Szeroko otwartymi oczami zza gęstego listowia przypatrywał się Thyri trollowi. Ten siedział nieruchomo, jakby zamieniony w kamień… Wreszcie drgnął. Gigantyczne łapsko przepłynęło z wolna wokół potężnego biodra, paluch wielkości maczugi podrapał leniwie monstrualny pośladek. Krasnolud nie znał się na trollach, ale tyle pamiętał z nauk bardziej świadomego brata, że istot tych nie można nie doceniać. Z własnego doświadczenia pamiętał aż za dokładnie skutki lekceważenia ich możliwości. To, że jeno zdają się być ospałe, nieruchawe i powolne. Thyri zacisnął upierścienioną rękę na drzewcu Pilniczka i wziął urywany oddech. W pamięci ożył mu troll, co się w kamień już odmienił, jego ryk i ryk wody wyrywającej się ze spiętrzenia, krzyki Beorningów i szaleńczy bieg granią do krawędzi kamiennego kotła. Jeden cios. Czasem wystarczy jeden cios.
Skłamałby, gdyby powiedział, że się nie boi. Nikt z rodu Durina nie powinien trząść portkami na widok pomiotów Cienia. Na szczęście... nikt nie pytał.
Skinięciem zgodził się iść za Malbornem, jednak już po kilku krokach zatrzymał się i szarpnął splecioną w warkoczyk brodę. Strażnik układał stopy lekko i cicho jak elf na jesiennym listowiu. Thyri poruszał się z gracją właściwą swemu plemieniu - tupał ciężkimi buciorami, chrzęścił kolczugą, a przy tym posapywał, nie tyle z wysiłku, co z obaw duszących serce i gardło. Pokręcił głową i wycofał się z powrotem w zarośla, zostawiając skradanie się tym, co byli do tego stworzeni.