Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-10-2015, 11:23   #1
Grave Witch
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
THE END - Głód [18+]

Głód




Arkadia, Miasto za murami, ostoja Czystych. Piękna, gdy miało się ten przywilej i wylądowało w odpowiedniej dzielnicy. Nieco mniej urokliwa, gdy trafiło się do jej biedniejszych części.
Światło poranka lśniło na pokrytych śniegiem terenach, które je otaczały. Zima tego roku trwała dłużej niż kiedykolwiek. Była także mroźniejsza, co miało niekorzystny wpływ na standardy życia za murami. Obiecana odwilż zdawała się nie przejmować tym, że jest spóźniona. Niczym typowa kobieta, wyczekiwała by pojawić się w momencie, w którym jej starania wywrą największe wrażenie. Meteorolodzy zgodnie twierdzili jednak, że moment ten nastąpi wkrótce.
Generał Anthony Meral ze zmarszczonym czołem przyglądał się ekranom, które pokrywały większą część ściany w jego gabinecie. Jako dowódca sił zbrojnych Arkadii był odpowiedzialny za bezpieczeństwo ludzi mieszkających w obrębie murów miasta. Odwilż, o ile taka wreszcie miała się pojawić, sprawiała, iż jego praca miała stać się znacznie trudniejszą, niż w miesiącach zimowych. Trzy miesiące lata, które miało nastąpić, spędzały sen z oczu mężczyzny. Lśniące czerwienią punkty na mapie, na którą właśnie spoglądał, nie sprzyjały pozytywnemu myśleniu. Obozy wroga zdawały się mnożyć w jego oczach, jasno podkreślając beznadziejność sytuacji w jakiej znajdowali się Czyści. Błękitnych punktów było bowiem o wiele, wiele mniej. Otoczeni przez Głodnych, pozbawieni nadziei, poddawali się jeden po drugim. Jak długo jeszcze przyjdzie im trwać na posterunku?
- Generale? - ostrożny, cichy głos, przerwał ponure rozmyślania.
- Słucham - odpowiedział, odwracając się plecami do mapy, by zmęczone spojrzenie wbić w stojącą w drzwiach asystentkę. Ta odsunęła się, wpuszczając kolejną osobę.
Pułkownik Mercy O’Braien, dowódca grupy specjalnej wywiadu Czystych, kobieta licząca sobie trzydzieści sześć lat, przestąpiła próg gabinetu.
- Oto lista, którą stworzyliśmy, a którą prosił pan, by dostarczono mu osobiście.
- Ach tak...
- Wyciągając dłoń po teczkę, którą mu podała, liczył na to, że tym razem nadzieja, jaką żywili, nie okaże się płonną.
Nadzieja, która pojawiła się znienacka. Zagubiony wśród raportów list. Notka wręcz… Kropla w oceanie rozpaczy i zwątpienia.
- Czy rada została już o tym poinformowana?
- Nie, czekamy na pańską decyzję.
- Dobrze zatem -
westchnął. Potarł dłonią czoło, wyłączył ekrany. - Chodźmy zatem ich o tym poinformować i przedstawić kandydatów.








Rada Arkadii stanowiła centrum władzy nad miastem i tymi placówkami poza jego granicami, które podpisały pakt o współpracy. W jej skład wchodzili głównodowodzący każdego z sektorów miasta, świeccy, duchowi oraz wojskowi. Łącznie przy stole konferencyjnym zebrało się dwudziestu trzech jej członków.
- Czy informacje, które zebraliście, są pewne? - Martin Warnz, sprawujący pieczę nad sektorem naukowym, z pewnym powątpiewaniem w głosie, odezwał się jako pierwszy.
- Nie możemy mieć stuprocentowej pewności ,dopóki nie zdobędziemy dziennika, jednak te dane, które udało się nam zebrać wskazują, że jest to możliwe. W końcu profesor Self był tym, który odpowiedzialny jest za całą tą sytuację. Prawdopodobieństwo tego, że znalazł także lekarstwo jest dość wysokie. - Mercy przemawiała stanowczym, pewnym siebie głosem.
- Tak ale… czy ci ludzie będą w stanie zdobyć ten dziennik dla nas? Dlaczego nie wysłać dobrze wyszkolonych, znających tereny członków oddziałów zbrojnych? Czy możemy powierzyć tak ważną misję zbieraninie przypadkowych kandydatów? - Piotr Myszkowski, odpowiedzialny za sektor gospodarczy, po raz kolejny wbił spojrzenie w listę kandydatów.
- Nie mamy dość ludzi - odpowiedział Meral, rozkładając ręce. - Idzie odwilż - spojrzenie skierowane na Omara Sakri’ego, głównego meteorologa, który skinął wolno głową, potwierdziło jego słowa. - Nie możemy pozwolić sobie na osłabienie Arkadii.
- Innymi słowy wyślemy grupę cywili - wtrąciła się Yuko Matoko, zarządzająca sektorem medycznym. - Tych, którzy nie są niezbędni do przeżycia miasta i których w razie czego można zastąpić.
Nie dało się ukryć niechęci którą przesycony był jej głos, gdy wypowiadała te słowa. Paru innych członków rady pokiwało głowami, wspierając ową niechęć. Między nimi i Sit Tasana, główny kapłan Dzieci Nowej Ery, ruchu, który zajmował się opieką nad sierotami i nowonarodzonymi, twierdząc, że to w ich rękach tkwi moc, która kiedyś uleczy pogrążony w chaosie świat.
- Śmierć czeka nas wszystkich - odezwał się Vaka Samael, przedstawiciel Siewców, wyznania, które wzywało do poddania się karze, która została zesłana na ludzkość.
- Doskonale… Strzelmy sobie zatem wszyscy w łeb i po sprawie. - Mina Romanowa, dowódca Łowców, odpowiedzialnych za dostawy świeżego mięsa, jak zwykle nie przebierała w słowach, mając głęboko to co inni o tym sądzili.
- Jest to jakiś plan. - Stefan Romanow, małżonek Miny i dowódca Cieni, grupy weteranów i byłych członków jednostek specjalnych, zajmujących się tropieniem Głodnych i zabezpieczaniem najbliższego otoczenia Arkadii, zdawał się całkiem dobrze bawić.
- Głosujmy. - Głos April Dess, przewodniczącej rady, przebił się ponad hałas, jaki powstał po ostatnich wypowiedziach. Powoli, jeden po drugim, członkowie rady zgłaszali swoje tak lub nie, dla propozycji. Tak przeważyło i jednocześnie przypieczętowało los grupki obcych sobie ludzi.






Meggie Johnson


Służba przy bramie nie należała do najcięższych obowiązków, do jakich można było zostać przydzielonym. Dla Meggie dzień rozpoczął się całkiem zwyczajnie. Śniadanie, chwila rozmowy z rodziną, opuszczenie domu i udanie się na posterunek. Była to już rutyna, którą powtarzała od roku, czyli od chwili gdy została wciągnięta do grupy patrolującej mur i strzegącej bramy. Jej umiejętności wystarczyły, by bez problemu przeszła przez trening pod okiem Harveya Wolfa, który zajmował się, wraz z paroma innymi, szkoleniem cywili w posługiwaniu się bronią.
Teraz tkwiła przy bramie, za partnera mając Oresta Rohow, niezbyt gadatliwego mężczyznę, który niejedną osobę potrafił przyprawić o ciarki. Jej ojciec nie raz już powtarzał, że od tego człowieka lepiej było trzymać się na dystans. Nic także nie wskazywało na to, że Rohow chce, by było inaczej. Z tego co udało się wyłapać z rozmów pozostałych strażników wynikało, że facet trzyma się od wszystkich z daleka, jednak jest sumienny w wykonywaniu swych obowiązków. Mieszkał w jednej z gorszych dzielnic Arkadii, pełnej ludzi, o których matka zwykle mówiła, że sami proszą się o kłopoty. Biorąc pod uwagę to, czym się zajmowała, musiała mieć w tej kwestii pewne doświadczenie.
Z rozmyślań wyrwał Meggie odgłos klaksonu. Z góry padł sygnał, by bramę otworzyć, na co natychmiast odpowiedział Szama, starszy mężczyzna, który zawiadywał kontrolkami i był odpowiedzialny za system zamontowanych na murze kamer.
Do obowiązków Meggie należało między innymi sprawdzenie, czy wjeżdżający mieli odpowiednie przepustki i czy w ich krwi nie było śladów notyny. Test, z tego co słyszała, nie był co prawda skuteczny w każdym przypadku, jednak i tak go stosowano.
Za kierownicą opancerzonego wozu siedział nieznany jej mężczyzna, najwyraźniej świeżo zrekrutowany do tego zajęcia. Jego pasażer jednak nie był już tak całkiem anonimowy. Ruger w pewien sposób był podobny do jej partnera tego dnia. Obaj słynęli z tego, że mało się odzywali i zwykle wykonywali powierzone im zadania. O Stonerze mówiono jednak nieco więcej, głównie wymieniając przy okazji ilość zabitych przez niego Głodnych.

Reszta dnia minęła bez większych atrakcji. Mieli już schodzić z warty gdy przed bramą zatrzymał się motocykl. Jego właścicielka, Beri Takino, była Meggie znana. Właściwie to ciężko było znaleźć kogoś, kto Beri nie znał, a to już co nieco o młodej kobiecie mówiło.
- Macie wezwanie do siedziby rady - oznajmiła, kierując te słowa zarówno do Meggie jak i do Rohow’a.






Orest Rohow

Było zimno, było paskudnie. Warta przy bramie nie należała do najciekawszych zajęć, jednak to także ktoś wykonywać musiał. Szczególnie gdy chciało się pod koniec dnia złożyć głowę na w miarę miękkiej poduszce i z pełnym żołądkiem. Chociaż "pełny żołądek" było w Arkadii pojęciem względnym. Zwykle oznaczało napchanie go papką, która (wedle oficjalnych ogłoszeń) zawierała w sobie wszystkie niezbędne do przeżycia składniki. Wszystkie, poza smakiem, tego bowiem nie uwzględniono.

Godziny mijały powoli. Nie licząc jednego pojazdu, nikt nie opuszczał ani też nie wkraczał do miasta. Meggie Johnson, z którą tym razem wyznaczono mu wartę, była dobrym towarzyszem. Podobnie jak on wytrwałym i stającym na wysokości zadania. Mógł trafić gorzej, co niejednokrotnie się mu zdarzało.
Z tego co wiedział, to była tu z całą rodziną. Jej ojciec także służył na murze, matka pracowała w jednym z trzech szpitali, jakie udało się stworzyć. Podobno miała tu także jakieś rodzeństwo, jednak tak daleko wiedza jego nie sięgała. Byli przedstawicielami dwóch odmiennych grup. Mieszkali w różnych dzielnicach. Jedynymi rzeczami, które mieli wspólne, była chęć przetrwania i robota na murze.

Gdy Beri z piskim opon wyhamowała niemal przed ich stopami, stało się jasne, że tym razem nie dane mu będzie w spokoju oddalić się do jego samotni, by walczyć z koszmarami. Ktoś przypomniał sobie o jego istnieniu. Po co jednak i dlaczego właśnie teraz? Bo jakoś wątpił, by rada wzywała go z powodu tego idioty, którego posłał do szpitala w zeszłym tygodniu...






Stoner Ruger

Od chwili, w której zasiadł na siedzeniu pasażera opancerzonej ciężarówki, wiedział, że ten kurs będzie dokładnie tak samo parszywy jak każdy, który dane mu było przeżyć od chwili, w której zgłosił się na ochotnika do tej roboty. Za kierowcę dano mu Sama Kruza, młodzika który dopiero co przeszedł szkolenie.
- Tylko on jest wolny - padło, gwoli wyjaśnienia.

Droga była długa, ciężka i pełna niebezpieczeństw. Nawet jeżeli na chwilę zapomniało się o Głodnych, to zostawały jeszcze pełne dziur drogi, zdradliwe mosty i pogoda, która tego roku miała głęboko w poważaniu uznane powszechnie normy. Gdyby nie to, że kalendarz wskazywał na czerwiec, można by uznać, że jest środek lutego.

Do Arkadii dotarli trzeciego dnia, w południe, a przynajmniej tak pokazywały im zegarki. Po przejściu rutynowego sprawdzenia przy bramie skierowali się do części miasta, w której znajdowały się magazyny. Była to jedna z najlepiej strzeżonych dzielnic, z powodów raczej oczywistych. Po przejściu kolejnych kontroli i okazaniu dokumentów, Stoner został odesłany do hangaru, w którym stacjonowały podobne do tego którym przyjechał, pojazdy.

Reszta dnia minęła całkiem zwyczajnie. Jego mieszkanie, a raczej pokój w którym zamontowano kuchenkę i który posiadał klitkę zwaną szumnie łazienką, powitał go dobrze mu znanym, nieco stęchłym powiewem miejsca, które zbyt często odwiedzane nie jest. Szczęściem tym razem obyło się bez rozwalonych drzwi, kilku wonnych niespodzianek oraz czegoś, co raczej ciężko było nazwać arcydziełem, na ścianach.

Spokój, o ile o takowym mówić można było w jednym ze standardowych bloków, jakie stworzono dla uchodźców, został mu zakłócony dopiero późnym popołudniem. Pukanie do drzwi, sucha informacja o tym, że jest wzywany do siedziby rady, oficjalny papierek upoważniający do wkroczenia do dzielnicy militarnej. Na wyjaśnienia nie miał jednak co liczyć. Posłaniec bowiem zmył się równie szybko jak przybył. Nic dziwnego… W końcu każdy normalny człowiek unika przebywania w slumsach Arkadii dłużej, niż to było absolutnie konieczne.






Mark Popkins

Szpital, w którym przyszło mu pracować nie leżał w pięknej dzielnicy, o nie. Może właśnie z tego powodu postawiono go tu, a nie gdzie indziej? Mark nie wnikał zbytnio w tę sprawę. Jego ręce były całe we krwi. Jakiś idiota stracił panowanie w barze, gdy ktoś, kolejny idiota, to akurat było pewne, zamachał mu przed nosem podróbką papierosa, jedną z tych idiotycznych reklamówek, których swego czasu pełno było na rynku. Jatka, jaka się po tym rozpętała, sprawiła, że cała sala przyjęć była zapchana pokiereszowanymi mężczyznami, kobietami i dwójką dzieci, których w tym barze być nie powinno, a jednak się tam znalazły.
- Mark - imię jego, wypowiedziane znajomym, pełnym iście anielskiej cierpliwości głosem, sprawiły, że uniósł głowę znad, jak sobie nagle zdał sprawę, wciąż ciepłego truchła. Anny Johnson, jedna z tutejszych pielęgniarek, wyraźnie potrzebowała pomocy przy siedmiolatku, który oberwał przypadkową butelką w głowę.

Jego zmiana skończyła się w południe. To, że miała skończyć się o szóstej rano, najwyraźniej umknęło wszystkim, włączając w to samego zainteresowanego.
Do mieszkania dotarł godzinę później. Jako pielęgniarz miał prawo do lepszego lokum, takiego, w którym można było poudawać, że wszystko jest jak dawniej, normalne. Miał osobną kuchnię, sypialnię i łazienkę, w której zawsze była do dyspozycji gorąca woda. W porównaniu z warunkami panującymi w slumsach, żył jak król.

Obudziło go pukanie do drzwi. Zegarek wskazywał osiemnastą piętnaście. Cztery godziny snu… Wezwania od rady nie zdarzały się jednak często, szczególnie gdy człowiek nie znajdował się na ich radarze. Najwyraźniej jednak nastał dla niego ten dzień, gdy zielona kropka z jego nazwiskiem na owym radarze się pojawiła.






Harvey Wolf

Sycamore miał dość. Rekrut, za plecami którego stał, trząsł się jak osika, próbując jednocześnie rozgryźć dlaczego broń, którą trzymał w dłoni, za cholerę nie chce działać. Zewsząd dochodziły przyjemne dla jego ucha odgłosy strzałów, tylko w tym jednym boksie panowała cisza. Tiki, tak bowiem przedstawił się chłopak, raz po raz rzucał w jego stronę przerażone spojrzenia, których jedynym efektem było to, że Tiki zaczynał się trząść bardziej i bardziej. Gdy zaś w pewnej chwili rozległ się trzask, jaki pistolet wydał, gdy spotkał się z podłogą, Harvey nie wytrzymał…

- Ciężki dzień? - padło zadane dość swobodnym tonem pytanie.
Jadalnia kompleksu szkoleniowego Arkadii nie należała do miejsc zatłoczonych o tej, raczej nie będącej standardową do spożywania obiadu, godzinie. Zegar wiszący na ścianie wskazywał na czwartą trzydzieści dwie, był to więc bardziej podwieczorek niż obiad, jednak wypełnienie papierów związanych ze sprawą Tiki’ego zajęło mu nieco więcej czasu niż planował.
Lucky, imię to pewnie prawdziwym nie było, tak jednak przedstawiła się gdy po raz pierwszy spotkali się na strzelnicy. Została im przydzielona jako dodatkowy trener, ze względu na zwiększoną ilość rekrutów, mającą coś wspólnego z nadchodzącą odwilżą. Z tego, co obiło mu się o uszy, nowi posuwali się wręcz do łapówek, byle trafić do jej grupy. Sytuacja przeciwna do tej, z którą sam miał do czynienia. Zwykle bowiem trafiali się mu debile, którzy tylko podsycali ogólną opinię, jaka panowała na jego temat.

Miał właśnie zbierać się na górę, do przydzielonych trenerom kwater, które znajdowały się na wyższych partiach budynku zarządu całego kompleksu szkoleniowego, gdy dostarczono mu wezwanie od rady.


 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline