Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-10-2015, 20:06   #5
Fyrskar
 
Fyrskar's Avatar
 
Reputacja: 1 Fyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputację

CZART

“Jeśli się udasz na wojnę przeciw twemu wrogowi, a zauważysz, że koni, rydwanów i ludzi tam jest więcej niż u ciebie, nie lękaj się ich, gdyż z tobą jest Pan, Bóg twój, który cię wywiódł z ziemi egipskiej.”
- Pwt. 20.1


Jednej rzeczy nienawidził Czart ponad wszystko, w jednej sytuacji znaleźć by się nie zechciał, choćby mu zaoferowali za to tuzin skrzynek z tornadem i dwie zgrzewki przedwojennego piwa. Nigdy, ale to kurwa nigdy, nie chciał znaleźć się w sytuacji bez wyjścia, nie cierpiał, gdy sprawy szły nie po jego myśli. Wkurwiony Bennett udowadniał, że przydomku nie wygrał, grając na automatach w Vegas. Na przydomek, jak przed wojną na worek pieniędzy, trzeba było zapracować, i to nie robiąc laski jakimś skurwysynom. On na słowo, jakie pod nosem wyszeptywali pod jego adresem widzący go, zapracował sobie w bardzo nieprzyjemny i skuteczny sposób. Miał mordę od ucha do ucha, metaforycznie, a fizycznie potrafił taką wykroić. Potrafił też wyjąć wciąż żyjącemu facetowi flaki z brzucha, parujące jak wysmażone na wolnym ogniu, splecione w grube sploty węże. Alfie Bennett nie był psycholem. Nie uważał się za psychola. Lubił sobie pożartować, popić z kumplami. Lubił kobiety, był szarmancki i potrafił być uroczy. Ale był chory. A kiedy przychodziła choroba, nie potrzebował koni, rydwanów, ani nawet gnata. Wtedy po prostu zabijał. Może jednak był psycholem. Wielu by go tak nazwało. W sumie całkiem słusznie.

Przejechał zdrętwiałymi palcami po piersi. Bawełniana koszula zmarszczyła się pod naciskiem ręki, mnąc się na piersi mężczyzny. Złapał się za uda i zmiął w zaciśniętej pięści materiał spodenek, które mogłyby przed wojną być elementem szpitalnej piżamy. Poczuł pod palcami naprężone z nerwów mięśnie. Bennett był niski, ledwo powyżej metra siedemdziesięciu, ale dobrze zbudowany. Nie zwalisty, ale silny i wysportowany. Tryb życia tego od niego wymagał. Wciągnął w nozdrza powietrze, najpierw ostrożnie, a potem więcej, łapczywie. Powietrze waliło przychodnią, jeśli takie można było znaleźć w dzisiejszych Zasranych Stanach. Czuł jakimiś chemikaliami i środkami odkażającymi. Coś obróciło mu się w brzuchu na drugą stronę. Chyba był głodny. Zrobił krok i nieomal się nie wywrócił. Zaklął, upadając na szklaną trumnę, z której wylazł. Nogi jakby nie reagowały na polecenia jego mózgu. Miał jedną wielką sieczkę we łbie.

Poczuł, że w coś się zaplątał i odwrócił się gwałtownie. Rzut oka za siebie, jeden, drugi. Kątem oka zerknął na swoje przedramię. Zakręciło mu się w głowie, gdy poczuł igiełki, lepiące się do skóry plastry, kable które marnym, rozpaczliwym gestem próbowały utrzymać go w miejscu. Skurwysyństwo! Nie bacząc na konsekwencje, zaczął zrywać wenflony. Kaniule dożylne obwodowe. Kurestwo.

Nie miał przy sobie nic. Zastanowił się, czym jest miejsce w którym się znalazł. jak się tu znalazł? Ciężko, powstrzymując się przed bezwładnym upadkiem, usiadł na ziemi. Oparł się o tubę. Poczuł, że drobniutkie jak brokat kropelki krwi, pozostałość po igłach, osadziły mu się na przedramieniu i teraz, przemienione w cieniutkie jak nici strużki, spływają ku nadgarstkom. Przesunął po nich dłońmi, wstrzymując ich nurt i zmieniając rękę poniżej łokcia w czerwone pole. Pociągnął nosem. Zapach chemikaliów nie pozwalał mu dojść do siebie. Pułkownik. Skurwysyn. Ale dlaczego, sprzedał go komuś? Atteberry przecież zabiłby go na miejscu, bo najpierw Czart przekonał go do siebie, a potem porwał jego córkę dla Bösenberga. Może ten cwel, który go obezwładnił nie był od Pułkownika. Kręciło mu się w głowie. Co to za popierdolone miejsce. Jakieś laboratorium? Kostnica? Burdel dla fanów sztywniaków?

Słaniając się na nogach, wstał z ziemi. Kobiecy krzyk przerwał mu rozmyślania i Czart, tak jak przed chwilą był niemal nieprzytomny, jakby lunatykujący, zerwał się i na równo nogi i zaczął zerkać na wszystkie strony jak rozdrażniony kundel. Upadł, jakby przytloczyło go nagły wysiłek. Zniósł to wszystko gorzej niż możnaby się spodziewać. Kątem oka dojrzał wygrawerowany napis. Przeleciał wzrokiem po cyferkach, dobrych dla przedwojennych matematyków i zerknął na słowa. Har-Magedon. Umoczył palec w krwi ze swojego przedramienia i powoli wypisał sobie napis na przodzie koszulki. Całą siłą woli, jaką był w stanie z siebie wykrzesać, skupił się na zapamiętaniu tej nazwy.

Krzyk. Tak, ktoś krzyczał. Spojrzał w kierunku czarnej otchłani, jaka wykwitłami za uchylonymi drzwiami. Kobieta. Pamiętał tych dwóch pojebów z Salt Lake City. Te dziewczynę. Strach w jej oczach. Strach w oczach świadków. Strach w oczach tego, któremu wbił gałki oczne głęboko w mózg. Tego, którego zagryzł. Złapał go Boston. To było najgorsze. Nie panował nad sobą. Jeśli złapie go tutaj, będzie jak zwierze. Nie pozwoli na to. Zrobił krok w przód i z całej siły przypierdolił z kopa z ścianę. Miał w dupie, czy ktoś go usłyszy. Jeśli nie chce stracić przytomności, musi być wkurwiony.

Ostrożnym, godnym drapieżnika krokiem ruszył w kierunku drzwi. Nie ważne, co go za nimi czeka. Wszystko można zabić i zeżreć.
 
Fyrskar jest offline