Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-10-2015, 10:32   #16
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
LA FONTAINE

Widok trupa poruszył nawet najtwardsze serca, jednak byli pokoleniem, które miało za sobą okropieństwa Wielkiej Wojny. Znali piekło. Niektórzy nawet je widzieli z bliska. Z bardzo bliska.

Tak jak teraz.

Ciemne muchy wchodzące bezwstydnie w rozcięte ciało. Było coś w tych owadzich umizgach obskurnego. Coś odrażającego. Coś niedopuszczalnego. To, a jaki sposób wciskały się do rozwartego wnętrza, wślizgiwały do rozwartych w pośmiertnym krzyku ust, jak wędrowały po okrwawionych dłoniach, z których ktoś zerwał wszystkie paznokcie.

Ottone musiał wyjść. Zaczerpnąć świeżego powietrza. Wymazać spod powiek obraz rojących się insektów. O dziwo madame Spohie wytrzymała ten koszmarny widok, chociaż odór wymagał przyłożenia do ust i nosa wyperfumowanej chusteczki. Nie pozostała jednak obojętna, o nie. Zbladła, a jaj czoło pokryło się potem – zimnym i lepkim. Także Bertrand zniósł ten okropny widok całkiem dobrze, utrzymując żołądek na wodzy, mimo podchodzącej z powrotem pod gardło wykwintnej stypy po zmarłym. Na wspomnienie jedzenie poczuł się jednak nieco gorzej więc szybko zajął się przeszukiwaniem pokoju w towarzystwie lekko oszołomionej Spohie. Ottone, lekko zawstydzony swoją chwilą słabości dołączył do nich minutę później.

Muchy. Natarczywe muchy krążyły wokół nich siadając na spoconych twarzach, czołach, na ubraniach. Wirowały nieznośnie pobrzękując, utrudniając przeszukiwanie. Kiedy pomyśleli, że małe nóżki biegnące po ich twarzach przed chwilą błądziły po zakrwawionym ciele, lub małe trąbki, którymi owady smakowały ich pot, przed chwilą zanurzały się w posiniałym, lekko już gnijącym mięsie zamordowanej, czuli napływ silnego obrzydzenia. Do tych obżartych plugawców i do samych siebie i swoich zbrukanych ciał.

Dlatego pobyt w śmierdzącym mieszkaniu, pośród much i trupa, ograniczyli do niezbędnego minimum.

Było widać, że kobieta przed śmiercią została poddana niezbyt wymyślnym, lecz niezwykle brutalnym torturom. Pocięto jej twarz, ciało, wyrwano paznokcie. Oprawca nawet posunął się do tego, że rozdarł na nieszczęsnej ubranie obnażając lewą pierś, i odciął jej całą brodawkę pozostawiając paskudną, rozległą dziurę w tym przecież tak pięknym zazwyczaj kawałku ciała.

Obrzydliwość i okrucieństwo tego aktu dopełniło czary grozy w duszy Spohie i kobieta musiała opuścić pomieszczenie. Stanęła na korytarzu z trudem łapiąc oddech. Po chwili Bertrand dołączył do niej, wiedząc, ze prawdziwy mężczyzna nie pozostawiłby damy w takiej chwili słabości. Ottone dołączył do nich, nie mając zamiaru pozostawać w jednym mieszkaniu z trupem dłużej, niż to było konieczne.

Ich krótkie przeszukiwania pozwoliły jednak ustalić trochę rzeczy.
Mieszkanie zamordowanej było niewielkie – zwykła kawalerka. Pokój – trzeba przyznać dość duży, mała kuchnia i łazienka. Toaleta była na piętrze –wspólna dla wszystkich mieszkańców tej kondygnacji. Standard budowniczy w większości czynszówek. Pokój przeszukano przed nimi. Ktoś, kto to robił, zachował jednak pedantyczny spokój i pomieszczenie można było wziąć za lekko zabałaganione, za nic więcej. I mimo, że znaleźli kopertę na małym stoliku przy oknie – kopertę taką samą, jak ta, w której znajdowały się napisane do nich przez Castora listy, to jednak jej zawartość znikła. Jakby … ktoś zabrał ją celowo. Jeśli Carrolyn de Euge była w posiadaniu jakiegoś klucza czy wskazówek – te przepadły.

- Co teraz? – zapytał Ottone, wyrażając tym pytaniem wszystkie rozterki, które przeżywała reszta obecna w mieszkaniu de Euge spadkobierców.

Zaiste, to jedno, jakże proste pytanie urastało jednak do rangi najważniejszej kwestii natury prawnej, etycznej a nawet moralnej.


RUE PLERSANCE

Dom przy Rue Plersance każdemu ze spadkobierców jawił się jako miejsce wręcz idealne do popołudniowej, śródziemnomorskiej sjesty.

Przyjemnie chłodny, oferujący odpowiedni zapasa wina znaleziony w kuchni na parterze oraz niezwykłą wręcz ilość ksiąg i wolumenów.

Marc Vernier od razu wypatrzył coś dla siebie i pogrążył się w lekturze, nie zwracając uwagi na pozostałych dwóch mężczyzn.

Tymczasem Louis z ciekawością przejrzał księgozbiór, nie znajdując jednak niczego, co było zbieżne z jego wykształceniem, pracą czy nawet zainteresowaniem. Zrobił więc obchód po reszcie domostwa, przypominając przyjemne chwile dzieciństwa które, jak mu się wydawało, spędził pośród tych murów czy w ogrodzie z malowniczym widokiem na morze.

W spacerze po domu towarzyszył mu Claude, oglądając – bądź co bądź – swoją wartość. Przekazanie mu domu na własność było naprawdę hojnym gestem. Nie orientował się za bardzo w cenach nieruchomości w Marsylii, ale kwota ponad pół miliona franków wydawała się dość prawdopodobna. Gdyby oczywiście zechciał posiadłość spieniężyć. Jak na jego potrzeby była aż za duża. No i miała zbyt wiele pięter i schodów, co przy jego kondycji is tanie zdrowia było niezbyt korzystne.

Korzystając z przekazanych przez prawnika kluczy sprawdzili pozostałe pomieszczenia – eleganckie, chociaż zakurzone i odrobinę zapuszczone, jakby nikt dawno w nich nie mieszkał. Zaglądali w miejsca, w których Castor de Overneyes mógł pozostawić dla nich jakiś klucz czy wskazówkę, ale niczego takiego nie znaleźli.

Za to znaleźli inne intrygujące przedmioty.

Poza kolekcją ksiąg, jak się okazało, Cator posiadał również kolekcję broni – szabel, mieczy – część z nich wyglądała jak broń średniowiecznych rycerzy, część jak orientalna kolekcja bułatów i tarcz ewidentnie osmańskiej prominencji. Część kształtami odbiegała od znanych im standardów kowalskich i rzemieślniczych – zapewne pochodziły z tak odległych miejsc, jak Azja, Afryka czy Polinezja – po których wszak podróżował zmarły.

Były też rzeźby, co zresztą zaobserwowali wcześniej. Też z rożnych miejsc i o różnej wielkości i różnych kształtach. Część dzieł klasyków przedstawiała akty, część wyglądała jednak jak próba zatrzymania w kamieniu lub drewnie, jakiegoś koszmarnego snu.

Ciekawie osobliwym okazał się być pokój na najwyższym piętrze – niepozorny gabinet narożny. Przerobiono go bowiem na pracownię astronomiczną. Poza wielkim teleskopem przysuniętym do okna i skierowanym na otwartą przestrzeń nad morzem, były tam również modele planet, słońca, księżyca i Ziemi. Była także osobliwa mapa nieba wykonana w tuszu i atramencie i przybita do ściany. Osobliwa, ponieważ nawet ktoś, kto słabo znał się na astronomii był w stanie stwierdzić, że gwiazdy i konstelacje naniesione na ten wielki arkusz papieru nie pokrywają się nijak z tymi, które ma okazję niekiedy podziwiać nocami nad swoją głową. Ale być może była to mapa południowej półkuli Ziemi, gdzie ponoć gwiazdy pozostawały w zupełnie innym porządku.

I były jeszcze ryciny ułożone na stoliku kreślarskim. Opatrzone znakami planet i gwiazd, szkice jakiś zrodzonych w głowie szaleńca monstrów. Jakiś skrzydlatych stworzeń, jednych dziwniejszych od drugich – dziwacznych krzyżówek, hybryd, nienazwanych monstrów i bestii.

Oprócz tych niewątpliwie dziwacznych i osobliwych rycin i zapisków pracownia wyposażona była też w normalne mapy nieba, kalendaria astronomiczne, książki poświęcone obserwacjom gwiazd, komet i innych ciał niebieskich. Poza tym znaleźli też papierośnicę, zapas cygaretek, zapas koniaku i suszonych owoców. Oraz wielki fotel i zapas koców. Najwyraźniej nocne obserwacje stanowiły ważny element w życiu Castora, bo wyglądało na to, że mimo podeszłego wieku de Overneyes korzystał z tej małej pracowni dość chętnie.

Gdy zastanawiali się po co była mu ona, niespodziewanie usłyszeli jakiś dźwięk dochodzący do nich z góry, ze strychu. Jakiś odgłos, który rozbrzmiewał jak ukradkowe, szybkie kroki po trzeszczących deskach. Jakby ktoś lub coś na górze przebiegło właśnie po podłodze.

Potem usłyszeli wyraźnie, jak coś ciężkiego uderza w podłogę, chociaż odgłos ten był niezbyt głośny. Przez sufit przeszło lekkie drżenie, podobnie, jak przez ich ciała.

Ktoś był na strychu! Ktoś obcy? Intruz. Nieproszony gość? Złodziej zwabiony śmiercią Castora i informacją o pozostawionym majątku? A może jakieś zwierzę?

Myśli Clauda i Louisa niebezpiecznie szybko podążyły w stronę groteskowych rysunków pozostawionych prze Castora. I chociaż było to niedorzeczne, przez chwilę obaj wyobrazili sobie, ze jedna z tych wyimaginowanych kreatur … ukrywa się właśnie na strychu posiadłości.

Pewnie zaśmialiby się z tych myśli, gdyby nie atmosfera panująca w obserwatorium. Jakaś ulotna aura czegoś niewysłowionego, złowieszczego, czegoś co wślizgiwało się do ludzkiej wyobraźni, niczym lęki z dziecięcych koszmarów.

Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie wyraźnie zaniepokojeni, mimo że odgłos który wprowadził ich w ten stan napięcia ucichł.

Nieświadomy rozterek swoich nowych znajomych Marc Vernier zagłębiał się coraz bardziej w szaloną, nieco bluźnierczą treść „Nienazwanych kultów”. Księgi, którą Watykan uznał za zagrożenie dla ludzkich serc i kazał zniszczyć – podobnie jak okryty złą sławą Necronomicon. Z księgą, jaką czytał, był tylko jeden problem. To był przedruk z języka oryginalnego, na francuski. Z tego, co Marc wiedział, pierwotnym językiem działa był angielski, a tego nie znał na tyle, by w nim czytać. Grubość księgi, jej treść była tak zapisana, ze potrzebował tygodni studiów nad zawartością, jeśli by chciał wyciągnąć zeń coś więcej, niż wiedza widoczna na pierwszy rzut oka.

Marc miał plany. Daleko idące plany. Lecz, jak na razie mijała nieco ponad godzina od rozstania z resztą spadkobierców Castora. Trójka, która poszła do Carrolyn de Euge powinna zaraz wrócić, chyba że stało się coś nieoczekiwanego, a towarzyszący Marcowi Louis i Claude zajęli się oglądaniem innych części rozległego domu.

Zegary w domostwie stały, ale ten noszony przez Verniera pokazywało dopiero czwartą osiemnaście popołudniu. Marc westchnął i powrócił do pasjonującej, jeżącej włosy na karku lektury.

I wtedy to poczuł. Nienaturalne, dziwne wrażenie że ktoś wpatruje się w niego ciężkim wzrokiem, mimo że gabinet w którym czytał, był pusty. Uczucie było tak intensywne i nieprzyjemne, że badacz zesztywniał lekko bojąc się poruszyć, wziąć oddech czy tym bardziej się odezwać. Ów dziwny paraliż trwał ledwie kilka chwil i ustąpił, lecz przeraził Marca nie na żarty.
 
Armiel jest offline