyć. W większości. Barney nic nie mógł poradzić na jego szpik kostny który był... A właściwie go nie było. A jak mu tłumaczył bez tego narządu pociągnie góra miesiąc nim umrze. Chwilowo sztucznie podtrzymywał go przy życiu aplikując mu lekarstwa bo bunkier o medyczno - eksperymentalnym profilu posiadał cuda nawet na takie okazje. Ale ich zasoby się kończyły i obecnie musiał albo zdobyć nowe albo znaleźć nowy szpik do przeszczepu. Choć Barney twierdził, że musi być specyficzny tak samo jak całe ciało Bosede i sprawa zapowiadała się trudno. Zwłaszcza, że naukowiec był w wiekszości skoncentrowany na pracach nad serum i ich ciągłemu modyfikowaniu dla ratowania prawie połowy ich zalogi co wyłączało go z sensownych prac nad resztą projektów.

Podróż o jakiej wspomniała najemniczka była mozliwa. Zwłaszcza jakby udali się w nią razem. Jednak to jak każda większa i dalsza podróż wcale nie zapowiadało się lekko i nie było pewne. Oznaczałoby też pozostawienie przyjaciół na miejscu i to teraz gdy przyszła wiosna a tych gangerów można się było spodziewać w każdej chwili. No i te "zasady" o jakich mówiła Kelly. Wiedział do czego pije. W końcu powiedziała mu jeszcze w zimie gdy spotkał ją po raz pierwszy. Z rozmyślań wyrwał go ruch. Widział już pierwsze sylwetki ludzi na obrzeżach lasu. Zbieracze szukali po lesie czegokolwiek do jedzenia. Wszelkie większe zwierzęta a Wyspie dawno zostały wybite i zjedzone. Głód był powszechny i skłaniał obecnie ludzi do takich wyszukanych potraw jak potrwaka z kory czy wywar z pokrzyw. Na szczęście były wody jeziora i po stopnieniu lodu jego zasoby głównie zapobiegały by bestia głodu nie podniosła łba zbyt wysoko choć jej pomruk był wyczuwalny w żołądkach i myśleniu wszystkich w okolicy.




Wyspa; Schron; poziom wirusologii; Dzień 1 - południe




Will z Vegas



Wiosna. Czyli parę miesięcy. Tyle czasu im zajęło wylizać się z ran i wyczyszczenie tej przeklętej wirusologii z zarażonych tym strasznym wirusem. Obecnie własnie mogli odtrąbić zwycięstwo w tej bitwie. Obrzyn rozchlustał łepetynę nadbiegającego odmieńca którym zachwiało i stracił równowagę upadając. Mimo to ten wychudzony cherlak okazał się niespożytą żywotnością którą zdołali poznac tak dobrze i zaczął podnosić się z podłogi. Drugi pocisk z obrzyna rochlastał mu jednak szyję wraz rozchlapując jej resztki wraz rozbryzgami nienaturalnie gęstej i ciemnej krwi. Do nozdrzy handlarza doszedł zaś zapach niespalonego do końca prochu z jego broni. Obrzyn był pusty więc zaczął go przeładowywać.

Nie musiał się z tym spieszyć bo mimo, że nie był to ostatni przeciwnik który biegł w ich stronę to jednak mieli spory margines bezpieczeńśtwa. Byli skryci za Siekaczem. Czyli wózkiem widłowym obitym blachą jako improwizowanym pancerzem z masa kolcy, śmigieł i obrotowych łańcóchów które Baba wymyślił a Stripper zmajstrował. W efekcie na tak w sumie tępego przeciwnika powstała prawdziwa maszyna zgłady która była w stanie rozsiekać większość przeciwników którzy do niej się zbliżyli. Niestety ze względu na swoje gabaryty i "zamaszystość" nie dało się nią wjechać wszędzie a wirusologia niestety obfitowała w mnóstwo drobnych labów i magazynów. Niemniej świetnie się sprawdzał jako ruchoma blokada odcinająca dany kawałek sektora nie pzowalając zarazonym wyjść przynajmniej tym wejściem gdzie stanął. Właśnie zza jego ruchomej tarczy póki się dało prowadzili ogień.

Kolejnego przeciwnika rozsiekał ich robot. Nieduży beczułkowaty robocik z całą masa ostrzy ze swoją skocznością sprawdzał się znakomicie w takich przejściach siekąc zarażonych bezlitośnie. Teraz gdy Stripper odzyskał sprawność, po "sprzątaniu" naprawiał go na bierząco a podczas sprzątania sterował nim osobiście ze swojego panelu wspierając ich pośrednio a dzięki robotowi bezpośrednio. Pośrednio bo nakaz hibernatusa był jasny i zrozumiały dla kazdego mieszkańca podziemnej budowli. Oczyszczaniem wirusologii mieli się zająć ci którym zarażenie już nie groziło. Nie było potrzeby narażać na to pozostałych mieszkańców skoro ryzko było tak wielkie.

Wściekły Pies wyhylił się i z satysfakcją dobił jakiegoś zarażanego który po przecięciu na pół przez śmigła czy łańcuchy wciąż czołgał się w ich stronę a leżąc był poniżej furkoczącej stali. Jego wierny druch Chomik, pozostał na górze i choć proponował użyczenie im swojego miotacza to Barney się nie zgodził. Ryzyko pożaru i niepotrzebnych szkód było zbyt duże. Poza tym mogli w ten sposób stracić w pożarze coś co mogło im pomóc wykaraskać się z tej sytuacji.

Will zdołał już przeładować obrzyna który na tak krótkie odległości był morderczo skuteczny. Szukał teraz następnego celu. Widział, że Aaron zwiał. I zabrał ze sobą serum. Baba i Kelly ruszyli w pościg. Pewnie jesli dorwą go ale nie wiadomo co z serum. A serum było im potrzebne. Mieli w sobie mikrobiotyczna bombę z czasomierzem powstrzymywanym jedynie przez serum prokurowane codziennie przez hibernatusa. Ale chłopak z Vegas jako jeden z najbardziej "technicznych" z tych co go potrzebowali rozumiał, że pewnego dnia Barney'owi się po prostu nie uda albo nie uda na czas. Naukowiec nie mógł wygrać tej bitwy z wirusem mógł najwyżej walczyć o remis i pauzę. O czas. Ile go im zostało tego nie wiedział nikt. Wszyscy więc w Schronie byli świadomi i odczuwali presję tego niewidzialnego wyścigu odbywającego się w fiolkach, próbówkach i szkłem mikrosopów.

Odczuwali i nie chcieli w nim uczestniczyć. Stąd nastąpiła specyficzna separacja na "ekipę Will'a" co potrzebował serum i na zdrowych. Żaden ze zdrowych nie chciał się zarazić od nich. Póki trzymało się na dystans i unikało kontaktów bliższych, zwłaszcza fizycznych było to nawet do zrobienia. Zwłaszcza, że nawet sam poziom mieszkalny był spory i było gdzie się przenieść z mieszkaniem. W efekcie dość szybko serumowcy mieszkali wręcz w oddzielnej strefie. Marla też się przeniosła gdzie indziej. Śliczniutka kelnereczka współczuła mu ale nie miała ochoty ryzykować zarażenia. Wieści o tym co natrafili na dolnych poziomach były na tyle przekonywujące, że przekonały nawet ją do trzymania się na dystans.

Służbowo też nie było za dobrze. Właściwie został oficjalnym przedstawicielem i zaopatrzeniowcem Schronu. Obecnie potrzebowali głównie żywności. Bo Chomik pospołu z dzieciarnią doprowadził kuchnię i stołówkę do prawie przedwojennych standardów. Ale by z tego korzystać musiał mieć co włożyć w te gary. A i wszyscy spodziewali się kolejnej wizyty gangerów skoro w zimie odbili się od drzwi. W zimie jednak nie byli gotowi bo przyjechali po co innego. Teraz jednak zapowiadało się, że wpadną specjalnie z niezapowiedzianą wizytą czy Schroniarze tego chcą czy nie. Na to też potrzebowali zasobów. Głównie amunicji bo z bronią było całkiem przyzwoicie. A tymczasem najbliższe źródło zaopatrzenia w te zasoby, Cheb, było właściwie suche. Cośtam się udawało mu uciułać ale wszystko było za mało.

Ale przypadkiem odkryli pewną ciekawą opcję. List od Clayton'a który Baba przywiózł z Mac. Na jednej stronie był list którym wielkiego mutanta pożegnał stary człowiek. Ale na drugiej... Na drugiej stronie był rozkaz. Najprawdziwszy, przedwojenny, wojskowy rozkaz. Rozkaz był stary sprzed prawie dwóch dekad. Był to własciwie meldunek mówiący o wykonaniu zadania. Zadaniem był transport materiałów z bazy w Alpenie do czegoś co nazwano "Camp Davies Nord". Rozkaz był podpisany przez oficera National Guard płk. C.Clyde. Wiedzieli gdzie jest Alpena. Przynajmniej na przedwojennych mapach. Bliżej niż Det, z dzień może nawet pół jazdy samochodem. Kwestią niewiadomą pozostawała gdzie i czym jest ten obóz i co się z niego i w nim zachowało po tylu latach.

Taka wyprawa nawet jakby wiedzieć gdzie się udać i mieć co zgarnąć to potrzebowałaby jakiegos pojazdu. Przeciez jesli tam coś było musieli jakos to przywieść. Pojazdy potrzebowały paliwa. No i ludzi. Wyprawa oznaczała, że w Schronie pozostanie skromniejsza obsada. A jak wówczas przybędą gangerzy?

No i wirus. Potrzebowali wirusologa czy kogoś takiego kto miałby szansę opracować coś skuteczniejszego niż serum Barney'a który w końcu był głównie cyberchirurgiem. Jedyny trop jaki znaleźli na tą chwilę to plotki od tego Sandersa który mówił, że zna, że słyszał ale na ta chwilę nie ma pojęcia gdzie ten koleś jest choć w zimie był w Cheb. I ponoć ma wrócić czy ktoś ma wrócić. Nic pewnego w kazdym razie. Taka rzadka specjalizacja wymagała niekonwencjonalnych poszukiwań. Najbliższa większa szansa na sukces było Detroit. Jak każde większe miasto nie składało się z samych gangerów a nawet nie samych Runnerów. Potem to chyba dopiero w NY była nadzieja. Albo jak wspomniał Chomik u nich w Miami też były kliniki. Ale to już było daleko i czy starczy im czasu to nie było pewne. A namówienie do współpracy takiego speca to też osoby rozdział.

I pogrzeb. Okazało się, że pastor Milton nie dał rady przezwyciężyć skutków ch oroby i obrażeń jakich zabawił się w zimie podczas walk i zmarł parę dni temu. Dziś był jego pogrzeb. Śmierć tego niezwykle lubianego i popularego w Cheb człowieka bardzo zasmuciła i poruszyła Chebańczyków. Cwaniak wiedział, że w ramach dobrosąsiedzkich stosunków dobrze by było wysłać kogoś ze Schronu w delegację.




Cheb; dzielnica południowa; cmentarz; Dzień 1 - południe




Nico DuClare



Wiosna. Nowy sezon, nowe szanse, nowe nadzieje. I zdrowie jak nowe. Francuskojęzyczna Kanadyjka doszła do siebie po zimowych walkach jak już zima była w odwrocie. Przy skromnych posiłkach jakim ją karmiono rany goiły się wolno. A potem jeszcze wdało się jej zakażenie które przez moment wyglądało naprawdę groźnie przykuwając ją do łóżka. Jednak w końcu jej organizm wzmacniany indiańskimi recepturami Biegnącego Ksieżyca wygrał ten wyścig i znów była w pełni sił.

Przez ostatnie miesiące zespoliła się ze społecznością dużo bardziej niż jej kulejący obecnie partner i wspólnik. Nie ciążyła na niej ujma bezpardonowości jaka jego otaczała i zrażała przeciętnego Chebańczyka do bliższych relacji. Do tego mimo, że była przez parę miesięcy przykuta najpierw do posłania a potem do enklawy czerwonoskórych to jednak jej chebańscy towarszyse broni z zimy chyba wyrobili jej u miejscowych niezłą opinię. Bo gdy w końcu zaczęła się pokazywać "na mieście" spotykała się reguły z ciepłym przyjeciem.

Teraz jednak stąpajac po rozmiękniętej po burzy cmentarnej glebie przypruszonych tu i tam jakimś dziwnym, pomarańczowym proszkiem ktory zostawiła po sobie burza, poruszała się razem z tłumem miejscowych przybyłych towarzyszyć swojemu kapłanowi w ostatniej drodze. Miała propozycję do rozważenia. Szeryf Dalton zaproponował jej stałą fuchę zastępcy. Jej stary kontrakt skończył się już dawno. Ale mogła też skorzystać z oferty Szczoty. Miejscowy cwaniak i wspólnik zabitego podczas zimowych walk Andrew'a, właściciela sklepu z bronią i amunicją. Wraz z wiosną organizował wyprawę i szukał ludzi. Ktoś z jej umiejętnościami na pewno by mu się przydał. Właściwie nie musiała korzystać z żadnej z tych propozycji. Mogła zostać na miejscu i spróbować swych sił jako mysliwy i tropiciel próbując jakoś urządzić sie tutaj na stałe. Albo pogadać ze Schroniarzami. Ludzie na mieście mówili, że sporo płacą za żywność jak na miejscowe warunki. Żywności zaś po prostu nie było. Spichlerz spłonął a rybacy dysponowali połową swojej łodziarskiej floty w porównaniu do jesieni więc i jezioro obdarzało ludzi skromniej niż w zeszłym sezonie. Zawsze też mogła zostawić to wszystko w cholerę i ruszyć znów na szlak albo nawet wrócić na północ. Ale w takim zawieszeniu dłużej trwać nie mogła musiała sie na coś zdecydować.




Detroit; Dzielnica Runnerów; dom Harris'a; Dzień 1 - południe




Alice "Brzytewka" Savage



Alice nie miała czasu. Cały dzień nie miała czasu. Wczoraj tak samo. Cały tydzień i własciwie ostatnie parę tygodni też. No na nic. Jak na miasto gdzie non stop trwa zabawa i szaleństwo była całkiem zapracowaną kobietą, zupełnie jak jakaś przedwojenna buisnesswoman. I to zapracowaną bez chwili przerwy odkąd wróciła w zimie z Cheb, wraz z wyprawą Sand Runnersów.

Początkowo zajmowała się utrzymaniem przy życiu, potem zdrowiu, a w końcu na nogach Guido. Reszty ekipy też, ale głównie jego. To była praca na cały etat, a nawet dwa czy trzy bo nie miała zmiennika. Jedynie Chris zaczynał coś tam łapać z medycznych tematów, ale za sanitariusza ciężko było go uznać. Przynajmniej wedle jej standardów. Drugi lekarz, Ernst, zginął w Cheb. Był starym alkoholikiem, ale jednak lekarzem i to takim przedwojennym. Zapomniał w zapijaczonym mózgu więcej, niż dopiero co szkolony i ledwo potrafiący dukać literki Chris załapał z podstaw medycznego fachu. Więc zmiennika nie miała. Mogła realnie leczyć szefa bandy dopóki nie stanął na nogi, Gdy już odzyskał swoją werwę, wręcz jakby na złość ignorował jej lekarskie zalecenia. Ciało miał młode i silne, odkąd więc postawiła je na nogi organizm już sobie radził nieźle sam, kończąc proces samogojenia zapoczątkowany przez terapię dr Savage.

A właściwie "Brzytewkę". Bowiem ta ksywa przyjęła się u bandy Guido. Ci roznieśli ją po reszcie runnerowej strefy i stamtąd powędrowała dalej. Wszyscy kojarzyli ją właśnie głównie jako Brzytewkę. Sporo osób znało jej imię, nazwisko dość niewielu, a o "Igle" nie pamiętał prawie nikt. Kojarzyli ją też jako lekarkę Guido i jego świty. Tą która zastąpiła zabitego przez jebanych wieśniaków Berkovitz'a, jako uczestniczkę wyprawy do Cheb i czasem niektórzy z nowojorskiej gazety, ale to głównie spoza strefy bowiem nowojorskie brednie mało kogo u Runnerów interesowały.

Tak samo jak Runnerzy i Det poznawali się z Brzytewką tak samo ona poznawała się z nimi. Wiedziała już gdzie są granice strefy gangu i że w niej może sie czuć dość bezpiecznie. Wiedziała jednak, że miasto to takie popstrzone zamieszkałymi enklawami morze ruin, a w nie czy obok nich lepiej się nie zagłębiać. Zwłaszcza samemu. Wiedziała, że gangerzy i całe Det egzystują w rytmie nadawanym przez Wyścigi oraz Ligę i właśnie są rozgorączkowani rozpoczęciem nowego wiosennego sezonu. O dziwo nawet wśród uczestników wyprawy do Cheb zdarzali się sympatycy Jay czy Dzikiego, którzy im kibicowali i nawet byli się gotowi kłócić czy pobić w obronie swoich idoli mimo, że w Cheb wyglądało to całkiem inaczej. Najwyraźniej magia Ligii działała powszechnie i jej fani byli w stanie wybaczyć im naprawdę wiele.

Najlepiej jednak poznała Guido i jego świtę. Guido był szefem i wodzem w każdym calu. Miał gest i farta, a ludzie go uwielbiali. Mimo, że zgodnie z Runnerową etykietą zwracali się do niego nonszalancko i swobodnie niczym do starszego brata, a nawet żartowali z niego a często i on się z tego śmiał, to nadal było jasne że jest szefem. Gdy rozmawiał w prywatnym gronie swoich współpracowników był całkiem inny. Znikała błaześka i żartobliwa otoczka z jaką się obnosił i jaka była bardzo "runnerowa" i którą uwielbiali inni gangerzy trochę mu jej zazdroszcząc. W zamian pojawiała się czujność, twardość, przebiegłość i podejrzliwość. Odkąd stanął na nogi jego zapał był ukierunkowany na powrót do Cheb, a właściwie tego bunkra na Wyspie. To wymagało przygotowań więc Guido się przygotowywał. Im bardziej był zdrowy tym bardziej był zajęty tymi przygotowaniami i mniej czasu poświęcał Alice. Na gruncie prywatnym nie zostali parą, na pewno szanował ją jako speca i pod względem medycznym liczył się z jej zdaniem ilekroć coś wypadło. Została też jakby nieoficjalnym doradcą do spraw dziwnych i nietypowych czyli wykraczających poza standardowe tematy gangerów z którymi radził sobie świetnie. Wyczuwała też, że ciekawiła go jej odmienność od detroickiego standardu. Była inna. Nie miała broni. Nie umiała walczyć, prowadzić, nie próbowała nikogo wycwaniakować, a jednak nie dało się nazwać jej głupią. Ta egzotyka sprawiała, że przykuwała jego spojrzenie, czasem ręce i usta. Różniła się od reszty kobiet z którymi sie zazwyczaj zadawał. Jedne znikały z jego otoczenia prędzej, drugie później. Inne jeszcze były, a kolejne dopiero puszczały mu porozumiewawcze spojrzenia i zachęcające uśmiechy. A rudowłosa lekarka wciąż jednak gdzieś lawirowała wokół niego jakoś nie chcąc mu się znudzić.

Inną historię stanowił Taylor, który jak się dowiedziała miał ksywę "Pitbull". Całkiem trafną zresztą. Jako prawa ręka Guido, zwłaszcza póki ten był powalony chorobą i ranami, miał nawał roboty skoro szef był przytomny na godzinę czy dwie o losowych porach doby. Całą jego bandą zarządzał wówczas jego wygolony zastępca. Pittbull miał renomę ale innego rodzaju. Jeśli nadzorował jakąś akcję osobiście było wiadomo, że jest ważna. Był brutalny i dla własnych ludzi i dla ich przeciwników. Obaj z Guido stanowili zgrany duet i uzupełniali sie nawzajem. Dzięki temu jeden na ogół kojarzył się z zabawą i sukcesami, a drugi strachem i terrorem. Tam gdzie Guido potrafił sprawę załatwić krótką ripostą czy żartem, Taylor załatwiał to wrzaskiem i pięścią. Ale załatwiał. Ten z reguły ponury łysol okazał się dla Alice całkiem miły, czyli jak dotąd nigdy jej nie przylał i zawsze przekazywał prośby do Guido czy odpowiedzi od niego, nawet jak czasem oznaczało to wysłanie zaspanego podwładnego przez środek zaśnieżonej nocy.

Zaś Paul i Hektor okazali się po powrocie nadal całkiem rozrywkowymi bliźniakami. Czy dostali jakieś polecenie od Guido lub Taylora, czy tak sami z siebie w każdym razie właśnie z nimi najczęściej przebywała. Białas i Latynos nadal prowadzili ze sobą niekończącą się wojnę na złośliwości, dowcipy, wyzwiska i bezustanne kłótnie i za każdym razem próbowali przeciągnąć Brzytewkę na swoją stronę. Niemniej nie było wątpliwości, że są najlepszymi przyjaciółmi i są prawie nierozłączni. Jak coś robili razem nie przypominała sobie momentu by coś mieli niedograne czy niedopracowane, co świadczyło o rutynie, doświadczeniu i wzajemnym zaufaniu. Traktowali ją jak młodszą siostrę i chyba postanowili sobie zrobić z niej porządnego gangera, choć nawet to zadanie traktowali przez typowe opary gandziowej wesołości. No może prócz Hektora, który non stop przy każdej okazji starał się ją namówić na wspólny numerek. Choć jak się zorientowała gdyby tak zrobiła to z kolei Paul by się chyba na nią obraził albo co najmniej miał za złe, że tak obdarzyła względami tego drugiego.

Natomiast układy z Viper były ciężkie do jednoznacznego określenia. Oficer gangerów wróciła jako jedna z nielicznych z Cheb opromieniona chwałą i nie zaznała porażki. Ona i jej ludzie wykonali wszystkie postawione przed nimi zadania i jak nie zapomniała często podkreślać to właśnie oni odnaleźli i odkopali zasypanego dowódcę. Viper była prawdziwą żmiją. Atakowała jadem, szybkością i przebiegłością jak na prawdziwą żmiję przystało. Finezją, zdolnością planowania i chytrością w bandzie Guido przewyższał ją chyba właśnie tylko on. Była też jedyną kobietą na tak wysokim stanowisku. To znaczy były u Runnerów inne kobiety na różnych odpowiedzialnych stanowiskach ale albo były to jakieś placówki na tyłach czy w mieście albo spece. Natomiast Viper była jedyną kobietą służącą w pierwszej linii i w bezpośredniej bliskości Guido. Póki nie pojawiła się Alice. Z jednej strony Viper czasem traktowała ją jak sojuszniczkę i dobrą kumpelę w tym zdominowanym przez mężczyzn gangerowym świecie, a nawet zażarcie wspierała ją na tyle by powiedzieć "nie" samemu Guido, ale czasem patrzyła jak konkurencje niszcząc jej monopol na bycie jedyną babką na szczycie czy zbędny balast. Najczęściej było to jednak coś pośrodku.




Detroit; Dzielnica Schultz'ów; klub "Grzesznik"; Dzień 1 - południe




Julia Faust



Szła po schodach starego budynku robiącego przed wojną za dom Boga. Obecnie jeśli to był dom Boga to chyba zmienił patrona. Pewnie za długi. Tak to było w tym świecie to niby czemu nie miałoby być gdzie indziej? No ale teraz szła po grzesznych schodach którymi obecnie rzadko chodzili księża, siostry, dzwonnicy i ministranci. No chyba, że szukali pracy. Ta mała co właśnie była w biurze Anny właśnie przyszła w sprawie pracy. Anna zdała się na Egora i ten właśnie przeprowadzał z nią rozmowę o pracę. Ale tego Julia dowiedziała się już tutaj na miejscu a na miejsce ściągnęło ją co innego. Egor był lakoniczny i dał tylko znać by przyszła bo trafiła się "okazja". Ciężko było zgadnąć o co chodzi ale jak szalony kapelusznik tak mówił to warto było go wysłuchać. I po to głównie tu przybyła.

Już pod drzwiami jęki i sapanie powiedziało jej jaki w jakim tempie posuwała się rozmowa o pracę. Posuwała się. Otworzyła jednak drzwi i stanęła w progu. Zobaczyła ich oboje od razu. Egor zapinał od tyłu jakąś czarnulkę na biurku. Nie był największym mężczyzną jakiego widziała ale przy przygniecionej przez niego czarnulce wydawał się ogromny.

- O! Cz-cześć! Wejdź i rozgość - się... - wystękał nadal pompując rytmicznie czarnowłosą a ona i biurko podrygiwali wraz z jego rytmem. - W-właśnie - przeprowadzam - rozmowę - o pracę... - wystękał uśmiechając się nawet. Zaś dziewczyna na specjalnie zadowoloną czy szczęśliwą nie wyglądała. Jęczała cichutko ściskając dłońmi zewnętrzną krawędź biurka. - U-usiądź - sobie i - rozgość się... Zaraz skończymy... - wysapał wskazując ogólnym machnięciem głowy gdzieś przed siebie. Pewnie chodziło mu o skórzany fotel. Oczywiście fioletowy bo w końcu było to biuro Anny. Stał naprzeciw biurka i gdyby z niego skorzystała na pewno miałaby najwygodniejszy do siedzenia mebel dla gości. No i pierwszorzędny widok na finisz widowiska. Ale pod ścianą była jeszcze sofa z niej pewnie byłoby nieco dalej a i widok byłby nieco profilowy. Właściwie mogłaby i poczekać na zewnątrz na przysłowiową fajkę bo mokry finał sądząc po ciężkim oddechu Rosjanina i zaciśniętych zębach mógł nastąpić lada chwila.

- Mam czas. Nie spiesz się - odpowiedziała jak gdyby nie wparowała w sam środek odstawianej szopki. Detroitczyk nawet nie ściągnął z głowy kapelusza, co znaczyło że nie traktuje poważnie testowanej właśnie panienki, która bardziej przypominała obrażoną na świat sparaliżowaną kłodę niż dziwkę, a o to stanowisko w pocie dupy walczyła. Tak przynajmniej głupia pinda myślała. Decyzję Rusek podjął pewnie nim wyłuskał ją z gaci, bo dlaczego nie? Julia też nigdy nie zatrudniłaby jej u siebie. Może Miasto Popaprańców różniło się od Vegas, ale standardy pozostawały wszędzie te same. Widywała już gorsze rzeczy niż pryszczate tyłki dlatego bez mrugnięcia okiem podeszła do barku sięgając po dwie szklanki i pierwszą lepszą flaszkę. Zaopatrzona w alkohol mogła czekać choćby do wieczora. Do siedzenia wybrała fotel.

- Gdzie zgubiłeś siostrę? - zapytała rozsiadając się wygodnie i rozlała koniak. Butelkę odstawiła na podłogę. Z drgającego rytmicznie stołu spadłaby, a dobry trunek lepiej lać w gardło niż go zlizywać z dywanu. Co prawda nie przyszła tu pogadać o Annie, ale o czymś poważniejszym. Ucieszyłaby się gdyby informacje którymi rudy Rusek nie chciał się dzielić przy świadkach dotyczyły kolesia którego szukała od kilku tygodni z nieocenioną pomocą obrotnego rodzeństwa.

- Siostrę? A nie ma jej - na dole? - stęknął detroit'cki Rosjanin poświecajac gościowi tylko przelotne spojrzenie. Zaraz jednak skoncentrował się na swoim zadaniu. Finisz faktycznie był bliski bowiem zara ciałem mężczyzny targnąl charakterystyczny spazm, stęknął trochę głośniej i znieruchomiał na chwilę a wraz z nim kobieta i biurko pod nim. Nie śpiesząc się odkleił się od niej zapinając spodnie z westchnieniem ulgi. Dziewczyna niepewna chyba co dalej odkręciła się choć wciąż pozostawała dalej rozłozona na biurku. Egor potrzymał ją chwilę w niepewności spokojnie siegając do kieszeni i wyjmując z kieszeni paczkę papierosów. Metodycznym, wręcz leniwym ruchem odpalał papierosa. Dziewczynę wręcz hipnotyzowały jego ruchy póki nie wydmuchnął w jej stronę tytoniowego dymu. Wtedy jakby czar prysnął i spojrzała zdezorientowanym wzrokiem na blondynkę przy barze.

- No na co jeszcze czekasz? Pasuje ci taka robota to przyjdź jutro. Po odpowiedź. A teraz my tu mamy teraz sprawę do omówienia. - powiedział spokojnie kapelusznik choć Julia wyczuła irytację w głosie i spojrzeniu pod powierzchowną oschłością. Wskazał czarnulce drzwi przez które przed chwilą weszła blondynka. Dziewczyna odkleiła się w końcu od blatu biurka i zaczęła zbierać z podłogi swoje ubrania. Zdążyła włożyć majtki a panna Faust miała teraz okazję ocenić jej wdzięki. Ogólnie sprawiała wrażenie "next door girl" jak to się kiedyś mówiło. I chyba dziwką to nigdy wcześniej nie była a jak już to nie tak na poważnie.

- Ale my mamy ważne spotkanie. Czyli pilne. - Egor już wyraźnie głosem zaznaczył swoją irytację a dodatkowo gestem ręki wskazał drzwi. Spłoszona dziewczyna rzuciła krótkie "przepraszam" i zwijając resztę ubrań w bezkształtny tobołek prawie wybiegła z pokoju wciąż tylko majac załozone tylko majtki.

- No widzisz jak ja się dla mojej kochanej siostry poświęcam? A ona mi potem mówi, że ja jej nic nie pomagam... A zobacz z kim ja się muszę zadawać... - rzekł tonem profesjonalnie niewinnego i niesłusznie oskarżanego i wskazał dłonią z papierosem na zamkniete właśnie za czarnulką drzwi. Nagle niespodziewanie uśmiechnął się szeroko o rozłożył szeroko ramiona w stronę swojego gościa prezentując jawny kontrast w stosunku do oschłości i irytacji jakim właśnie pożegnał tamtą obcą dziewczynę. - Julia, dziewuszka, ty moja, jak miło, że odwiedziłaś starego Egora! - ruszył ku niej z zamiarem przywitania się zgodny z rosyjską tradycją.




Cheb; dzienica centralna; sklep Andrew'a ; Dzień 1 - południe




Szuter



Wiosna. I to tak chujowa jak można się spodziewać na tym Wschodnim Wybrzeżu. Na południu już dawno by Słońce wypaliło te całe błoto a tu nie dość, że nie znikało to jeszcze po tej burzy co się skończyła nie tak dawno to jeszcze go przybyło. I na dodatek sypnęło jeszcze jakimś badziewnym pyłem czy piaskiem ktory teraz zalegał na powierzchni kałuż tu, czy zasłaniał płachtę błota tam.

I jeszcze musiał trafić na takie zadupie. Chciał uzupełnić zapasy i we wcześniejszych wiochach kierowano go tu właśnie jakby to niby jakieś centrum cywilizacji było czy co. Może dla tych wsioków i było ale nie dla niego. A gdy dziś rano przybył tu wreszcie okazało się, co w praktyce oznaczają wcześniejsze ostrzeżenia, że "w zimie to tam się działo". No faktycznie. Nadal widział jakieś barykady, spalone i postrzelane budynki czy porzucone i spalone wraki. Działo się. Ale niestety przestało. Szkoda bo pewnie by znalazł sobie jakieś zajęcie.

Na dodatek sprawa zaopatrzenia się rypła. A przynajmniej nie zapowiadało się prosto. Z żywnością było słabo i drogo wszędzie gdzie nie spytał. A z amunicją, ten "Sklep Andrew'a" o którym mu mówiono we wcześniej kijanych osadach i zapowiadał się całkiem ciekawie... No właśnie był przed nim. Pieprzony lej jak po cholernej bombie! Takiej wielkiej jak z poczatku wojny a nie po jakimś głupim granaciku. Musiało pierdyknąć i to ostro. A to co widział u miejscowych na wymianię nie wyglądało zachęcajaco. Same standardowe ammo i to jeszcze drogie.

Miejscowi jednak rzucali mu zaciekawione spojrzenia. Pewnie przez ten niecodzienny pancerz jaki miał na sobie. Zawsze tak było odkąd go sobie zdobył. Rzucał się w oczy. Zrobiony niby ze skóry ale jednak nie tak zwyczajnej jak zwykła skórzana kórtka czy kamizelka to i wpadał w oko. Widział, że miejscowi są wystrojeni jak do kościoła. Gdzieś dobiegało go żałosne bicie dzwonów. Wiedział, że miejscowym kapłan kipnął i szli na cmentarz. Właściwie też mógł iść. Pewnie bedą tam wszystkie ważniaki. I częściowo tłumaczyło czemu osada sprawia wrażenie takiej wymarłej.

Zdążył już zaliczyć wizytę w barze. Podobno najlepszy w tej dziurze. Jakoś szału nie robił. W środku dzień a półmrok bo w oknach były dykty, blachy i dechy zamiast szyb więc siedzieć trzeba było przy lampach i świecach. Ale jakoś tą burzę trzeba było przeczekać. Tan cały "Wesoły Łoś" to może i był najlepszy lokal w okolicy ale chyba tylko dla kogoś kto nigdy stąd nie wyściubiał nosa. Choć widział przestrzeliny i sporo nowych krzeseł i stolików z których unosił się specyficzny zapach świeżego drewna. Jeden czy dwa meble można było wymienić ale większość? Z tymi przestrzelinami razem też komponowało się do całości do tego, że w zimie "działo się" tutaj. Ale można było wynająć pokój. Najlepiej za prowiant albo ammo.

Mógł też zejść na dół. Do leja. Ten nie wyglądał zachęcająco sam z siebie. Zwłaszcza teraz po burzy jak woda wciąż ściekała po stokach na dół aż na dno gdzie już była całkiem sporawa kałuża przykryta tu czy tam jak i cały lej i reszta osady jakimś pomarańczowym pyłem. Samo zejście zapowiadalo się błotniście i slisko. Jednak ściekająca woda odkryła pewna regularność którą wyłapało jego bystre oko. Jak kant czegoś co mogło być zagrzebane w ziemi. Może coś się uchowało z tego wybuchu?

Wówczas zauważył, że przygląda mu się jakiś facet. Z brodą z częścią twarzy oszpeconą przez bliznę. Z powodu cięzkiego plecaka sprawiał wrażenie wielkiego i przybywającego z daleka. Nie wyglądał na miejscowego. Oni wszyscy jakich dotąd spotkał byli ubrani w wersji "do kościoła" co szli pewnie na ten pogrzeb albo "na dwór" jeśli nie szli. Ten był pierwszy jakiego tu widział w pełnym ekwipunku. No i broń. Widział dwie sztuki broni długiej. Snajperka i karabinek. Nawet myśliwym nie był potrzebny taki zestaw. Widział więc przed sobą jakiegoś wojownika. Takiego samego jak on sam. Tylko wojownikom opłacało się inwestować tyle wysiłku, zachodu i gambli by dźwigać tyle żelastwa użytecznego tylko do wojowania.




Cheb; wschodnie rogatki osady; droga do Cheb; Dzień 1 - południe




Tina i Whitney Winchester



Wiosna. Czyli woda i ziemia. A dokładniej nadmiar wody i ziemi oraz mnóstwo ich wzajemnych stanów pośrednich od suchego, zaskorupiałego błota gdy przez parę dni przygrzało słonko i zdołało wysuszyć wilgoć po błoto tak rzadkie, że przypominało konsystencją nieco gęstszą kałużę. Nie były tym zdziwione w końcu urodziły się tutaj i nie była to ich pierwsza wiosna nad Wielkimi Jeziorami. Miały więc świadomość, że do jazdy wiosna jest super, pod warunkiem, że akurat nie padało. A właśnie padało. A nawet była burza. Dopiero co się skończyła. I prócz kałuż i błota usyfiła jeszcze asfalt jakimiś idiotycznym pyłem. Za to Hilda patrzyła na niego koso i podejrzliwie. Albo z zaciekawieniem. Pewnie znowu coś knuła, Tina była tego pewna.

Ale same warunki i aura nie skupiały na sobie jeszcze głównej uwagi bliźniaczek. Nie przyjechały tu w końcu na piknik za miastem. Barack krwawił z licznych przestrzelin. Umierał na ich oczach. Whitney robiła co mogła by go uratować. Ale w czasie i miejscu jakie miały do dyspozycji nie dało się nic zrobić by mu pomóc. Mogły spróbować ratować jeszcze siebie. I to szybko.

Gdy burza się uspokoiła ale brzydkie burawe chmury o jakimś niezdrowym, rudawym odcieniu dopiero odpęzały gdzieś dalej czujna ranger wypatrzyła ruch na drodze. Za nimi. Pojazd. Jechał tą samą drogą i kierunku z którego one dopiero co przybyły. Z południa. Z Det. Jeden czy tylko pierwszy? Pewnie możnaby zostać i sprawdzić ale na piechotę to ciężko się uciekało przed samochodem. Trzeba było wiać zawczasu. Widziały już jakieś ruiny osady. Słysząły dobiegajace z tego kierunku bicie dzwonów czyli musieli żyć tam jacyś w miarę cywilizowani ludzie. Sama droga też była prosta. Ale z buta przeciw jadącemu za nimi pojazdowi to był wielki hazard próbować zniknąć w pierwszych ruinach nim ci z samochodu ich zauważą. Zwłaszcza jakby się poruszać z całym ich majdanem. I Hildą z której przecież nie można było spuścić z oka.

Można było spróbować dostać się do tego magazynu czy czegoś w tym stylu. Sporawy. Prowadziła do niego jakaś boczna, zarośnięta droga. Nie szło zgadnąć co tam się kryje ale raczej nie ci co ich ścigali. Oni powinni zostać za nimi. Ten magazyn był zdecydowanie bliżej choć jeśli tam była cała zgraja i zdecydowaliby się go sprawdzić i by ich znaleźli tam to mogło być niewesoło.

Albo spróbować zniknąć gdzieś w polu poza poboczem. Jeśli jednak zauważą i rozpoznają Baracka to pewnie i zaczną szukać w jego pobliżu. Jak dokładnie i gdzie dokładnie nie sżło tego zgadnąć w tej chwli. Ale jakby ich znaleźli na otwartym polu całą bandą to sie zapowiadało naprawdę źle bo nie miałyby żadnych osłon. Jednak czas uciekał a miały może góra kilka minut jeśli miały mieć szansę na ukrycie się bo pojazd z każdą sekundą skracał odległość większą niż one mogły przebiec w tym samym czasie. Whitney pokręciła głową dając ostatecznie znać, że nic więcej tu nie zdziała w takich warunkach.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline