Przecisnęłaś się jak żmijka, wycierając przy tej okazji swoje ubranie w ziemię i kamyki, nieprzyjemnie wżynające się w ciało. Obrócić się na górze nie dało, lecz po drugiej stronie była całkiem dobra widoczność dzięki światłu dochodzącemu z wyjścia i stawianie stóp okazało się łatwe. Twoje zadanie zostało wykonane.
- Mała, zejdź na dół po drugiej stronie. Tylko ostrożnie! - usłyszałaś głos Beth. - Będziesz odbierała rzeczy!
Kamienie i ziemia osuwały się przy schodzeniu i z ostatniego metra zjechałaś, ale poza tym wyszło dobrze. Stałaś na pewnym gruncie po drugiej stronie, a niewiele dalej kończył się tunel. Korciło sprawdzić jak to wygląda na zewnątrz, lecz byłaś tu jeszcze potrzebna.
Marcus szybko i bez problemów wszedł na górę. Widziałaś jak przeciska się przez dziurę i odwraca tam na górze, czekając aż podadzą mu plecaki. Następny chyba wchodził Keith, bo usłyszała jego krótki okrzyk wraz z dźwiękiem zsuwających się głazów. Zaraz potem rozległo się gorliwe i zdyszane "wszystko ok!". I podjął wspinaczkę ponownie.
Trwało to kilka minut, bo każdy plecak musiał być przeciskany osobno i już pierwszy pokazał, że nie jest tak gibki jak ludzkie ciało i prześwit należy powiększyć. Wreszcie jednak Marcus podał ci je wszystkie i sam zszedł. Keith i Beth pojawili niedługo potem. Wszyscy zdyszani, wybrudzeni ziemią i spoceni.
- Nawet jeszcze nie wyszliśmy na zewnątrz - blondyn pokręcił głową, spoglądając na wyjście. Założyliście plecaki i ruszyliście ku niemu.
***
To ledwie kilka kroków. Kilka kroków dzielących od rzeczy zupełnie nowych.
Od świata zewnętrznego.
Każdy w schronie przynajmniej raz w życiu marzył o wyjściu na powierzchnię, poczuciu powietrza na własnej skórze i zobaczenia tego wszystkiego na własne oczy.
Trudno powiedzieć, czy było to bardziej straszne czy piękne.
Słońce właśnie wschodziło. Cykl dnia i nocy to jedna z tych rzeczy, które nie istniały w schronie. Pewnie, była godzina, lecz tylko w zasadzie po to, aby utrzymać wszystko w ryzach i ułudzie porządku. Noc nie różniła się od dnia, a tutaj promienie słoneczne tworzyły piękny widok. Piękny jak piękny. Stanęliście na lekkim wzniesieniu otoczonym roślinnością, mając przed sobą panoramę Chicago. Schron 03 znajdował się po północno-zachodniej stronie miasta. Obecnie ruin, częściowo porośniętych roślinnością. Nawet z tej odległości rozpoznanie stanu wielkich budynków nie nastręczało żadnych problemów.
Na powierzchni nie panowała nuklearna zima.
Lecz wojna i tak odcisnęła potężne piętno.
Przenikliwy, zimny wiatr uderzył zaraz za wyjściem. Kurtka niewiele dawała i aż zatrzęsłaś się, kiedy przez ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Według kalendarza był czternasty kwietnia i oznaczało to wczesną jeszcze wiosnę. Ta okolica natomiast zawsze charakteryzowała się silnymi wiatrami, głównie przez jezioro Michigan. Teoria wyniesiona ze szkolnych zajęć, teraz okazywała się prawdziwa w praktyce. Kolejna teoria głosiła, że odczuwalna temperatura mogła być niższa niż w rzeczywistości ze względu na ciało nieprzyzwyczajone do warunków atmosferycznych.
- Patrzcie, ptaki - Lindt wyciągnął rękę, wskazując na stado zrywające się do lotu z jednej z ruin. - Życie na ziemi ciągle istnieje!
Wydawał się autentycznie podekscytowany. Czy nie byliście wszyscy?
- Pokażcie mapę, sprawdzimy trasę - zadecydowała Beth.