Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-11-2015, 20:56   #5
Vivianne
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Było stabilnie. Wielu mieszkańców Arkadii mogło jedynie marzyć o życiu takim, jakie wiodła Meggie Johnson. Dom babci, w którym mieszkała z rodzicami i siostrami usytuowany był w jednej z tych dzielnic, w których chciałby mieszkać niemal każdy. Prawie pięćdziesięcioletni budynek był na tyle przestronny, że każda z siedmiu zamieszkujących go osób mogła liczyć na własny kąt i odrobinę prywatności. Na parterze znajdował się ogromny, połączony z kuchnią salon, w którym mimo, że czasy były ku temu niesprzyjające wciąż gościł śmiech jego mieszkańców jak i licznych gości, którzy zawsze byli mile widziani w domu babci Meggie – Susan McAllen.


Susan, wysoka, szczupła, siwowłosa kobieta dobiegająca siedemdziesiątki była wulkanem energii i optymizmu. Emerytowana dentystka od chwili śmierci męża, który opuścił ją 5 lat temu zajmowała się małą, prężnie działającą firmą transportową, która od niemal 40 lat przynosiła rodzinie zyski pozwalające na godne, dostatnie życie. Pomyśleć można, że powrót córki, która wprowadziła się do rodzinnego domu z mężem i dziećmi byłby dobrym pretekstem do zwolnienia tępa życia i odpoczynku. Nic bardziej mylnego. Przyjazd rodziny był dla Susan dodatkowym zastrzykiem energii, dzięki czemu kobieta młodniała w oczach zarażając swoim pozytywnym nastawieniem wszystkich wokół.

Szczęśliwa rodzina - ten oklepany, trudny do jednoznacznego zdefiniowania, zwykle nic nie znaczący zlepek słów doskonale określał najbliższych Meggie i relacje, jakie między nimi panowały.

~*~

Niebieskie oczy otworzyły się nagle. Rozejrzały się niespokojnie po jasnej, przytulnej sypialni trafiając na stojący na półce nocnej budzik.
- Cholera! – syknęła wyskakując z łóżka. Znów zaspała. Szczerze niecierpiała porannych zmian. Nie różniły się co prawda niczym od tych popołudniowych czy nocnych, ale wstawanie przed świtem było dla niej prawdziwą męczarnią.

Szybko zrzuciła z siebie kraciastą, męską koszulę służącą za piżamę i w pośpiechu zaczęła kompletować garderobę. Sportowy stanik spłaszczył duży blady biust, bielizna termalna opięła jej zgrabne, wysportowane, choć przy tym wciąż bardzo kobiece ciało. Wciskając się w stare, wytarte dżinsy wyjęła z szafy ciepłe wełniane skarpety i sweter, po czym pobiegła do łazienki, gdzie przemyła twarz zimną, orzeźwiającą wodą i umyła zęby.
Niespełna pięć minut od momentu przebudzenia zbiegała już po schodach by na moment zahaczyć o kuchnie. Zamieniła kilka słów z babcią, która nawet, gdy nie musiała wstawała nieprzyzwoicie wcześnie, by krzątać się po domu w sobie tylko znanym celu. Rozmawiając z Susan wypiła dużą, szklankę wody. Wyjęła z szafki, mały prostokątny batonik śniadaniowy, którego smak i konsystencje przywodziła na myśl kaszę jęczmienną pomieszaną z wilgotnym piaskiem doprawionym sztucznym aromatem orzechów. Przeżuwając leniwie to nieapetyczne śniadanie założyła na stopy czarne, wysłużone trapery i zarzuciła na plecy ciepłą, nieprzepuszczającą wiatru kurtkę. Rzuciła coś na pożegnanie i cicho zamykając drzwi opuścił dom, którego pozostali mieszkańcy byli szczęśliwcami mogącymi pozostać jeszcze w ciepłej pościeli.

Wczesny poranek przywitał ją chłodem, do którego, mimo że zima trwała nadspodziewanie długo wciąż nie mogła się przyzwyczaić. Wyjęła z kieszeni czapkę i rękawiczki, kurtkę zapięła do samego końca. Ziewnęła głośno, wzięła głęboki oddech po czym ruszyła truchtem do najbliższej, znajdującej się niespełna dwa kilometry od domu stacji metra.

~*~

Orest Rohow, z którym pracowała tego dnia nie był najgorszym partnerem, na jakiego mogła trafić. Praca z nim mogłaby być nawet przyjemna gdyby nieco częściej otwierał usta, ten jednak był małomównym i mrukowatym typem spod ciemnej gwiazdy, a przynajmniej tak nazywał go Ted, jej ojciec, któremu również zdarzało się z nim pracować.
Chwilę po dotarciu na miejsce pracy dowiedziała się, że ich zmiana został dziś nieco rozciągnięta i zamiast do 14 muszą tkwić na posterunku o dwie godziny dłużej, pech.
Dzień zapowiadał się kiepsko. Zimno, wietrznie, zapewne nudno i cicho, bo jakoś wątpiła w to, by Rohow był bardziej rozgadany niż zwykle.
Było dokładnie tak jak przypuszczała. Leniwe, zimowe godziny spędzone z milczącym partnerem dłużyły się niemiłosiernie.

Kilka minut przed 16 dopełniła wszystkich formalności związanych z opuszczeniem posterunku. Zdała broń, złożyła meldunek o tym, co się działo, lub raczej nie działo przez długi, dziesięciogodzinny dzień pracy, podpisała niezbędne dokumenty i gdy miała już opuścić posterunek przy bramie pojawiła się Beri Takino.



- Macie wezwanie do siedziby rady – oznajmiła Meggie i Orestowi, którzy właśnie wychodzili z pracy.

Niebieskooka kobieta skrzywiła się na słowa motocyklistki. Była zmarznięta, głodna jak pies i mimo, że tego dnia się nie przepracowała to godziny spęczone w pracy sprawiły, że czuła się zmęczona.
- Kiedy? - spytała krótko.

Beri bynajmniej nie wydawała się zrażona nastawieniem kobiety. Poświęciła chwilę by postawić stopkę, przeciągnąć się i obdarzyć Meggie czymś na kształt uśmiechu.
- Na osiemnastą albo coś koło tego, nie powiedzieli dokładnie, a ja nie miałam czasu pytać. Podwieźć cię gdzieś?

- Jeśli to nie kłopot! - uśmiechnęła się szczerze. Wizja kubka gorącej herbaty i zaspokojenia głodu przed wizytą w siedzibie rady była bardzo kusząca. Podała adres.
- To kawałek stąd - spojrzała na dziewczynę z przepraszającym wyrazem twarzy.

- Wiem gdzie - oznajmiła jej Beri - wskakuj.

Nie musiała powtarzać dwa razy.
- Dzięki - rzuciła sadowiąc się na motocyklu. Nie zastanawiała się nad tym, skąd Takino zna jej adres i po co właściwie została wezwana. Johnson zdążyła się nauczyć, że przejmowanie się czymkolwiek na zapas nie ma najmniejszego sensu.

~*~

Beri była dobrym kierowcą. Po krótkiej, zupełnie szczerej wymianie uprzejmości i odprowadzeniu oddalającej się motocyklistki wzrokiem weszła do domu, w którym nie zastała żadnego z członków rodziny.
Zegar wiszący nad kuchennym stołem wskazywał 16:30 co oznaczało, że ma około 40 minut do ponownego opuszczenia domu. Ten czas w zupełności wystarczył na to, bo zjeść, wziąć szybki prysznic i przebrać się po pracy.

Kilka chwil przed 18 Meggie Johnson i towarzysząca jej lekka nuta niepokoju zjawiły się w Centrum Władzy Arkadii.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline