Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-10-2015, 09:32   #7
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację





“I usłyszałem donośny głos mówiący w niebie: «Teraz nastało zbawienie, potęga i królowanie Boga naszego i władza Jego Pomazańca, bo oskarżyciel braci naszych został strącony, ten, co dniem i nocą oskarża ich przed Bogiem naszym. A oni zwyciężyli dzięki krwi Baranka i dzięki słowu swojego świadectwa i nie umiłowali dusz swych - aż do śmierci. Dlatego radujcie się, niebiosa i ich mieszkańcy! Biada ziemi i biada morzu - bo zstąpił do was diabeł, pałając wielkim gniewem, świadom, że mało ma czasu».”
-Ap 12. 10-12







CZART


Ból. Ból był jego przyjacielem. Pomagał opanować czerwone szaleństwo, przejmujące od czasu do czasu kontrolę zarówno nad ciałem, jak i umysłem. Amok, szał, obłęd, biała gorączka, Boston - stan ten dało się określić na wiele sposób, lecz żaden z nich nie oddawał w pełni prawdziwej istoty problemu. Ktoś, kto kiedyś próbował opisać ową przypadłość mógł wsadzić sobie głęboko w dupę własne przemyślenia i dopchać je trzonkiem łopaty. Nikt, kim nigdy nie zawładnęła obłąkańcza złość, nie miał prawa się wypowiadać w tej kwestii. Z zaciętą miną, gotowy roznieść na strzępy wszystko co tylko wejdzie mu w drogę, Czart zbliżył się do wyjścia z komory, zostawiając za sobą szumiącą cicho aparaturę, oraz sączącą jadowity chłód kryształową trumną.

- Żywcem go, do ciężkiej kurwy, żywcem! - naraz jazgoczący wrzask przeorał mózg pazurami. Do upiornej skargi dołączyły kolejne, zmieniając się w szalony chór dźwięków i pojedynczych obrazów. Pomieszczenie zawirowało feerią jasnopurpurowych plam i cieni. Ostre szarpnięcie w okolicach pępka zmusiło do pochylenia się do przodu. Pociemniało mu przed oczami, czaszkę rozsadziła eksplozja białego bólu.

-Hybrydyzacja kwasów nukleinowych obiektu DC02 i 16Alfa przebiega bez najmniejszych komplikacji... - inny głos, tym razem spokojny i starczy. Słysząc go Bennet poczuł nudności.

-Ojcze nasz, któryś jest w Niebie święć się imię twoje… - zawtórował o wiele cichszy, subtelniejszy kobiecy szept.

- Zajebcie ich i po problemie, całą czwórkę. Powiemy że to wypadek. Wypadki się zdarzają...

-Trzymać go! - pierwszy ochrypły baryton zdawał się rozbrzmiewać tuż nad jego uchem. Pod powiekami dostrzegł zamazany obraz szybko przesuwających się na suficie lamp, choć sam pozostawał statyczny. -Nie patrzcie mu w oczy! Cokolwiek by się kurwa nie działo, nie patrzcie mu w oczy!

-...materiał został przyjęty, nie dostrzegamy żadnych widocznych objawów odrzutu, czy martwicy...

- B...b-błag-ga..am... - szept zaatakował z drugiej strony, lecz tym razem rzęził niewyraźnie, drżąc z przerażenia. Usta Benneta wypełniło wspomnienie ciepłego szkarłatu, zaswędziały zdzierane na żywca paznokcie.

- Zamknijcie go na poziomie trzecim razem z resztą. Niech nikt tam nie wchodzi. Prześlę informacje do centrali. Doktor Fritzl musi się dowiedzieć… - skrzek starucha przerwał atak suchego kaszlu.

- Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną.

- Żyj. - suchy, rzeczowy rozkaz zakończył szaleńczą kakofonię, Czart otworzył oczy, tym razem naprawdę. Znów był sam w przeklętej sali ukrytej najprawdopodobniej gdzieś pod ziemią: zimnej, wilgotnej i grobowo cichej. Obite podczas upadku na ziemię kolana piekły i pulsowały tępym bólem. Zafascynowany spojrzał prosto na niewielką rubinową plamę, zdobiącą buro-zielone podłogowe kafelki. Z jego twarzy oderwała się ciepła kropla identycznej barwy, by po krótkim locie dołączyć rozbić się na dziesiątki mniejszych plamek. Mężczyzna uniósł rękę i otarł nią górną wargę, rozmazując czerwień opuszkami palców. Podniósł je na wysokość oczu i znów zamrugał.
Klęczał w progu otwartych na oścież drzwi i... krwawił z nosa?






SANDERU

Sanderu słyszał niegdyś, że najtrudniejszym do wykonania etapem własnej drogi ku zagładzie jest pierwszy krok. Niby niepozorny, lecz w rzeczywistości stanowił on poniekąd wyznacznik początku końca życia. Symboliczną granicę i czerwoną kreskę, podobną tym jakie szpeciły zmaltretowane igłami, wciąż piekące przedramię. Blizny, znaki, piętna - na wybory miss Teksasu się nie wybierał, wiec jakoś to przeżyje. Jak zawsze. Z nożyczkami w spracowanej dłoni ruszył ku najbliższej plamie światła, sączącej się spod uchylonych gdzieś po prawo drzwi - te znajdowały się zdecydowanie najbliżej. Ostrożnie stawiał stopy, sunąc wzdłuż ściany, a palce wolnej ręki muskały delikatnie jej zimną, wilgotną powierzchnię. Dzięki temu przynajmniej jedna strona jego szanownej osoby zostawała chroniona przed atakiem z ciemności. Oparcie pozwalało też choć odrobinę zminimalizować ryzyko upadku, jako że zawroty głowy wciąż towarzyszyły mężczyźnie, rozsiadając się wygodnie w obolałej czaszce i robiąc w niej burdel party na miarę hegemońskiego wesela z latającymi sztachetami w roli głównej.

Cel zbliżał się systematycznie, odległość malała, wraz z każdym ruchem gotowego do uskoczenia przed nagłym niebezpieczeństwem ciała. W sercu tropiciela pojawiła się nadzieja - nikła i ulotna niczym wypuszczona z ust smużka papierosowego dymu. Rozgrzała jednak zziębnięte tkanki, wlewając w członki nowe pokłady życiodajnej energii. Wydostał się z trumny, a także znalazł broń... lichą co prawda, lecz lepszy kawałek piekielnie ostrego żelastwa, niż goła łapa, nieporównywalnie bardziej podatna na wszelkie kontuzje i uszkodzenia mechaniczne.

Kolejne trzy kroki i prawie mógł sięgnąć do metalowej klamki, umieszczonej jak widać po zewnętrznej stronie drzwi. Lecz nim zdążył to zrobić jego uwagę przykuł szelest równie cichy co stłumione westchnienie. Sanderu zamarł w bezruchu, palcami uniesionej stopy ledwie muskając podłogę, zaś po jego plecach przeszedł zimny dreszcz. Uczucie bycia obserwowanym chłostało jego potylicę gorącymi razami podobnymi ciosom grubego kija. Dźwięki dochodził z ciemnej części korytarza za jego plecami. Nieznacznie przekręcił głowę i samymi oczami zwrócił się w tamtą stronę, lecz dostrzegł jedynie czerń. Ukryte w nim nieznane niebezpieczeństwo również zamilkło, zdając się przyglądać się człowiekowi w złowrogim milczeniu, niepewne czy już kończyć zabawę… a może popastwić się jeszcze odrobinę?

Rozwiązanie nadeszło wraz z nagłym poruszeniem. Mrok zakotłował, zasyczał ostrzegawczo i uciekł gdzieś w głąb nieoświetlonej strefy. Sanders miał wrażenie, że czuje w ustach kwaśny, lekko cytrynowy posmak oraz zapach starego mrowiska. Dalsze rozważania przerwał wstrząs, przyciskający go do ściany. Drzwi będące celem jego podróży otworzyły się z impetem, uderzając zaskoczonego tropiciela w bark.

Z lśniącego elektrycznym blaskiem przejścia wyłonił się obcy mężczyzna, choć bardziej odpowiednie byłoby stwierdzenie “wypadł”. Zachwiał się i runął na kolana, wystawiona odruchowo przed siebie ręka uchroniła go od wybicia sobie zębów o śliskie płytki. Stojąc nad nim zwiadowca dostrzegł identyczne ze swoim wdzianko, okrywającego jego unoszące się w rytm przyspieszonego oddechu plecy.





ABIGAIL

WILLIAM


Korowód kolejnych pytań i cicha radość, podobna tej z jaką wita się pierwszy znajomy element w równaniu składającym się z samych niewiadomych. Klęcząca kobieta i stojący nad nią mężczyzna przyglądali się sobie z niedowierzaniem wyraźnie widocznym na bladych twarzach. Oboje wyglądali na równie zaskoczonych, zaintrygowanych. Zamarli metr od siebie, jakby nie do końca przekonani w jaki sposób winni zareagować. Rzucić się sobie do gardeł żądając wyjaśnień, poklepać po ramieniu albo podać dłonie? Możliwości mieli wiele, lecz na tą chwilę wybrali bierność, skupiając się raptem na obserwacji oraz przekopywaniu nadwątlonej pamięci celem wydobycia na wierzch, wydawałoby się skamieniałych, zatartych wspomnień.

William oddychał spokojnie, wciąż przygotowany na najgorsze. Może to tylko majak? Ułuda, halucynacja? Pewność nie istniała, nie w tym momencie. To wszystko mogło mu sie tylko śnić - oberwał w głowę, zachlał pałę... cokolwiek, byle racjonalne i prozaiczne. Ze znanymi problemami poradzi sobie bez najmniejszego problemu, w swoim życiu przerabiał już dziesiątki… jeśli nie setki najbardziej koszmarnych scenariuszy, jakie tylko człowiek był w stanie sobie wyobrazić. Ze wszystkiego zawsze ratowała go zimna logika i działania zaplanowane w najmniejszych detalach. Opuścił wzrok, skupiając uwagę na rozłożonych przed blondynką drobiazgach. Pamiętał ją... wiedział kim jest, jak ma na imię. Nie raz i nie dwa pomagała mu stanąć na nogi po kolejnych, z założenia samobójczych patrolach. Zawsze słuchała i nigdy przenigdy nie dała odczuć niechęci bądź lęku, tak powszechnych przy jego kontaktach z innymi ludźmi.

Skalpel, strzykawka, wąski nóż chirurgiczny, cztery niewielkie buteleczki z płynną zawartością. Do tego garść tabletek, cztery długie igły i zwój plastikowej linki - wystawa medyczna nie wyglądała imponująco.

Abigail pojawienie się drugiego człowieka skwitowała zmrużeniem niebieskich, przekrwionych oczu. Została tam gdzie ją zastał, nieruchoma niczym wykuty z soli posąg, zdezorientowana. Rozsądek kazał jej łapać za broń i nie dać ponownie się do siebie zbliżyć, lecz zaniechała tego pomysłu. Raz, że w starciu z wyszkolonym żołnierzem na niewiele by się to zdało, a dwa...przecież to Will. Tylko czy ten sam Will? Ponury, markotny, porządny na dobrą sprawę gość? Zmienił się, postarzał. Dorobił kolejnych blizn i też miał na grzbiecie ten paskudny szpitalny uniform.

Próbowała sobie przypomnieć kiedy ostatni raz się widzieli, po czaszce tłukł się jej obraz Nowego Jorku, z jego wypalonymi, szczerzącymi pordzewiałe zęby zniszczonych budynków sektorami. Ale...nie, chwila. Nigdy się tam nie spotkali, co do tego miała absolutna pewność. Z bolesnym jękiem podniosła dłonie, ściskając rozpadającą się na kawałki głowę. Opuściła Zgniłe Jabłko z felerną karawaną przez niego! Przez pieprzony list w którym w którym prosił o pomoc i jak najszybsze przybycie do Saint Louis...bo miał kłopoty. To jego wina. Jego… wina? Wrobił ją, wciągnął w pułapkę? Tylko czemu stał teraz przed nią, równie zagubiony co ona?

Nim zdołali zdobyć się na jakikolwiek przyjazny gest, ciszę przerwał hałas dobiegający z ciemnego korytarza. Trzasnęły drzwi, coś ciężkiego upadło na podłogę. Spojrzeli na siebie niezdecydowani i wciąż nieufni.





 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline